"Rycerz Kielichów" - drugi fragment

Autor: Jacek Piekara Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 20-11-2007 16:19 ()


Jacek Piekara

Rycerz Kielichów

(fragment 2)

 

 

Dźwięk budzika jest tym, czego w życiu nie znoszę chyba najbardziej. Jakikolwiek budzik byś znalazł i jak piękne melodyjki by on wygrywał, to nic nie zmienia faktu, że jest przedmiotem mającym sprowadzić cię do rzeczywistości. Wyrwać z miękkiej i ciepłej pościeli, zmusić do rozpoczęcia nowego, pospiesznego dnia, w którym, zapewne, jak w wypadku setek i tysięcy innych dni, nie wydarzy się nic, co warto byłoby zapamiętać. Tym razem jednak dźwięk budzika nie wywołał u mnie zwyczajowej agresji, zmieszanej z niechęcią. Tym razem uciszyłem go szybko i leżałem dziwnie zadowolony i już zupełnie rozbudzony. Wspomnienie fascynującego snu, lotu na smoku w stronę wschodzącego słońca, przemykającego pode mną stada wilków, drzew i krzewów migających w dole, nie tylko mnie uspokoiło, ale wprowadziło w radosny nastrój. Czasami budzę się w nastroju Królika z Kubusia Puchatka i wiem, że nadeszła właściwa chwila na działanie. Zapewne będąc w takim nastroju, Aleksander Wielki zdecydował się pomaszerować do Indii, a Hannibal nauczył słonie, jak pokonywać alpejskie przełęcze. Co, nawiasem mówiąc, w obu przypadkach okazało się nie najlepszym pomysłem.

Do pracy idę zawsze tą samą drogą. Wystarczy, że przejdę małą uliczką do ronda, przetnę je (odczekując jak zwykle swoje na światłach), a potem do bramy budynku, w którym pracuję, mam jeszcze około pięciuset metrów. Właśnie na tym odcinku, na tym zatłoczonym chodniku pełnym spieszących do pracy ludzi, spotkałem poprzedniego dnia dziewczynę o ładnych oczach. Ale idąc, nie pamiętałem, rzecz jasna, o niej, lecz wspominałem podniebny lot.

- Wszystko było zatopione w szarówce poranka, gdzieś na horyzoncie dopiero podnosiło się słońce i malowało chmury lekkim szaroróżowym blaskiem - usłyszałem cichy głos.

Zatrzymałem się, jakby ktoś dźgnął mnie szpilką. Obok, w tym samym miejscu co wczoraj, stała ta sama dziewczyna. Nawet nie zmieniła ubrania. Nadal miała na sobie jasną, powłóczystą sukienkę, zapiętą pod samą szyję.

- Co powiedziałaś? - chrypnąłem.

- Smok płynął na skrzydłach wiatru, a pod nim pędziło stado wilków z pyskami opuszczonymi do ziemi, jakby ich nozdrza wypełniał zapach, który je nęcił i przyciągał w stronę płaskiego wzgórza, zatopionego w szarówce, gdzieś na horyzoncie - mówiła takim tonem, jak gdyby recytowała wiersz.

Nie zwróciłem uwagi na to, że potrąciły mnie dwie osoby, a ktoś inny boleśnie wbił mi w łydkę róg nesesera. Zbliżyłem się do dziewczyny. Stałem tak blisko, że czułem zapach jej włosów.

- Co ty mówisz? Co ty mówisz?

- Czy o tym właśnie śniłeś? - zapytała i następnie ciszej powiedziała coś niezrozumiałego, coś, w czym było na pewno co najmniej kilka liter „l" i „n".

