Andrzej Pilipiuk „Upiór w ruderze” - zapowiedź i fragment

Autor: Fabryka Słów Redaktor: Motyl

Dodane: 03-06-2020 15:22 ()


Tego u Andrzeja Pilipiuka jeszcze nie było! Całkowicie świeża historia o niezbyt świeżych duchach. Ale nie tylko! W tej książce historie zmieniają się wraz z dekadami, ale panny, które wysadziły się w powietrze straszą nieustannie. No cóż, taki los dusz pokutujących…

PREMIERA 19 czerwca 2020 r.

Jak może się skończyć przygoda, w której biorą udział trzy niezbyt rozgarnięte dziewoje i zdobyczna armata Pradziadunia? Wiadomo – wystrzałowo! 

Ale to dopiero początek ambarasu!

Bo przejście ze stanu ciała do stanu czystego ducha jest relatywnie proste. Gorzej, gdy ciało grzeszne za życia pozostawia na czystym duchu pewne...przybrudzenia. Kwalifikuje się wtedy dusza do pokutowania, a pokutowanie jest męczące. Ale to nie znaczy, że nie może być zabawne. 

Pałac w Liszkowie, przerobiony na potrzeby rzeczonej pokuty, na najprawdziwszy Straszny Dwór, stanie się zatem areną zdarzeń nieprawdopodobnych. I przerażających. I wielce zabawnych. Oczywiście, w zależności od tego, którego uczestnika owych wydarzeń o zdanie zapytacie. 

 

FRAGMENT

– A niech mnie! – zdumiała się kuzynka. – Masz tu własne działo! To przeciw sąsiadom czy może na wypadek buntu fornali?

– To pradziadunio nasz zdobył na Szwedach. Tatko myślał, żeby na Moskwę z tym iść, ale nowe armaty francuskie lepsze są i lżejsze. To doma ostawił... Owoż umyśliłam rzecz taką. Jutro piętnasty sierpnia, a w tym dniu oprócz święta przypadają także urodziny naszego ukochanego cesarza Napoleona. Więc aby je godnie uczcić, gruchniemy z armaty na wiwat!

– Pomysł to bardzo zacny – zapaliła się Kornelia. – Ale jak niby tego dokonamy?

– No... Po prostu, nabijemy ją i wystrzelimy. – Młoda dziedziczka od niechcenia stuknęła pantofelkiem w beczułkę z prochem. – To ci dopiero będzie niespodzianka!

– Może zawołamy jakiegoś sługę albo chłopaka gumiennego – zaproponowała kuzynka. – Strzelanie to jakby raczej męska rzecz. Pan kamerdyner Bazyli wygląda na bardzo łebskiego człowieka.

– Och, niby tak, ale wiesz, jacy są chłopcy. Oni strzelać lubią, zaczną się bawić armatą, jeszcze nam ją popsują. A kamerdyner to tchórz, a przy tym ponurak i służbista,

bez rozkazu dziedzica na strzelanie zgody nie da. Tu potrzeba romantycznej kobiecej fantazji, a zarazem i niewieściej rozwagi oraz chłodnego umysłu. Lufę wpierw musimy prochem napełnić, to nie może być nadmiernie złożone zadanie! Marcysia nam pomoże. Tylko próbę trzeba dziś przeprowadzić, aby jutro przy ludziach nie było jakiego wstydu. Marcysiu! Niech Marcysia tu podejdzie!

Służąca była opodal, nadbiegła w podskokach.
– Słucham, jaśnie panienko.

– Marcysia nam tu zaraz armatę nabije, postrzelać chciałybyśmy na próbę.
– Tak, proszę panienki. – Dziewczyna skłoniła głowę. – Ale... khmmm... – Przyglądała

się lufie jakby z pewnym wahaniem.

– Niech Marcysia nie udaje głupiej. Proch jest i kule takoż. Proch najpierw, potem kula. – Panienka Lukrecja rozkazującym gestem wskazała otwór lufy.

– Strzelby przed polowaniem czyścić trzeba. Tu warstwa grynszpanu zaległa, może wpierw działo wyszoruję? – zaproponowała służąca.

– Przed jutrzejszym strzelaniem wypucować warto. Ale dziś tylko próbę zrobimy. Marcysia niech się nie miga od roboty, tylko szybciutko nam armatę nabije.

– Ciekawe, ile tego trzeba... – Służąca zajrzała bezradnie do środka armaty.
– Nie musimy oszczędzać! Mamy całą beczkę – ucięła dziedziczka. – Na kilka salw

spokojnie wystarczy. Syp, ile uważasz! Najwyżej huknie głośniej, żadne zmartwienie. Tylko zostaw trochę miejsca na kulę.

– No, przybitkę trzeba dać. Tak mi się zdaje – powiedziała Marcysia, marszcząc czoło.

– A co to jest ta przybitka? – zdumiała się Kornelia.

– Bo jak chłopi do polowania idą i nabijają strzelbę, to sypią proch, potem wpychają trochę pakuł, następnie kulę i jeszcze pakuł. Na te pakuły właśnie mówią, że to przybitka. A wszystko to dobijają ciasno takim kijkiem, co się pobojczyk nazywa – wyjaśniła służąca rezolutnie. – Armata to chyba rodzaj strzelby jest, tedy myślę, że i zasada działania ta sama.

– Ale czy tu będzie tak samo? – powątpiewała Lukrecja. – Wszak cyngla ani kurka nie widzę. Może tedy zasada działania jest odmienną?

