Recenzja książki "Miecz Aniołów" Jacka Piekary

Autor: Beata "Koalicja" Wójcik Redaktor: druzila

Dodane: 19-08-2007 17:57 ()


„Miecz Aniołów" to drugie, poprawione wydanie książki, która po raz pierwszy ukazała się w grudniu 2004 roku jako trzeci tom opowiadań o przygodach „inkwizytora i Sługi Bożego, człowieka głębokiej wiary" - Mordimera Madderdina. Ponieważ nie miałam w ręce poprzedniego wydania nie jestem w stanie stwierdzić na czym owe poprawki polegają, poza inną wersją okładki, która bardziej podoba mi się właśnie w nowej wersji.

Jest to dla mnie pierwszy kontakt z twórczością Jacka Piekary, którego dotychczas kojarzyłam jedynie z nazwiska, jako twórcę, który „coś tam fantastycznego" napisał. Spotkanie mogę określić jako udane - książkę przeczytałam z przyjemnością, bardzo szybko, język jest żywy, sporo tu dowcipnych dialogów i opisów, postacie są barwne, z charakterem, opowieści wciągają i chce się poznać ich  zakończenie. Mimo, że nie miałam do czynienia z wcześniejszymi tomami o inkwizytorze, nie stwarzało mi to przeszkód w rozumieniu poszczególnych historii. Parę nawiązań do zapewne wcześniejszych wydarzeń i bohaterów nie stanowi problemu, by w pełni zagłębić się i rozumieć przedstawiony świat.

Akcja pięciu opowiadań różnej długości dzieje się w różnych miejscach: mieście Hez-hezron, małym miasteczku, zapadłej wsi, tajemniczym klasztorze Amszilas. Często te rzeczywistości przeplątają się. Mordimer działa na zlecenie swoich zwierzchników albo ludzi, którym nieobca jest jego sława jako inkwizytora i poszukują rozwiązania swych problemów u specjalisty od nadnaturalnych zjawisk. Niekiedy bohater sam pakuje się w kłopoty włączając się w wydarzenia, z którymi przypadkowo styka się podczas swych podróży.

Opowiadania są na nierównym poziomie - trzy pierwsze trzymają w napięciu do ostatnich stron, dwa pozostałe wciągają czytelnika na początku, a potem raczej rozczarowują - zakończeniem prostym, banalnym lub takim, które jest jakby z innej bajki niż to, co działo się na początku historii. Mamy tu porwanie pięknej dziewicy o ambicjach aktorskich i kryjącą się za tym mroczna tajemnicę; pożeracza zwłok; historię Jasia i Małgosi, która kończy się źle nie tylko dla Baby Jagi wsadzonej do pieca; sprytnego demona, który ma swoje własne plany wobec klasztoru Amszilas, a na koniec odkrywamy za pomocą Anioła Stróża opiekującego się Mordimerem co lub kto tak naprawdę siedzi w inkwizytorze.

Dziwi mnie fakt, że autor próbuje przekazać nową wizję świata chrześcijańskiego, „w którym Chrystus zstąpił z krzyża i surowo ukazał swych prześladowców". Czas w świecie nowożytnym liczy się od narodzin Chrystusa, Jego życie i śmierć na krzyżu wywarły istotny wpływ na dzieje i historię świata. Fakt, że Jezus nie umarł na Golgocie powinien stworzyć inne realia, a przynajmniej pewne ich aspekty. Tymczasem czytamy o rzeczywistości średniowiecza, która niczym, poza końcówką modlitwy „Ojcze nasz" nie różni się od tego, co znamy z lekcji historii, książek historycznych, filmów dokumentalnych czy lektur, których akcja toczy się w tamtej epoce... Czyżby autor miał pewną koncepcję, ale nie starczyło mu już inwencji na rozwinięcie jej i osadzenie bohaterów w rzeczywistości, która nie czerpie pełnymi garściami z tego co już znamy? Religia też niezbyt rożni się od tego co stworzyło chrześcijaństwo - Biblia, hierarchia kleru (papież, biskup, klerycy, kanonicy, proboszczowie, zakonnicy...), zwierzchnictwo Stolicy Apostolskiej, Inkwizycja... Czy to alternatywna wizja świata?