Nikt nie może znać niczyich snów. Nikt nie może opowiadać o nich, i to takimi słowami, jakie ja pamiętałem. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nieznajoma znała mój sen. Zbyt wiele szczegółów się zgadzało. Wilki, smok, szarość poranka, wzgórze majaczące na horyzoncie. To nie był przypadek i to nie była ukryta kamera. Nikt nie potrafi stymulować w podobny sposób pracy mózgu, nawet jeśli miałby w tym cel. Nikt nie potrafiłby na chybił trafił podać tylu zgadzających się szczegółów. Prawdopodobieństwo tego, że strzelała na oślep (jak to czynią różnego rodzaju wróżki), było tak samo duże, jak prawdopodobieństwo tego, że za chwilę do kieszeni marynarki wpadnie mi meteor. Kim więc była niewysoka, szczupła dziewczyna, znająca moje sny?

- Mogę śnić dla ciebie - powtórzyła te same słowa co wczoraj - chcesz, żebym dla ciebie śniła?

Spojrzałem na zegarek. Było kilka minut po dziesiątej. Ale czułem, że jest mi wszystko jedno, nie tylko, czy spóźnię się dziś do pracy, ale też, czy w ogóle tam pójdę.

- Możemy porozmawiać? - zapytałem. - Może gdzieś usiądziemy?

- Chodźmy do ciebie - odparła - chętnie zjadłabym śniadanie.

***

Zanim zjadła śniadanie, wzięła długą kąpiel i pojawiła się w pokoju okutana w mój szlafrok, z białym ręcznikiem, którym jak turbanem owinęła mokre włosy. Postanowiłem niczemu się nie dziwić, chociaż sytuacja była co najmniej niecodzienna. Przygotowałem jej herbatę i śniadanie, co było o tyle skomplikowanym zadaniem, że prawie nigdy nie jadam w domu i w mojej lodówce zwykle nie ma nic oprócz napojów. No ale znalazły się jednak jajka, kawałek sera i kilka kromek kupionego nie wiadomo kiedy i po co chrupkiego pieczywa, którego, nawiasem mówiąc, serdecznie nie znoszę, gdyż smakuje jak równo pokrojone płaty styropianu.

Paliłem w milczeniu papierosa i przyglądałem się, jak je. Po jej posturze spodziewałem się, że będzie dziobała w jedzeniu niczym wróbelek, a tymczasem wcale nie starała się ukryć, że ma apetyt. Dopiła herbatę i spojrzała na mnie. W jej oczach nadal widziałem obawę, może lepiej powiedzieć: zaniepokojenie. Była jednak już kimś innym niż ta zastraszona, spotkana wczoraj osóbka.

- Chciałbyś mnie o coś spytać?

- A skąd! Przyszedłem tylko zrobić ci śniadanie, zapaliłem papierosa i zaraz idę do pracy. - Nawet się nie wysiliłem na ironię.

- Nie możesz tego zrobić! - W jej oczach eksplodował lęk.

- Żartowałem - odpowiedziałem po chwili i teraz na pewno w moim głosie można było usłyszeć zdumienie. - To, co mi się z tobą przydarzyło, jest jedną z najbardziej zadziwiających rzeczy w moim życiu. Nie, nie - pokręciłem głową - to po prostu jest najbardziej zadziwiająca rzecz w moim życiu.

- I ty to mówisz? - Po tych czterech słowach znowu powiedziała szybko coś, co miało w sobie wiele liter „l" i „n", i roześmiała się. Ale szybko spoważniała. - Pytaj.

- Znasz obrazy z mojego snu. Znasz je bardzo dokładnie. Jak to możliwe?

- Ja go dla ciebie śniłam. A może inaczej: jestem przekaźnikiem twojego snu, twoim łączem z nim. Beze mnie będziesz widział fragmenty, niejasne urywki, zamglone obrazy, o których zapomnisz zaraz po przebudzeniu. Dzięki mnie twój sen będzie tak realny jak rzeczywistość.

- A więc masz zdolności parapsychiczne - stwierdziłem. - Jesteś medium czy kimś w tym rodzaju?

- Nazywaj to, jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Dzięki mnie możesz śnić sen, który będzie dla ciebie realny niczym jawa. Znajdziesz się w fantastycznym królestwie, gdzie mrok walczy z jasnością, będziesz sławny, kochany przez jednych i nienawidzony przez drugich. Będziesz przemierzał świat na grzbiecie swego niezwykłego wierzchowca... Czy nie takiego życia zawsze pragnąłeś?

