Miejsce i Oragnizacja: Rucker Castle i Wielki Zakon Patrycjuszy

Autor: Szymon "Siman" Charko Redaktor: Siman

Dodane: 03-09-2006 00:11 ()


Jak myślisz, co powstałoby z połączenia Salt Lake City i Federacji Apallachów? Otóż nie dom wariatów, tylko jedna z najlepiej rozwijających się organizacji w Zasranych Stanach. Zdziwiony? Odwiedź Rucker Castle w stanie Alabama, jakieś 80 mil na południowy wschód od Montgomery.

Gdy tam już dotrzesz, ujrzysz widok naprawdę robiący wrażenie: potężny kamienny zamek, wypisz wymaluj jak te średniowieczne, otoczony przez morze namiotów, glinianych chałup i targowisk. Twierdza została zbudowana na fundamentach starej amerykańskiej bazy wojskowej, zwanej Fortem Rucker. Po prawdzie fortu to za bardzo nie przypominało, bardziej lotnisko wojskowe, ale Wielki Zakon Patrycjuszy, który rządzi całą okolicą, zadbał o to, aby miejsce bardziej pasowało do nazwy. I nie pytaj mnie jak to się stało, że nie trafiła tam żadna bomba. Poza tym pseudo-miasto, które rozpościera pod zamkiem ma jeszcze jedną cechę – jako że nie powstało na ruinach któregoś z miast sprzed wojny, brak tam typowych dla innych zamieszkanych okolic Stanów „elementów krajobrazu”, jak ruiny, sterczące na wszystkie strony żelazne druty czy leje po wybuchach. Na dodatek powstało na pozostałościach po pasach startowych, a więc na asfalcie i betonie. Wszystko to sprawia, że okolica wygląda na nadspodziewanie schludną i zadbaną.

 

LUDZIE

Co rzuca się w oczy, to że każdy zna tu swoje miejsce. Hierarchia to podstawa. To nie Federacja, gdzie jest szlachta, a reszta to poddani. Tu wszystko pracuje jak w zegarku. Najniżej są niewolnicy, najczęściej mutanci. Oni jako jedyni nie mają nic do gadania. Potem chłopi, czyli wszyscy mieszkańcy okolic twierdzy w promieniu jakiś 40-50 mil, którzy w zamian za ochronę i obietnicę spokojnego życia służą Zakonowi. Następnie wszelkiej maści kupcy, handlarze i rzemieślnicy. Wreszcie najemnicy i łowcy niewolników wynajmowani przez rycerzy, którzy ustępują tylko kaznodziejom, no i oczywiście członkom Zakonu Patrycjuszy. A i u nich panuje żelazna hierarchia. Akolici to ci, którzy wstąpili niedawno i muszą udowodnić swoją wartość. Zazwyczaj robią to poza granicami Rucker Castle, więc w mieście nie ma ich za wiele. Ci zasłużeni mianują się po prostu Zakonnikami. Najmniej liczną i najpotężniejszą grupę stanowi 10 Patrycjuszy. Stanowią radę miasta i jednocześnie jej elitarne oddziały. Dość powiedzieć, że warunkiem wstępu w ich szeregi jest posiadanie pancerza wspomaganego. Ale najwyżej łańcucha pokarmowego znajduje się sam Wielki Patrycjusz Goffrey Richardson. On jest twórcą sukcesu organizacji i to on trzyma twardą ręką całą okolicę. Mówiąc krótko – praktycznie każdy ma tu kogoś nad sobą, a większość sama stoi nad kimś. I co więcej, wszyscy zgadzają się na taki układ. Tutejsi lubią porządek, szczególnie że widzą, iż on przyczynia się do sukcesu tego miejsca.

