„Ronin” - recenzja
Dodane: 13-09-2007 14:52 ()
Franka Millera nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, nie tylko fanowi komiksu, ale także przeciętnemu zjadaczowi popkultury. Powstałego w latach 1983-84 „Ronina” natomiast, wszelkie zapowiedzi czy noty przedstawiają jako to jego dzieło, które "powstało przed". Przed, oczywiście, wszystkimi uznawanymi za najbardziej przełomowe w jego życiu komiksami, takimi jak „Powrót Mrocznego Rycerza”, „300” czy seria „Sin City”. Rzeczywiście, to właśnie dzięki „Roninowi” autor po raz pierwszy zabłysnął jako mistrz scenariusza i kreski. Ale czy mimo blisko 25 lat od premiery komiks ten nadal można uznać za mistrzowski lub przełomowy dla współczesnego czytelnika?
Tytułowemu bohaterowi nie było dane odkupienie win w swoim świecie. Spętany klątwą zabójcy swego pana – demona Agata, został razem z nim zamknięty w magicznym mieczu, by przez wieczność toczyć walkę o swój honor. Nadeszły jednak lata 30-te XXI wieku. Ameryka znalazła się na dnie gospodarczego kryzysu, państwo kontrolują korporacje, zaś ulice - gangi. Billy Challas miewa dziwne sny. Nie jest zwykłym człowiekiem. Mimo swego kalectwa, pozbawiony rąk i nóg chłopiec posiada niezwykle rozwiniętą moc umysłu. I dzięki swym zdolnościom wkrótce sen staje się rzeczywistością, a jego losy związują się nieodwołalnie z roninem i demonem, którzy przebudzeni w nowym świecie, ponownie stają naprzeciw sobie.
Historia jednak nie jest tak prosta, jak mogłaby się wydawać na pierwszy rzut oka. Swoją rolę mają tu do odegrania również Virgo, superkomputer Kompleksu Aquarius oraz Lorena McKenna, która pełni tam rolę szefowej ochrony. I doprawdy, nawet po lekturze komiksu ciężko jest stwierdzić, która z tych postaci gra w nim główną rolę. Miller już od pierwszego rozdziału przytłacza mnogością wątków i motywów. Z jednej strony mamy do czynienia z kanonicznym wręcz konfliktem dobra ze złem w konwencji mistyczno-feudalnej Japonii, z drugiej – brutalną, cyberpunkową rzeczywistością pierwszej połowy obecnego stulecia. I pomimo tego, iż fabuła każe nam cały czas dociekać prawdziwych intencji Virgo, analizować wewnętrzne rozterki Loreny i zastanawiać się nad rolą Billy’ego w całej opowieści. Oba te realia są dla nas silnie odczuwalne aż do ostatnich stron.
W pewnych momentach faktycznie czuć, że to dzieło powstało ćwierć wieku temu. Moda czy architektura panująca w zdewastowanym Manhattanie nosi na sobie brzemię futurystycznej estetyki z lat 80-tych. Znacznie jednak wyraźniej odznacza się bardzo charakterystyczny styl kreski, jaki przyjął w tym komiksie Frank Miller. Brak tu kontrastów znanych z „Sin City”. Wszystkie sceny rysowane są gładkimi, lekkimi pociągnięciami pędzla, zaś kolory (za które odpowiadała Lynn Varley) zostały nałożone tak, by płynnie przechodziły jeden w drugi, co doskonale nawiązuje do stylu malarstwa japońskiego, zachowując jednak formę amerykańskiego komiksu.
Kadry natomiast to istna wirtuozeria. Nie ma tu miejsca na powielanie schematu – pełnostronicowe ujęcia metropolii czy kompleksu Aquariusa (na czele z finałowym wybuchem, zajmującym cztery rozkładane strony) przeplatają się tu ze standardowym, sześciokadrowym podziałem czy ciasnymi scenami w ciemności lub walki. Szczególnie zaimponowały mi ujęcia modułów Aquariusa, które na kolejnych parzystych stronach po kolei odzyskują zasilanie i rozświetlają się pełnią energii. Oryginalnych rozwiązań znajdziemy jednak znacznie więcej. Technicznie „Ronin” jest absolutnym majstersztykiem, z którego każdy twórca komiksowy może czerpać garściami.
Fabuła, początkowo sprawiająca wrażenie nieco sztampowej, z kolejnymi rozdziałami również ukazuje swoją znakomitą konstrukcję. Losy każdego bohatera to w zasadzie oddzielna problematyka – pytanie o istotę człowieczeństwa, zachowanie jednostki w obliczu cywilizacyjnego upadku. Pojawia się charakterystyczny dla Millera motyw wierności przyjętym zasadom mimo wszelkich przeciwności. Udało mu się także zręcznie wpleść dwie historie miłosne, obie dotyczące jednej bohaterki, Loreny McKenna. Liczba problemów, do przemyślenia których zmusza czytelnika lektura tej powieści stawia ją na równi z największymi współczesnymi dziełami literackimi. Jest to o tyle warte uznania, że zawarta w niej historia wychodzi od typowego dla komiksu motywu walki superbohatera z superłotrem, by następnie przełamać ten schemat i finalnie wyjść ponad klasyczny podział dobra i zła, a skupić się na indywidualnym rozpatrywaniu motywacji każdej z postaci.
Co jeszcze stanowi o wartości „Ronina”? Znakomity rys bohaterów, którzy nawet grając drugorzędne role dają się poznać jako kreacje charakterystyczne i posiadające głębię. Są także bardzo zróżnicowani. Dzięki temu w pamięć zapadają nie tylko główne osoby dramatu, ale także te zupełnie epizodyczne – jak podstarzały hipis-pacyfista lub bossowie (czy raczej „mamuśki”) czarnych i białych gangów. A trzeba wam wiedzieć, że autor zrezygnował tu z didaskaliów czy dymkowego przedstawiania myśli, całe zadanie przedstawienia postaci i fabuły zrzucając na dialogi - już od pierwszego kadru żywe i świetnie zróżnicowane pod względem charakteru bohaterów, co widać chociażby na przykładzie dialogu pana Ozaki z jego samurajem, przyszłym roninem z pierwszej sceny.
Co jednak dla mnie pokazuje wielką wartość „Ronina”, to że o bardzo wielu zaletach i znakomitych motywach tego komiksu zwyczajnie nie mogę tu napisać, by nie zepsuć Wam przyjemności z lektury. A tę, zapewniam, macie zagwarantowaną. Dzieło Franka Millera mimo upływu czasu wciąż pozostaje jedną z najwybitniejszych pozycji w swoim gatunku. I nawet jeśli nie jesteście fanami tego autora czy nawet komiksu w ogóle – gorąco wam je polecam.
Tytuł: „Ronin”
Scenariusz: Frank Miller
Rysunki: Frank Miller
Kolory: Lynn Varley
Wydawca: Egmont
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania: 09.2007
Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz
Liczba stron: 302
Okładka: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Cena: 99 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...