– Pewnie z tą przybitką smarkula ma rację, bo pakuł cały tobół tu leży. – Kornelia wskazała pocięty przez myszy worek. – Marcysiu, niech Marcysia nie stoi jak cielę, tylko bierze się do roboty.

Służąca odszukała łom i całkiem zręcznie odbiła wieko. Zawartość nakryta była nawoskowanym płótnem, a na wierzchu leżał jeszcze gruby zwój lontu. W powietrzu rozszedł się zapach siarki i węgla drzewnego. Proch, choć od przeszło stu lat spoczywał w dębowej beczułce, był zupełnie suchy. Dziewczyna buszowała przez chwilę po lamusie i znalazła odpowiedni nabierak. Lufa pomieściła sześć szaflików prochu. Kul było kilka różnych, ale najlepiej pasowała taka nieduża, z otworem u boku. Służąca ubiła pakuły, z braku stempla używając kija od miotły. Potem, sapiąc z wysiłku, przesunęła nieco wylot lufy, by celował w bramę.

– Panienka rozkaże wrota otworzyć? – zapytała.

– Nie, strzelimy w środku, pamiętajcie, że to tylko próba – powiedziała dziedziczka. – Jak nam dobrze pójdzie, jutro po mszy wytoczymy działo do ogrodu i wtedy damy salut finalny! Marcysiu, jak to się uruchamia?

– Ja myślę, proszę panienki, że przez tę dziurkę ognia trzeba zadać. – Dziewczyna wskazała otwór z tyłu armaty. – Trza tu ciut prochu podsypać i lont wprawić. Tak chyba się to na wojnie robi.

– Mniemam, że rację masz, bo na obrazku w salonie widziałam, jak kanonierzy od tyłu działa stoją – pochwaliła ją Lukrecja. – A i kurek pradziadkowej strzelby, co w salonie wisi, też z tyłu lufy się znajduje. Marcysia lont przytnie i przyniesie, co trzeba.

– Krzesiwo mam przy sobie, proszę jaśnie panienki. – No to rób, nie gadaj.
Służąca zakrzątnęła się przy armacie. Potem skrzesała zręcznie ognia, przypaliła

koniec lontu, uzyskując nikły ognik. Po chwili lont syknął. Płomyk wskoczył do otworu, zadymiło, zasyczało, ale strzał nie padł. Wszystkie trzy spojrzały po sobie skonsternowane.

– No nie! – parsknęła ze złością Kornelia. – Zepsuła się ta armata!

– Ze starości zapewne. A może tylko coś się zatkało? Pewnie tej, eee... przybitki za wiele upchałyśmy. Marcysiu, niech Marcysia weźmie kij od miotły i pogrzebie w lufie! – poleciła hrabianka Lukrecja.

– Tak, proszę pani!
Służąca spełniła rozkaz. Bez skutku.
– Pogmeraj trochę mocniej na boki, postukaj, może kula się przykleiła czy coś

doradziła Kornelia. – Bo w środku jakby coś buczy, albo syczy raczej... – Przybliżyła różowe uszko do zaśniedziałej lufy.

– Marcysia niech rękę wsadzi do lufy i wyskubie część przybitki. Śmiało, nie ugryzie cię przecież – rozkazała dziedziczka.

Nagle z otworu na lont trysnął strumień płonących gazów. Armata buczała i trzęsła się jak w febrze. Służąca zorientowała się pierwsza. Rzuciła się w stronę drzwi. Jak na złość zacięły się...

– Marcysiu! Gdzie Marcysia ucieka?! – krzyknęła jej chlebodawczyni. – Nie kazałam się oddalać!

I w tym momencie armatę rozerwało

 

ANDRZEJ PILIPIUK

Jak zostałem pisarzem (pilipiuk.com)

* Pierwsze próby – lata 80-te
Najstarsze zachowane ślady mojej działalności literackiej, to kartka z bloku formatu A4 zapisana obustronnie ołówkiem. Gdy miałem sześć lat w tv leciał serial „Biały delin Um”. Przesłanie intelektualne tego dzieła wywarło na mnie dogłębne i wstrząsające wrażenie.

* Liceum
Pisałem twardo nową wersję „Norweskiego Dziennika”. Robiłem to na przekór narastającemu zmęczeniu i zniechęceniu.

* Debiut i inne sprawy
W akademiku pisałem pierwsze opowiadania o Wędrowyczu. Przekazałem panu Siedlarowi. Przeczytał i zaniósł do redakcji Fenixa. Ocenili przychylnie i w lutym 1996 ukazało się drukiem moje pierwsze opowiadanie.

* Klub Tfurców
Pisanie i kontakt ze środowiskiem zmieniły mnie. Znalazłem swoje miejsce na świecie. Skoncentrowałem się na pracy dającej nadzieję zbudowania kiedyś, nazwijmy to, kariery.

* Dostaję zlecenie
Po śmierci Zbigniewa Nienackiego wydawnictwo „Warmia” podjęło próbę publikacji kontynuacji przygód „Pana Samochodzika”. Dogadaliśmy się. Przez kolejne 5 lat współpracy napisałem dla nich 19 książek...

* Przełom
Latem 2001 roku pojechałem do Wojsławic. Widziałem coraz wyraźniej, że fucha z pisaniem Samochodzików, to kompletnie ślepa uliczka. Sprzedaż książek siadała, wydawnictwa branżowe od fantastki też wyraźnie szły na dno. Wróciwszy do domu do Warszawy dowiedziałem się, że dzwoniono do mnie z wydawnictwa Fabryka Słów...


comments powered by Disqus