"Drzwi do..." - fragment
Dodane: 22-11-2007 23:17 ()
Ewa Białołęcka
Drzwi Do...
(fragment - „Księga strachu")
Klatka schodowa w tym domu była jak z obrazka.
Piotr widział kiedyś taki obraz w galerii, choć po latach nie mógł sobie przypomnieć nazwiska autora. Z pewnością nikt znany. Pamiętał za to doskonale bure światło, wylewające się wprost na widza przez wysokie, wąskie okno nad drzwiami wejściowymi. Kojarzyło się z otworem strzelniczym, tym bardziej że kąty przedstawionego na płótnie pomieszczenia ginęły w półmroku. Pędzel artysty niedbale wyłowił ze zgaszonych czerni zarys poręczy, jeden czy dwa stopnie i jakieś graty w rogu - równie dobrze mógł to być połamany parasol, jak i łapy pajęczego stwora. Ni to surrealizm, ni to zła pocztówka z pofabrykanckiej Łodzi.
Wstępując na schody, Piotr zamknął na moment oczy, by się pozbyć świetlistych kręgów, wirujących pod czaszką. Na półpiętrze czekał umówiony właściciel mieszkania. Siedział na parapecie, kopcąc smrodliwego papierosa. Nieogolony, z tłustymi kosmykami opadającymi na uszy, jak ulał pasował do niechlujnej klatki schodowej.
- Szanowanie - odezwał się, rzucając niedopałek na podłogę i rozcierając podeszwą. - Pan mieszkanko oglądnąć?
- Taa... Dzień dobry.
Indywiduum zabrzęczało pękiem kluczy, wchodząc wyżej na piętro. Na drzwiach w kolorze starej musztardy wisiały dwie wizytówki.
- Tam ktoś jeszcze mieszka? - spytał Piotr dość ostro, podczas gdy facet męczył się z trzema zamkami.
- Tylko przedpokój wspólny - zapewnił tamten skwapliwie. - Wie pan, przedwojenne, dzielone. Obejrzysz pan, przypasuje - weźmiesz, nie podpasuje - to nie. Mnie tam wszystko jedno.
Rzeczywiście, za „pancernymi" drzwiami ukazał się wąski korytarzyk, służący jednocześnie za skład rzeczy niepotrzebnych. Stał tam fragment starej meblościanki, pusty kwietnik i jakieś kartony. Wyżej ściany „zdobiły" przypięte pineskami tandetne reprodukcje - Piotr otrząsnął się ze wstrętem. Na brązowych drzwiach w głębi odcinał się wyraźnie napis K+M+B 2007, natomiast te, przed którymi stanął niechlujny facecik, pyszniły się drewnianym krucyfiksem, przymocowanym starannie taśmą klejącą.
- Pojebało babę! - warknął ze złością, zrywając krzyżyk. Zrobił ruch, jakby chciał cisnąć nim o ścianę, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar i odłożył go na szafkę. - Durna bździągwa! - burczał. - Nic, tylko do kościoła lata i od tego pewno już do reszty ocipiała.
Sąsiedztwo fanatyczki, być może słuchającej Radia Maryja na cały regulator, zdecydowanie Piotrowi się nie uśmiechało, ale postanowił przynajmniej obejrzeć lokal.
Mieszkanie było kawalerką, co zgadzało się z opisem w ogłoszeniu, za to zapowiadana łazienka okazała się klitką z brodzikiem, upchniętym na siłę tuż obok klozetu, oraz odrapanym bojlerem, niby wygasłym kotłem piekielnym.
We wnęce kuchennej tłoczyły się blaszany zlew i dwupalnikowa kuchenka.
Pokój był kwadratowy, wysoki, nawet według rozpasanych przedwojennych standardów. Wydawał się dość obszerny, być może dlatego, że umeblowanie było wręcz spartańskie. Stół, dwa krzesła, wąska szafa, stojąca ni w pięć, ni w dziewięć dokładnie pośrodku ściany, a po przeciwnej stronie nie pierwszej młodości wersalka. Parkiet skrzypiał swojsko pod nogami.
Jednakże pomieszczenie sprawiało całkiem miłe wrażenie, może z tego powodu, że było bardzo jasne. Piotr podszedł do wysokiego okna, by sprawdzić położenie słońca. Tak jak przypuszczał, kawalerka leżała na osi wschód - zachód, co oznaczało, że będzie miał dobre światło co najmniej do południa.
- Ile? - zapytał.
- Dwie stówki na miesiąc i mieszkasz pan - zakomunikował właściciel, czując, że ryba bierze. - A ta za ścianą to nieszkodliwa. Jakby co, to dzwoń pan, opierdolę ją i się odczepi.
- Opierdolić to ja sam umiem. I to nie tylko babcię - odparł Piotr sucho, z zawoalowanym ostrzeżeniem. - A świadczenia?