- To tylko sny - mruknąłem - równie realne jak komputerowa gra. Co nie znaczy - uniosłem dłoń, gdyż najwyraźniej chciała mi przerwać - że gry komputerowe nie są ekscytujące. Ale powiedz, czego ode mnie chcesz? Zawsze jest coś za coś, prawda? Podrap mnie w plecy, a ja podrapię ciebie. Hmm?

- Będę tu mieszkać - powiedziała - i chciałabym zjeść czasem coś bardziej strawnego od jajek i kilku plasterków zeschniętego sera. Mogę ci nawet gotować, jeśli tylko będziesz robił zakupy.

- Będziesz tu mieszkać? - Nie mogłem się powstrzymać, by znowu nie zapalić papierosa.

Cały czas miałem wrażenie, że za chwilę ona się roześmieje i powie: „Hej, spójrz w tamtą stronę, jesteś w ukrytej kamerze!".

- Cóż za stereotypowa sytuacja. Spotkana na ulicy dziewczyna zna moje sny, opowiada, że będzie moim łącznikiem z krainą fantazji, i chce u mnie mieszkać, a nawet mi gotować! Dzień jak co dzień, prawda? Co będzie, jeśli odmówię?

- Życie jest ciągłym dokonywaniem wyborów - usłyszałem w jej głosie nutę smutku - i ty również musisz dokonać swojego.

A jeśli to wariatka? - pomyślałem. Wariatka obdarzona zdolnościami parapsychicznymi, która w nocy poderżnie mi gardło? Albo sprowadzi ludzi ze swej sekty, a oni odprawią nade mną tak dziwaczne rytuały, że na widok ich efektów porzygają się nawet policjanci pakujący moje ciało do czarnego worka? Nie wyglądała, co prawda, na niebezpieczną osobę. Była ładna i miła. Ale czyż nie o to chodzi?

- Mam jeden pokój - powiedziałem.

Rzeczywiście, kiedy mówię, że mam pięćdziesięciometrowe mieszkanie nikt nie przypuszcza, że jest to jeden pokój. Poprzedni właściciel, zanim wylądował w wariatkowie, zdążył wyburzyć wszystkie ściany (nie wyłączając nośnej) i z trzech pokoi zrobił jeden. Teraz pośrodku tej hali stały cztery wsporniki (obłożyłem je białymi, gipsowymi kaflami) w miejsce nośnej ściany. Przy północnym oknie leżał rozłożony szeroki materac, a oprócz tego w pokoju była tylko szafka pod telewizor, półki z książkami, okrągły stół o przeszklonym blacie, dwa szerokie fotele o wysokich, pochylonych oparciach i wbudowana w ścianę szafa z trzema lustrami.

- Mogę spać na poduszkach z fotela.

Rzeczywiście. Te ogromne dwie poduchy, ułożone obok siebie, tworzyły całkiem wygodne leże. Wiem, bo sam kiedyś na nich spałem. Nie zmieniało to jednak faktu, że dziewczyna była zdecydowana, by zostać. Zresztą, czemu nie? Zawsze miałem ciągoty do dziwacznych zdarzeń, przygód, próbowania nowych rzeczy. Mieszkanie z nią mogło się okazać ekscytującym doznaniem. Jeśli naprawdę będę śnił logiczne sny, zazębiające się w jedną całość...

Nagle złapałem się na myśli, że traktowałem ją do tej pory raczej aseksualnie. To bardzo dziwne w moim wypadku, lecz jakoś nie zadawałem sobie pytania, czy znajdzie się ze mną w łóżku, a jeśli już, to jaka w nim będzie. Być może kwestie związane ze snami były zbyt zdumiewające, by myśleć o sprawach tak trywialnych (choć niewątpliwie miłych), jak seks. Teraz pomyślałem sobie, że ładna, szczupła dziewczyna mogłaby zabawiać mnie nie tylko w moich snach, ale i chwilę przed nimi. Muszę jednak szczerze przyznać, że ten aspekt nie zaważył na podjęciu decyzji.