Ale nie tylko on. W co bardziej cywilizowanych miejscach zachodniego wybrzeża powoli powiedzeniem staje się stwierdzenie, że Zamkowi to solidna firma. Gdy mieszkaniec Rucker Castle coś robi, to robi to porządnie. Wszystko u nich pracuje jak w szwajcarskim zegarku, więc można powiedzieć, że tacy z nich powojenni szwajcarzy, wiesz co mam na myśli. Kto to są szwajcarzy? Dobra stary, zmieńmy temat. O czym to ja? A tak. Najbardziej w cenie są kowale. Wiesz, zakonnicy potrzebują zbroi i mieczy, więc musieli znaleźć się tacy, którzy im je wykonają. Przy okazji nabrali takiej wprawy, że późną wiosną do miasta ściągają całe karawany Teksańczyków, które przyjeżdżają tu po narzędzia rolne albo by po prostu podkuć konie. Może wydaje ci się głupie wiezienie koni taki kawał drogi dla takiej głupoty, ale znasz Teksańczyków – powiadają, że każdy porządny mieszkaniec tych okolic powinien mieć żonę i konia. Tak czy siak zamkowi robią na nich niezłe interesy.

Ale co by o nich nie mówić, szczeże ci przyznam, trochę się ich boję. Nie, nie to że mam pietra, ale jest w nich coś niepokojącego. To dziwni ludzie. Mówią, że są jak kamienie w twierdzy, pod murami której mieszkają. Gdy przyjedziesz do miasta, nie zauważysz tego zapewne. Nie można zaprzeczyć, dla obcych są mili i serdeczni, zresztą, ledwo ich wypatrzysz pośród kupców, najemników i handlarzy niewolników, którzy się tam cały czas pałętają. Ale jak zostaniesz z którymś z nich sam na sam... Dziwnie się robi. Są zbyt spokojni, zbyt ułożeni i nieprzeniknieni. Powiadają, że mało znajdziesz równie zaufanych i pewnych pracowników i ja w to nie watpię. Ale jako przyjaciele albo kumple od szklanki ich sobie po prostu nie wyobrażam. Ciekawe, jak ich kobiety w ogóle znajdują sobie chłopów i płodzą dzieci. Pewnie uważają to za przykry obowiązek, hehe. Chociaż... Jakiś przepełniony nostalgią za starymi czasami jajogłowy mówił mi kiedyś, że w dawnych czasach to rodzice wybierali dzieciom partie do żeniaczki, a małe szły bez gadania. Jak podrosły, oczywiście. Może i u nich tak jest, kto ich tam wie.

 

FAKTY

Wielki Zakon Patrycjuszy

Z tego co mi wiadomo Goffrey Richardson był kiedyś pułkownikiem w US Army. Po wojnie jego dowództwo w większości zamieniło się w obłoki ciekłej plazmy, więc Richardson nie widząc przyszłości w zawodzie zebrał swoich chłopaków i przez paręnaście lat robił za najnormalniejszego w świecie dowódcę najemników. Wreszcie jednak dłużej posiedział w Federacji Apallachów i wówczas stwierdził, że to jest to, czego szukał. Połączył idee rycerskie ze swoimi religijnymi ciągotami i wojskowym drylem i w efekcie powstał Zakon. Ale nasz pułkownik nie był głupi – nie zamienił najemniczego grosza na fanatyzm religijny. Dodanie etosu rycerza i feudalnej hierarchii sprawiło, że jego oddział stał się morderczo efektywny. A żeby był także efektowny upatrzył sobie cudem ocalałą bazę wojskową i kazał przerobić ją na zamek. Budowa trwała parę lat, ale dziś nikt nie odmówi Zakonowi potęgi, widząc co zbudowali. Sam nie mogę dojść, jak im się to udało. Oczywiście nie budowali go sami żołnierze. Wcześniej Wielki Patrycjusz zdążył wyczyścić okolicę ze wszelkich gangów, mutantów i tym podobnego plugastwa, po czym złożył okolicznym tubylcom propozycję nie do odrzucenia. Ci, chcąc nie chcąc, musieli zgodzić się na służbę i wspólną budowę twierdzy. Ale dziś nie znajdziesz żadnego, który by się skarżył – poddaństwo Zakonowi to niełatwe zadanie, ale bezpieczeństwo, porządek i spokój, jaki gwarantuje są tego warte.