Dwieście złotych to było tanio. Nawet podejrzanie tanio. Gdzieś musiał kryć się haczyk, ale Piotr nie widział na razie żadnego, poza maniaczką religijną za ścianą. Na trzy i pół setki miesięcznie razem z czynszem mógł sobie pozwolić, a do prymitywnych warunków przywykł w starym akademiku. Zresztą van Gogh też nie tworzył w luksusach, a Piotr go przebił już o cztery sprzedane obrazy.
Dobili targu, pieniądze i klucze przeszły z rąk do rąk.
***
Lekko podgrzany lufką ziela, Piotr oswajał swoje nowe cztery kąty. W wersalce szybko znalazł wysiedziany przyjazny dołek, jakby stworzony do zajmowania go całymi godzinami, śledzenia wzrokiem smug papierosowego dymu i komponowania w głowie kolejnych obrazów. Jego skromny dobytek spoczywał na środku podłogi. Wypchany plecak, wyświechtana waliza, niewielki karton, w którym kryły się setki reprodukcji, wycinków gazetowych i pocztówek z malarstwem. Poza tym sztalugi oraz teka ze szkicami. Stare gwoździe w ścianach obciążało już kilka małych landszaftów, obok drzwi Piotr z pietyzmem zawiesił oprawiony w ramki swój rysunek z dzieciństwa. Spłowiała akwarelka przedstawiała czerwonego kota ze wszelkimi konsekwencjami straszliwego gustu przedszkolaka. Autor, teraz starszy o dwadzieścia lat, wielokrotnie usiłował powtórzyć na swoich obrazach niesamowitą, surrealistyczną i nieco złowieszczą minę kocura. Na razie bez powodzenia. Młotka nie było, wbił więc parę dodatkowych gwoździ za pomocą klucza francuskiego, znalezionego w szafce pod zlewozmywakiem. Zamierzał urządzić niewielką osobistą galerię. Trzymanie obrazów w sztaplach pod ścianami jest wbrew naturze, mawiał.
W trakcie objawiła się sąsiadka. Już sposób pukania do drzwi zapowiadał pretensje, ale kiedy Piotr otworzył, kobieta - zasuszona sześćdziesięciolatka, jak zdążył dostrzec - bez słowa cofnęła się i pospiesznie zrejterowała z powrotem na swoje terytorium. Ciekawe, co ją wystraszyło bardziej: francuz w ręku nowego lokatora czy skorpion wytatuowany na jego obnażonej klatce piersiowej.
Piotr, raczej rozśmieszony tym zajściem niż zirytowany, okupował właśnie dołek na wersalce, kontemplował dymne spirale i gapił się przed siebie - a konkretnie na szafę. Powoli dotarło do niego, że czuje dyskomfort. Szafa.
Ta landara obrzydliwie kalała białą przestrzeń ściany. Wyglądała jak wyrzut sumienia, jak kupa na obrusie. Symbol paskudnego drobnomieszczaństwa dokładnie pośrodku czegoś, co mogło być płaszczyzną pod nową „Ostatnią wieczerzę" albo choć kopię Chagalla.
- Precz mi z oczu, meblu plugawy! - rzekł Piotr z naciskiem, ale szafa oczywiście nie drgnęła.
Nie pozostało nic innego, jak wstać i naprzeć ramieniem na krnąbrny przedmiot. Przesunął go tym łatwiej, że w środku były tylko puste półki i wieszaki.
- No tak, wszystko jasne...
Zagadka dziwacznego ustawienia szafy wyjaśniła się. Mebel wywędrował w kąt, tradycyjnie przeznaczony tego rodzaju sprzętom, a spod niego wyłonił się wielki rysunek drzwi. Widocznie odnajemca, chcąc zaoszczędzić na malowaniu, po prostu zasłonił to, co uznał za denerwujące bazgroły, obniżające wartość lokalu.
Malarz wrócił na swoje miejsce i, zaintrygowany, wbił wzrok w szkic. Nie spodziewał się niczego podobnego. Trudno było toto nazwać freskiem - zwyczajny odręczny rysunek ołówkiem na białej emulsji, zrobiony jednak starannie, a z każdej kreski emanowała celowość. Piotr wiódł spojrzeniem wzdłuż linii. Tajemniczy rysownik nie używał linijki, lecz miał pewną rękę i doskonale wiedział, co chce stworzyć. Z dbałością o szczegóły przeniósł na gładź ściany pokarbowane krawędzie futryny, owalne oczko sęka i gwoździe. Samo skrzydło było po staroświecku dzielone masywnymi szprosami na trzy części. Narysował nawet klamkę w kształcie liścia akantu, z ozdobnym szyldem, nie zapomniał też o dziurce od klucza. Tylko proporcje trochę zaszwankowały, gdyż uchylone „na zewnątrz" drzwi zwężały się zanadto, jakby miały co najmniej cztery metry szerokości i ginęły w głębi perspektywy. A za nimi czaiła się mleczna nicość i siwe cienie.
***
Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...