- Może jestem szalony - powiedziałem wolno - może jestem pochopny i nieostrożny - dodałem - może i mam źle w głowie, ale dobrze, zgadzam się.

- Pochopny i nieostrożny. - Uśmiechnęła się. - O tak, właśnie to do ciebie pasuje.

- Czy zdradzisz mi, moja nowa współlokatorko, jak masz na imię?

- Co powiesz na Annę?

- Śliczne, nawet jeśli nieprawdziwe - odparłem.

- Ale... to nie wszystko. Musisz mi coś obiecać.

- Co takiego?

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko.

- Porozmawiamy o tym potem.

***

Znowu, a raczej ciągle, siedziałem na grzbiecie smoka. Szare strzępy chmur nadal były rozrzucone po całym niebie, jednak zrobiło się zdecydowanie jaśniej. Na horyzoncie wstawało słońce. Leciałem z powrotem, nie wiedząc, co dokładnie znaczy „z powrotem", mając jednak pewność, że mój dziwny wierzchowiec doskonale się orientuje, dokąd powinniśmy zmierzać. Postanowiłem bliżej przyjrzeć się temu, z czyjego wygodnego grzbietu korzystam. Smok miał, co już zauważyłem wcześniej, wydłużoną szyję i błoniaste skrzydła, przypominające skrzydła jakiegoś gigantycznego pterodaktyla. Ale na końcu smukłej szyi znajdowała się ogromna głowa okolona czymś w rodzaju płytowego kołnierza z wyszczerbionymi krawędziami. Nie mogłem zobaczyć paszczy zwierzęcia, bo miało tak zwróconą głowę, że widziałem jedynie ten właśnie kołnierz. Ciało smoka było pokryte suchą, twardą łuską szaroburego koloru, która lekko rozjaśniała się w kierunku brzucha. Spostrzegłem pod nią sploty potężnych mięśni. Dotknąłem obiema dłońmi grzbietu smoka i poczułem, a może tylko wydawało mi się, że poczułem, dalekie bicie serca i pulsowanie krwi. Wtedy uderzyło mnie wspomnienie, coś zakołatało na samej granicy pamięci. Zrozumiałem, że łączą mnie ze smokiem dziwne więzy, zrozumiałem aż do bólu, że oddałbym za niego życie i być może kiedyś właśnie tak zakończę swoją drogę: z mieczem w ręku, przed tłumem wrogów, osłaniając go własnym ciałem. Jednocześnie byłem pewien, że to zwierzę w każdej chwili odda również życie za mnie. Być może tak skończy się jego droga: z okrwawioną paszczą będzie mnie bronił przed ciosami.

Była to myśl zdumiewająca, pełna dojmującej słodkiej goryczy i jednocześnie tak nieprawdopodobnie wzniosła, że aż zrobiło mi się słabo. Nie wiem, czy smok mógł wyczuć moje myśli, lecz nagle zobaczyłem, jak nie zmieniając kierunku lotu, odwraca ku mnie głowę. Ujrzałem tępą niczym bojowy młot paszczę, nad którą lśniły zdumiewająco inteligentne, złote oczy. Potem wolno zwrócił łeb znowu w stronę kierunku lotu, jednak wyraźnie poczułem, jak przez potężne cielsko przebiegł dreszcz.

