"Szkic w czerni i szkarłacie" - fragment

Autor: Iwona Surmik Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 13-12-2007 11:16 ()


Iwona Surmik

Szkic w czerni i szkarłacie

(fragment – „Księga strachu”)

 

 

Dom stał na podmurówce z szarych kamieni, które kontrastowały z poczerniałymi deskami ścian i zielonymi okiennicami. Na ażurowy ganek prowadziły nierówne stopnie, z okien wychylały się rażące jaskrawą czerwienią pelargonie. Sztachety okalającego ogródek płotu porastał powój. Delikatne kwiaty rozkwitały wczesnym rankiem, a gdy dosięgało je słońce, stulały się w pączki, jakby ze strachu przed dniem. Grządki były starannie wypielone, jabłonka miała biały od wapna pień.

Majce nie podobał się ani dom, ani ogród. Spodziewała się willi, takiej jak na zdjęciach w kolorowych tygodnikach, a nie wiejskiej chałupy z warzywnikiem zapełnionym marchwią i cebulą. Okolica też wydała się jej mało ciekawa – miasteczko położone w niewielkiej dolince otoczonej lesistymi wzgórzami, skupione wokół ryneczku domy i krowie placki na drodze.

Wybrała się na zwiedzanie późnym popołudniem, kiedy słońce schowało się za stokami. Najpierw szła żwirową szosą, potem trafiła na ulicę obramowaną zarośniętymi trawą chodnikami. Grubo żłobione podeszwy glanów pozostawiały wyraźne ślady w rozmiękłym asfalcie. Mijane domy były podobne do tego, w którym sama mieszkała: stare, z zielonymi okiennicami i pelargoniami.

Na rynku stała fontanna. Pucułowaty amorek miał loki upstrzone gołębimi odchodami i złamane skrzydełko, z wydętych usta nie spływała nawet kropla wody. Wokół betonowej cembrowiny rosły szałwie, na chodniku ustawiono drewniane ławki. Okupowali je staruszkowie w wyszmelcowanych kapeluszach, śmierdzący potem i starością. Pocierali szczecinę na brodzie, postukiwali laskami i wodzili wyblakłymi oczami za paradującą przed nimi dziewczyną. Kto wie, co myśleli o nienaturalnie czarnych włosach, twarzy pokrytej grubą warstwą makijażu, jaskrawoczerwonych ustach, krótkiej spódnicy i siatkowych rajstopach?

Majka przystanęła przed ratuszem, jedynym obok kościoła murowanym budynkiem. Zadarła głowę, podziwiając dzwonnicę, potem zajrzała do sklepu.

Tu spotykały się kobiety w chustkach zamotanych wokół czerstwych twarzy, przepasane kwiecistymi fartuchami. Opowiadały o liszkach zżerających kapustę, orzechach w spirytusie dobrych na żołądek, łamaniu w kościach. Na widok czarno odzianej nastolatki zamilkły w pół słowa.

Dziewczyna kupiła colę i siadła na schodach przed sklepem.

– To wnuczka starego Brugera.

– Matko przenajświętsza, patrzajcież na nią... – szeptały, ale Majka i tak słyszała.

Przełknęła resztę napoju, oddała butelkę i odeszła.

– Zła krew, zła – dobiegło ją już na chodniku.

Odwróciła się i uśmiechnęła, rozciągając szeroko przesadnie wymalowane usta. Gapiące się na nią kobiety uczyniły znak krzyża.

Wracała po ciemku. Ostatnia latarnia oświetlała miejsce, gdzie kończył się asfalt, a zaczynała szosa z poboczem zarośniętym chwastami.

Coś szeleściło i poskrzypywało, chrzęścił żwir. Na tle rozgwieżdżonego nieba było widać skrzydlaty kształt – sowy albo nietoperza, ponad krzakami unosiły się drobniutkie światełka, niczym zimne iskierki niewidocznego ogniska. Majka miała uczucie, jakby ktoś za nią szedł, ale nie wystarczyło jej odwagi, żeby się odwrócić. Przyspieszyła, potem pobiegła. Wpadła do domu zdyszana, spocona.

– Gdzie się Marysia po nocy włóczy? – powitała ją Madejowa, gospodyni dziadka, która po jego śmierci opiekowała się domem.

– Nigdzie – burknęła dziewczyna i łomocząc ciężkimi butami, poszła na górę.

Sama wybrała sobie pokoik ze spadzistym sufitem i małymi lukarnami. Okazał się ciemny i duszny, a ona wiecznie obijała się o niską powałę. Sprężyny łóżka z mosiężną poręczą skrzypiały, materac był twardy, a pod najwyższą ścianą piętrzył się stos gratów, z których przy najlżejszym poruszeniu wzbijały się tumany kurzu.

Majka rzuciła się na pościel, zostawiając brudne smugi na poszewkach. Wzdrygnęła się, bo coś z szelestem otarło się o jej włosy. Podniosła wzrok i zobaczyła zawieszony nad łóżkiem wielki wianek czosnku. Skrzywiła się. To była obsesja gospodyni; w kuchni, w każdej izbie, nawet w kurniku wisiał czosnek. W dzień, kiedy okna były otwarte, dziewczyna nie czuła jego zapachu, ale nocą wypełniał dom nieznośnym odorem, od którego kręciło ją w nosie. Zaraz po przyjeździe zdjęła wianek i wyniosła do spiżarni, ale widać Madejowa zawiesiła go z powrotem.

Dziewczyna zerwała go ze złością i wyrzuciła przez okno. Słyszała, jak suche główki toczą się po dachówkach i spadają na ziemię.

– Kolacja! – krzyknęła gospodyni.

Majka powlokła się do kuchni. Wypiła herbatę i niechętnie zamieszała łyżką w gęstym grysiku, rozrywając mleczny kożuch.

– Nie jestem głodna – burknęła.

– Wygląda panna jak trzy ćwierci do śmierci, chuda, blada. Na słoneczko trzeba wyjść i dużo jeść – pouczyła ją kobieta.

– Nie jestem głodna – powtórzyła Majka i wstała od stołu.

Już w łazience dobiegł ją głos Madejowej:

– A niech Marysia okna nie zapomni zamknąć.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...