Sam Geoffrey nie poprzestał na tym. Stwierdził, że skoro ma pod sobą rycerzy zakonnych, to ich obowiązkiem jest zdobyć sobie zbroję. I to zbroję XXI wieku – pancerz wspomagany. Tym nielicznym, którym się to udało, nadał status Patrycjuszy, radnych miasta i najwyższych rangą w zakonie. Dziś jest ich dziesięciu, choć ta liczba rosła powoli. Reszta chodzi zazwyczaj w zwykłych, wykutych przez kowali, zbrojach, ale czasem wyruszają na krucjaty, aby zdobyć, jak to mówią „Świętego Graala” i dołączyć do grona najbardziej zasłużonych. O ile mi wiadomo, w przeciągu ostatnich kilku lat nikomu się to nie udało, ale chętnych nie brakuje.

Wilki Patrycjusz rządzi Zakonem żelazną ręką. Sam decyduje, kto może wstąpić do organizacji, sam decyduje o ich najważniejszych posunięciach. Warunkiem wstępu jest, poza zdolnościami, wiara chrześcijańska. Richardson nie wybrzydza jeśli chodzi o wyznanie i bierze zarówno katolików, prawosławnych i protestantów, ale innowiercy i wyznawcy wszelkiej maści postapokaliptycznych kultów nie mają tu czego szukać. Przychylnym okiem patrzy na każdego, kto wierzy w jakąś siłę nadprzyrodzoną, ale nie w szeregach rycerzy. Wszelkie bunty, a nie było ich zbyt wiele, tłumi bez litości. Przy tym ma do tego środki – oprócz Pancerzy Wspomaganych, Richardson razem z bazą przejął także kilka ocalałych helikopterów bojowych. Plotki mówią nawet o odrzutowcu.

  • Nazwa: Wielki Zakon Patrycjuszy
  • Przywódca: Geoffrey Richardson
  • Miejsce: Rucker Castle i okolice
  • Liczba członków: 10 Patrycjuszy, 40 Zakonników i Akolitów, 30 niezakonników (skrybów, zarządców, mnichów i kaznodzei)
  • Uzbrojenie: dobre lub bardzo dobre (pancerze i helikoptery)
  • Wyposażenie: standardowe
  • Animozje i Sojusze: otwarta wrogość z Saint Luis i wszelkiej maści mutantami, handlowe lub przyjacielskie stosunki z Federacją Apallachów, Teksasem i Miami
  • Wstęp: Wybrani przez przywódcę
  • Sława: 4

Turnieje

Richardson zdaje sobie sprawę, że ludziom potrzeba nie tylko chleba, ale i igrzysk. Dlatego mniej więcej raz do roku, w okolicach lata, gdy karawany Teksańczyków zostawią po sobie pieniądze i konie, organizuje turniej rycerski. Dobrze kojarzysz – taki z nacierającymi na siebie blaszanymi puszkami na koniach i kopiami w garści. Zaletą zawodów jest to, że choć śmiertelność jest minimalna (zazwyczaj są to nieszczęśliwe wypadki), to widowiskowość całkiem spora. Biorą w nim udział głównie zakonnicy, ale jest także wielu zawodników z Apallachów, a także, jak ich tu nazywają, błędni rycerze. To zwyczajni gladiatorzy, którzy wytrenowali się także w tego rodzaju dyscyplinie. Jest ich trochę, ponieważ Zakon, w zamian za umowę o pobraniu części zysków z innych walk, wypożycza im na czas turnieju konia i cały potrzebny rynsztunek. Ci , którzy zajdą wysoko zarabiają naprawdę porządne nagrody, nawet w porównaniu do innych prestiżowych walk gladiatorskich, a procent jest niewielki, dlatego chętnych nie brakuje. Powiada się, że kiedyś w turnieju brał także udział sam Wielki Patrycjusz, ale obecnie jest na to po prostu za stary. Nie muszę chyba wspominać, że w trakcie walk kwitnie interes bukmacherski i chodzą zakłady o wysokie stawki.