Szybowaliśmy na wysokości dwustu, może trzystu metrów nad ziemią. Spojrzałem na swe dłonie oparte na grzbiecie gada i zobaczyłem, że są obleczone w skórzane rękawice nabijane metalowymi guzami. Na nogach miałem wysokie buty z lekko rozszerzonymi cholewami, a przy nogawce spodni kołysał się krótki sztylet. Byłem ubrany w wełniany kaftan i pelerynę z dziwnego, delikatnego materiału w kolorze identycznym jak smocza łuska. Przy grzbiecie smoka, w zawieszonej pochwie, zauważyłem rękojeść długiego miecza. Coś powstrzymało mnie przed wyjęciem go. Zastanawiałem się, czy w tym śnie będę potrafił nim władać. W rzeczywistości raz czy dwa razy w życiu trzymałem w ręku podobny oręż, a cała moja wiedza o sztuce fechtunku pochodziła z hollywoodzkich filmów, książek fantasy i obserwacji pokazów bractw rycerskich. Czy to możliwe, bym we śnie stał się może nie mistrzem walki, ale chociaż człowiekiem potrafiącym bez kompromitacji wyjąć miecz i zamachnąć się nim? Czy też raczej będę musiał uważać przede wszystkim na to, by nie poranić siebie samego? Cóż, we śnie wszystko jest możliwe. Nie dziwił mnie fakt, że zdaję sobie sprawę z tego, że tylko śnię. To zdarzało mi się często. Ba, czasami potrafiłem w pewnym, ograniczonym stopniu, sterować fabułą własnych snów. No, ale równie często ta fabuła płatała mi niezbyt miłe figle. Każdy zna zapewne uczucie sennej bezsilności, kiedy wrogowie nie padają pod wpływem ciosów, a pistolet zamienia się w plastikową zabawkę, z której łagodnym łukiem wypadają nieszkodliwe, gumowe kulki.

Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem na horyzoncie coś w rodzaju zamkowych wież. A może były to jedynie chmury, przybierające dziwne kształty w złudnym blasku świtu? Jednak nie... Przymrużyłem oczy i teraz widziałem już wyraźnie. Lecieliśmy w stronę średniowiecznej fortyfikacji, okolonej wysokimi, strzelistymi wieżami. Czy to było właśnie nasze miejsce przeznaczenia? Zobaczyłem też pod nami chaty rozrzucone wśród pól i drzew, a nawet sylwetkę człowieka, patrzącego w niebo z dłonią przy czole, tak jakby obserwował nasz lot. Ciekawe, czy mógł dojrzeć smoka, którego szara łuska zapewne doskonale stapiała się z szarością poranka. Bardzo dokładnie widziałem już ciągnące się wzdłuż wzgórza pasmo obronnych murów z wieżyczkami, blankami i sylwetkami łuczników. Do niezbyt szerokiej bramy, zamkniętej na głucho, prowadziła kręta, wąska droga. Pod bramą ciągnął się łańcuch wozów, stał też milczący tłumek ludzi. Obniżyliśmy lot, a wtedy wszyscy ci ludzie zaczęli unosić głowy i patrzeć w naszą stronę. Zastanawiałem się, jakie wrażenie wywoła widok krążącego nad tłumem smoka, ale o dziwo, oprócz nawoływań, raczej pełnych zdziwienia niż strachu, nie usłyszałem niczego niepokojącego. Ba, niektórzy machali w moją stronę i z całą pewnością było to przyjazne machanie. Smok zatoczył szerokie koło niedaleko bramy, po czym przefrunął nad murami, pozwalając mi dostrzec strażników, którzy jako jedyni okazali coś w rodzaju paniki. Zobaczyłem nerwową krzątaninę na blankach, ktoś uniósł łuk, ktoś inny wytrącił mu go z rąk, usłyszałem nerwowe nawoływania, a zaraz potem jęk dzwonu bijącego na alarm. Tymczasem my wylądowaliśmy łagodnie na środku dziedzińca, kilkanaście metrów za bramą. Smok złożył skrzydła, tak że utworzyły dwie wysokie piramidy po bokach jego ciała, i położył łeb na ziemi. Byłem jednak pewien, że to tylko pozorny bezruch. Jeden nieprzyjazny gest ze strony strażników, a potężne skrzydła załomocą w powietrzu i uniesiemy się wysoko, do chmur, poza zasięg strzał łuczników. Na szczęście nikt nie myślał nas atakować. Ba, nawet nikt nie myślał o tym, by się zanadto zbliżyć. Kilkunastu żołnierzy stanęło w bezpiecznej odległości. Co prawda widziałem, że łucznicy na blankach są gotowi do oddania strzału, lecz byłem przekonany, że nie zrobią niczego głupiego, jeśli tylko nie dam im ku temu powodu.