Dobrze zarysowane są postacie drugoplanowe, które nie pojawiają się za często na kartach książki, a są wyraziste i barwne: biskup Hez-hezronu, Ritter, Korfis, bliźniacy, Kostuch. Kilka zdań o danym bohaterze, dialog z Mordimerem i właściciel gospody, w której mieszka inkwizytor czy też jego specyficzni towarzysze doli i niedoli już żyją i posiadają osobowość.

Drażnią powtarzające się co jakiś czas opisy stanu czystości (a raczej jej braku) ówczesnych mieszkańców miast i wsi, częstych bywalców gospód. Odrażające zapachy niemytych ciał i niepranych ubrań, brud, brak higieny, jedzenie i napoje, którym lepiej bliżej się nie przyglądać. I w tym wszystkim niezwykle czuły i wrażliwy nos Mordeimera, który dzieli się z czytelnikiem swymi odczuciami na temat smrodu, odoru, fetoru...

Kolejną irytującą sprawą jest fakt, że gdy Mordimer coś zrobi, coś powie, prawie zawsze wygłasza komentarz o tym jak działa Inkwizycja, jaki to z niego wierny sługa Świętego Officjum, jakie motywy nim kierują. I oddycham z ulgą jeśli taki komentarz jednak nie następuje. Ile razy można czytać o wielkoduszności, miłosierdziu, łagodności charakteru, cierpliwości, wybaczaniu win, skromności, uniżoności, prawości charakteru, pokorze drania, który z zimna krwią wbija nóż w złodzieja kradnącego sakiewkę a stygnące zwłoki odpycha w tłum? Czy człowiek pełen cnót twierdzi, że ktoś przegrał swe życie, bo opiekuje się starą, chorą, brzydką żoną zamiast wziąć sobie młodą dziewuchę do łoża? Nie wiem, co było gorsze - autocharakterystyka Mordimera czy opisy tortur, jakim poddawano nieszczęsnych podejrzanych w kolejnych śledztwach. Chwilami peany inkwizytora na swoją cześć sprawiały, że to jego chętnie zobaczyłabym na najsroższych mękach przypalanego, oblewanego wrzątkiem, bitego...

Mordimer nie jest „uroczym łajdakiem". Nie jest postacią niejednoznaczną, która w pewnych okolicznościach ujawnia dobre serce, ludzkie odruchy, o które wcześniej nikt by jej nie podejrzewał. Nie pozuje na drania o złotym sercu. Wykazuje całkowity brak moralności w sensie ogólnie pojętym. Jest egoistą, który wierzy tylko w siebie jako narzędzie Inkwizycji i jest wierny swoim zasadom. Chwilami zdawało mi się, że mogę go polubić, ale już parę linijek dalej robił lub mówił coś takiego, że gdybym miała okazję go spotkać, nie podałabym mu ręki i nie wdała się w pogawędkę, ale czym prędzej uciekła na sam widok wyszytego na czarnym kaftanie srebrnego inkwizytorskiego krzyża z połamanymi ramionami. To wszystko jednak czyni Madderdina bohaterem z krwi i kości, o którym po prostu dobrze się czyta, chce się poznawać jego kolejne przygody mimo, że budzi coś na kształt wstrętu.

Książka nie jest bluźniercza, jak to próbuje się wmówić chyba dla większego nią zainteresowania i uzyskania dobrych wyników sprzedaży. Dla mnie to po prostu kolejna wizja „co by było gdyby" nie było tak, jak to „wmawia nam Kościół i jak zapisane jest w Nowym Testamencie". Aczkolwiek wizja nie jest optymistyczna - bez względu na to co zrobił Chrystus: czy zszedł z krzyża i wziął miecz do ręki czy też umarł za nasze grzechy, ludzie pozostali tacy sami. Egoistyczni, okrutni, źli, nieuczciwi, igrający ze złem. I nie wiem czy Anioły z książki Jacka Piekary znajdą w jakimkolwiek człowieku Boga - a jeśli już, to z pewnością próżno szukać go w Mordimerze... W każdym razie polecam lekturę, aby każdy mógł to sam stwierdzić.

 

Tytuł: „Miecz Aniołów"

Autor: Jacek Piekara

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Rok wydania: 2007

Liczba stron: 418

Wymiary: 125 x 195 mm

Oprawa: twarda

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...