Mutanci i niewolnicy

Rucker Castle miało by być może szansę stać się rajem pośród tego piekła, jakim stała się Ziemia, gdyby nie problem mutantów. Przed przyjściem Zakonu były w tych okolicach prawdziwą plagą, szczególnie ze względu na obecność bezpiecznego azylu w Saint Luis. Gdy zakonnicy oczyszczali te tereny, Richardson nie miał dla nich litości. Wytrzebił mutki do nogi, a te co bardziej człekokształtne zniewolił. Dziś ten interes kwitnie i po kowalach to łowcy oraz handlarze niewolników są tu najbardziej dochodową profesją. I wszystko było w porządku, mutki pracowały bez gadania (szczególnie, że obcinano im języki, a niektóre okulawiano), a te nie pojmane bały się zapuszczać w te tereny. Do czasu. Od paru lat ataki bestii z niewiadomych przyczyn nasilają się. Powiadają, że wreszcie postanowiły się zemścić i robią to bardzo konsekwentnie. Chłopi obawiają się buntu niewolników. Chodzi nawet plotka, że miastem zainteresował się sam Borgo i to raczej nie dlatego, że można tu kupić pierwszorzędny pług do orania pola. Najgorsze jest to, że bezwzględny zazwyczaj Richardson ignoruje problem i nie pozwala na wzmocnienie straży ani żadne akcje odwetowe, co nie podoba się szczególnie mieszkańcom, jak i samym Zakonnikom.

 

OSOBOWOŚCI I OSOBLIWOŚCI

Jeśli osobowości to przede wszystkim Geoffrey Richardson, Wielki Patrycjusz. Były wojskowy, kiedyś był zapewne genialnym przywódcą. To dzięki niemu zamek stał się tym, czym jest dzisiaj. Niestety, dziś dobiega sześćdziesiątki i z wiekiem utracił pełnię władz umysłowych. Zapomina imiona swoich podwładnych, wydaje często bezsensowne rozkazy, ma problemy z koncentracją. Medycy powiadają – alzheimer, ale on nie chce słyszeć o żadnym leczeniu. Gdy choroba się nasila, wpada w szał – podobno potrafi zakatować niemal na śmierć swoich służących za to, że zapomniał jak się nazywają albo po co ich wezwał. Ludzie z jego otoczenia, znając jego bezwzględność, boją się poprawiać go w razie pomyłek (a bywają one często poważne, zwłaszcza gdy dotyczą kwestii zarządzania twierdzą), nie chcąc być posądzonymi o podważanie kompetencji. Do tego, choć staje się powoli coraz mniej konsekwentny i bezwzględny jeśli chodzi o sprawy utrzymywania porządku poza zamkiem lub zwalczania ataków mutantów, wciąż wymaga absolutnego porządku w samej twierdzy. Nie można na jej teren wnosić alkoholu czy narkotyków, o niewolnikach nie wspominając, zakonne stroje muszą być zawsze w nienagannym stanie a zbroje wypolerowane, wszyscy muszą też pojawiać się w zamkowym kościele na coniedzielne msze i święta. Nieposłuszeństwo w tym względzie karze dość brutalnie.

Podwładni pułkownika przez wszystkie te lata nauczyli się bezgranicznego oddania swemu dowódcy, więc w Zakonie panuje porządek mimo jego postępującej demencji, ale plotki mówią, że w szeregach doszło do rozłamu, na razie ukrytego. Kilku zbuntowanych uważa, że jedyną szansą na uratowanie Rucker Castle jest obalenie nieudolnego tyrana i wybranie spośród siebie nowego. Na razie nie mają siły ani odwagi, by domagać się tego głośno, ale jeśli Wielki Patrycjusz albo wierni mu ludzie czegoś z tym nie zrobią, nie wiadomo co może wydarzyć się za parę lat.

Oprócz Richardsona, jest jeszcze jedna osobistość, choć raczej nieznana ludziom nie będącym mieszkańcami miasta. To pastor William Burkey, wierny doradca pułkownika. Powiadają, że to za jego sprawą Zakon stał się właśnie Zakonem, a nie czymś zupełnie odmiennym. To on pomagał organizacji zamku i terenów zwasalizowanych, gdy te dopiero się tworzyły. Kiedyś faktycznie był jedynie doradcą Geoffreya, ale dziś można go nazwać kimś w rodzaju szarej eminencji. To jedyna osoba, której sugestii Wielki Patrycjusz słucha. Co prawda nie ma na razie bezpośredniego wpływu na wydawane rozkazy, ale udaje mu się umiejętnie je korygować, zmniejszając tym samym skutki błędów dowódcy. Zakonnikom, szczególnie Patrycjuszom nie podoba się, że ktoś spoza Zakonu jest tak blisko władzy, ale wydaje się, że ma on największe szanse uratowania sytuacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...