Zsiadłem z grzbietu smoka i zabrałem ze sobą miecz. Poczułem się trochę nieswojo na ziemi, zupełnie jakbym zszedł z pokładu rozkołysanego statku. Nie za bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc postanowiłem czekać. Nie musiałem zresztą czekać długo, bo już po kilku minutach zbliżył się do nas bogato ubrany człowiek, zapewne wyższy rangą dworzanin. Miał gładko wygoloną, bladą twarz i krótko przycięte prawie białe włosy. Na początku myślałem, że jest stary, a potem się zorientowałem, że jego twarz nie nosi śladów wieku, musiał zatem być albinosem. To dziwne, że pełnił wysoką funkcję na dworze. Prymitywne społeczności były raczej skłonne szykanować odmieńców niż przydzielać im godne szacunku stanowiska. Albinos podszedł zdecydowanym krokiem, widziałem jednak, że stara się przywołać na twarz przyjacielski uśmiech i nie wykonywać nagłych ruchów. Doskonale wiedział, że w pobliżu szczęk mojego smoka ma, w wypadku walki, równie duże szanse na przeżycie, co królik pod dziobem jastrzębia.

- Witaj - rzekł. - Czy raczysz wyjawić, czemu zawdzięczamy twoją wizytę?

Przyglądałem mu się w milczeniu. Co zabawne, zdołałem spostrzec, iż to milczenie wyraźnie go skonfundowało. Coś podpowiadało mi, iż ani ja go nie lubię, ani on nie jest moim przyjacielem.

- Mój smok cię nie zna - wyjaśniłem.

- Jestem Irtin Kardemar, podstoli księżnej - przedstawił się i pochylił głowę - i mam nadzieję, że ty mnie pamiętasz.

Po co tu przyleciałem? Bóg raczy wiedzieć. Ale przecież nie mogłem tłumaczyć temu człowiekowi, że nie mam pojęcia, co mnie sprowadza do niezwykłej krainy, która zresztą istnieje jedynie w moim śnie. W usłyszanym dopiero co zdaniu uderzyły mnie słowa „i mam nadzieję, że ty mnie pamiętasz". A więc znałem tego człowieka.

- Pomyślałem, że znajdę tu kogoś, kto ofiaruje gościnę mnie i mojemu przyjacielowi - odparłem lekkim tonem, tak by moja odpowiedź mogła zostać zrozumiana zarówno dosłownie, jak i w formie przenośni.

Albinos milczał chwilę.

- Dziwne wybrałeś sobie miejsce, by szukać gościny - odparł wreszcie - ale nie mnie decydować o twym losie. Udaj się, proszę, za mną. Twój przyjaciel zostanie tymczasem nakarmiony i napojony.

Rzecz jasna nie miałem innego wyboru jak posłuchać tej uprzejmej propozycji. Nie do końca podobał mi się wyraźny dystans, z jakim traktował mnie albinos, nie do końca również odpowiadały mi słowa „nie mnie decydować o twym losie". Ale, tak jak powiedziałem wcześniej, nie miałem wyboru. Zostałem tylko przez moment, krótki niczym mgnienie oka, by pogłaskać szyję smoka. Nie uniósł nawet głowy i zauważyłem, że jego złote ślepia zaszły szarą, nieprzejrzystą mgłą. Wiedziałem jednak, nie wiadomo zresztą skąd, że doskonale wszystko widzi. Przed odejściem zabrałem ze sobą miecz i zastanawiałem się przez chwilę, co z nim zrobić. Intuicyjnym ruchem przerzuciłem go przez ramię i rękojeść wylądowała dokładnie przy moim lewym uchu, a pochwa biegła skosem aż do prawego biodra. O, tak, to właśnie było właściwe miejsce dla tej broni!

Przeszliśmy przez dziedziniec, potem zamkowymi korytarzami, później krużgankiem nad dziedzińcem, w końcu znowu korytarzami. Zdumiewające było, że miałem pewność, iż część mieszkańców zamku, dworzan, sług lub żołnierzy, najwyraźniej mnie rozpoznaje. Wyłapywałem płochliwe spojrzenia, niektóre pełne z trudem ukrywanej sympatii, inne przepojone nieudawaną niechęcią. Wreszcie weszliśmy do prostokątnej komnaty, na której końcu stał tron, a raczej duże rzeźbione krzesło obite czerwoną materią. Na tronie siedziała kobieta, której twarz wydała mi się dziwnie znajoma. Kiedy spojrzałem na nią, coś drgnęło w moim sercu. Ta kobieta... Kim była? Miała włosy koloru dobrze wypolerowanej stali, piękną, bladą twarz i ogromne, lekko skośne, szare oczy. Jej wąskie dłonie spoczywały na poręczach krzesła, czoło okalał delikatny złoty diadem. Kiedy mnie zauważyła, przez jej twarz przebiegł grymas, ale ktoś, kto akurat w tym momencie zmrużyłby oczy, nie dostrzegłby po chwili nic niezwykłego.

- Pani - rzekł mój przewodnik - przyprowadziłem go, tak jak kazałaś.

Nie wiedziałem, co zrobić, więc postąpiłem parę kroków w stronę tronu (zauważyłem w tym momencie zaniepokojenie stojących obok żołnierzy, wyraźnie widziałem, jak jeden ścisnął mocno stylisko halabardy).

- Pani. - Skłoniłem się na tyle głęboko, by oddać szacunek, lecz na tyle swobodnie, by ukłon nie wydał się poniżający.

- Witaj, Lanne Lloch l'Annah... - jej głos przypominał kolor jej włosów.

Zrozumiałem teraz, co mówiła Anna! Zrozumiałem, jak naprawdę brzmiało to dziwne słowo z wieloma „l" i „n"! To było właśnie Lanne Lloch l'Annah - moje imię! To odkrycie tak mnie zafrapowało, że tylko podświadomie usłyszałem następne słowa:

- ...złodzieju i morderco.

Nie wiedziałbym, jak odpowiedzieć. Kim był Lanne z mego snu, że zasłużył sobie na gniew tej zimnej piękności? Czy był kryminalistą, czy żołnierzem wrogiego kraju, czy też dzieliły ich inne spory, o których nie mogłem mieć pojęcia? Nie wiedziałbym, jak odpowiedzieć na jej oskarżenia. Ale coś we mnie odpowiedziało samo, nim zdążyłem się zorientować, że poruszam ustami.

- Nie jestem złodziejem ani mordercą. A ty wiesz o tym najlepiej, piękna pani!

Kiedy usłyszałem własne słowa, zamarłem. Nie jest dobrze przemawiać w ten sposób do kobiety, która ma władzę przyzwania zbrojnych i której uczucia są dalekie od przyjaźni. Jednakże zimna piękność jedynie się uśmiechnęła i strzepnęła białymi dłońmi.

- Wynocha - rozkazała - wy wszyscy.

- Ależ, pani, czy jesteś...? - zaczął albinos.

Spojrzała tylko na niego i połknął resztę zdania. Czekaliśmy, aż wszyscy opuszczą komnatę; gdy drzwi cicho trzasnęły, zostaliśmy wreszcie sami. Stałem dwa metry od niej i mogłem poczuć dziwną woń jej perfum. A może nie perfum, lecz olejków lub balsamu, którym nacierała ciało?

- Tyle lat, Lanne... - odezwała się. - Minęło tyle lat, że...

- Zdawałem ci się jedynie cieniem przeszłości - dokończyłem zdanie, zanim zdążyłem pomyśleć.

- Właśnie. - Skinęła głową. - Czy wiesz, dlaczego moi żołnierze wpuścili cię do zamku? Wiesz, dlaczego łucznicy na murach nie zestrzelili twego smoka?

- Może szarość poranka uśpiła ich źrenice, znużone całonocnym czuwaniem? - odparłem, dziwiąc się, skąd przyszły mi do głowy tak obrazowe słowa.

- Uśpiła ich źrenice - powtórzyła z lekkim uśmiechem, dzięki któremu stała się jeszcze piękniejsza. - Och, Lanne, tęskniłam za twoimi balladami. Ale nie! Nie uśpiła ich szarość poranka, bo następnego dnia rozbudziłyby ich baty. - Już się nie uśmiechała. - Mój ojciec, kiedy umierał, powiedział: „Lanne kiedyś powróci. Pamiętaj, byś wysłuchała, co ma do powiedzenia, zanim go zabijesz". Mój ojciec cię lubił, Lanne. Mimo wszystko. Zawsze żałował, że nie może już słuchać twoich nowych ballad.

„Zanim go zabijesz" - to, delikatnie mówiąc, nie brzmiało zachęcająco. Musiałem czymś bardzo urazić tę damę. Mimo to roześmiałem się tylko. W końcu jedynie śniłem. Jak zwykle w chwili niebezpieczeństwa, w tej minucie tuż przed śmiercią, po prostu się obudzę. Dlatego mogłem się roześmiać.

- Nie zabijesz mnie, gwiazdko - rzekłem, zastanawiając się, dlaczego właściwie nazwałem ją gwiazdką.

- Nie mów tak do mnie! - krzyknęła wściekle, a jej twarz nagle stała się wręcz brzydka. Trwało to jednak tylko moment. - Przez pamięć na dawne sentymenty? - zapytała szyderczo. - A może przez pamięć tego poranka, tego najważniejszego w życiu poranka, co? Jak myślisz, Lanne?

Nie wiedziałem, co myśleć, gdyż nie wiedziałem, o czym mówi. Ale coś musiałem odpowiedzieć.

- Jesteś piękna i mądra - oświadczyłem w końcu - i wybierzesz właściwą drogę. Zwłaszcza że niedaleko twego zamku widziałem jeźdźców i stada wilków, które szły ich tropem. Wiesz, zapewne, kto może zmierzać w tę stronę?

- Kłamiesz! - krzyknęła. - Varrad nigdy by się nie odważył!

To imię: Varrad. Coś mi przypominało. I nie było to miłe wspomnienie. Lecz prócz uczucia strachu i niepokoju z nim związanego pamiętałem też dzwoniące kielichy i śmiech kobiet, smak pieczonego mięsa rozrywanego przy ogniu i galop na pokrytych pianą koniach. Kim był Varrad? Wrogiem czy przyjacielem? A może i jednym, i drugim?

- Powiedziałeś: piękna i mądra - odezwała się już nieco spokojniej. - O tak, Lanne. A co moja mądrość każe mi zrobić z tobą? I z kłamstwami, z którymi przychodzisz do mego domu?

- Wyślij zwiadowców, skoro nie ufasz moim słowom. Ale zanim to zrobisz, to ja wiem, co mnie każe zrobić z tobą twe piękno - powiedziałem i wziąłem ją w ramiona.

Przecież to i tak był tylko sen, a we śnie można pozwolić sobie na wszystko. Przez moment chciała się wyrwać z moich objęć, lecz zdusiłem jej szczupłe ciało w uścisku, a ustami poszukałem jej ust. Chwyciłem dłoń, którą chciała sięgnąć do mej twarzy, a potem przygwoździłem jej kolana moimi kolanami. Nagle zwiotczała i oddała pocałunek. Miała pełne, chłodne wargi, które smakowały niczym morska bryza. Miała oczy koloru nieba stykającego się ze sztormowymi falami.

- Lanne - szepnęła, odrywając się na chwilę od moich ust - tak bardzo cię nienawidzę.

 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...