Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem

Autor: Inkwizytor i Krzyś-Miś Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-08-2006 08:10 ()


Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem

Wojsławice, 9 lipca 2006 r.

 

Rozmawiamy przy okazji Dni Jakuba Wędrowycza. Skąd pomysł na taką imprezę?

 

Szczerze mówiąc trochę się zdziwiłem, jak dostałem mail od Emila Majuka, że chce organizować coś takiego. Spodziewałem się, że zjedzie się 20 najbardziej zagorzałych fanatyków, odbędzie się malutka, kameralna imprezka. A tu się okazało, że akredytowało się 270 osób, a jeszcze masa rozmaitych gapiów przybyła popatrzyć sobie na pokazy walk rycerskich. Mieszkańcy Wojsławic też licznie się stawili, aby zobaczyć co to się w ich miejscowości wyrabia. Także powiem, że jestem bardzo przyjemnie zaskoczony i rozmachem i sprawnością organizacyjną, mimo oczywiście drobnych niedociągnięć typowych dla początkujących organizatorów.

 

Jak rozumiem, dobrze się bawiłeś?

 

Powiem w ten sposób - do tej pory do Wojsławic przyjeżdżałem po to, aby pogadać z kumplem, napić się piwa, połazić i popatrzeć jak zabytki zamieniają się w ruiny, ewentualnie ruiny zamieniają się w zabytki, staraniem władz gminy, które np. wyremontowały synagogę. Natomiast od tej strony Wojsławic jeszcze nie widziałem. Nigdy na przykład nie zdarzyło mi się oprowadzać czytelników po Wojsławicach i pokazywać im, gdzie była knajpa Wędrowycza.

 

Duża liczba uczestników pokazuje siłę oddziaływania twojego bohatera. Jak oceniasz imprezy organizowane przez fanów, organizowane hobbystycznie przez ludzi, którzy interesują się fantastyką, robią to społecznie, bezpłatnie. Bywasz na nich, lubisz je?

 

To była pierwsza impreza, która była w takim stopniu poświęcona mojej skromnej osobie. Oczywiście czuję się mile połechtany. Uważam, że to jest bardzo potrzebne, bardzo pożądane, pokazuje, że ludzie którzy mają pewne zainteresowania, chcą się tymi zainteresowaniami dzielić, lubią się spotykać. Jest to ruch, którzy jest i pożyteczny i ciekawy, można to podciągnąć pod niebanalne spędzanie czasu. Mi się ogólnie podoba cały ten ruch, który wyrósł wokół miłośników fantastyki

 

Bardzo się cieszę, że doceniasz naszą pracę. Powiedz mi taką rzecz - działalność fandomowa to nie tylko konwenty, ale również nagrody. Jest kilka nagród fanowskich, z najważniejszą im. Janusza Zajdla. Co o nich sądzisz?

 

Nagrody są dla pisarza miłym wyznacznikiem, że jego ksiązki się podobają, ja osobiście bardzo lubię dostawać nagrody, może dlatego, że dostaję je nieczęsto. Natomiast bardzo mnie cieszy fakt, że jestem dość regularnie nominowany do tych nagród, bo to pokazuje, że znajduję się na fali zainteresowań czytelniczych, że moja proza do kogoś trafia, i że utrzymuję się w głównym nurcie przemian polskiej fantastyki.

 

A o samej nagrodzie im. Janusza Zajdla?

 

Byłem do niej nominowany bodaj 12 razy, co jest swego rodzaju rekordem. Otrzymałem ją raz, za opowiadanie „Kuzynki". Bardzo lubię tę nagrodę, statuetka stoi u mnie w domu, może nie na honorowym miejscu, bo w moim bałaganie trudno takie znaleźć, ale w każdym razie na widoku. Nie jestem jeszcze takim kolekcjonerem statuetek jak Sapkowski, który ma ich bodajże 8, ale na pewno jest to bardzo miłe wyróżnienie, zwłaszcza, że prozę Janusza Zajdla bardzo lubiłem i ceniłem. Otrzymanie nagrody imienia ulubionego pisarza też stanowi dla mnie dodatkową nobilitację.

 

Niedawno ukazała się Twoja najnowsza książka "Operacja Dzień Wskrzeszenia". Poruszona tematyka to podróże w czasie, umieszczone w nietypowej fikcji politycznej. Skąd pomysł na tę powieść? Jak długo ją pisałeś? Czy jej losy były podobne do "Norweskiego Dziennika" (kilkanaście lat pracy)?

 

To było tak: na początku 2000 roku opracowałem sobie projekt cyklu powieści. Pracowałem wtedy nad kontynuacją przygód Pana Samochodzika - pisałem 4 tomy rocznie, ale miałem rezerwy czasowe - pomyślałem ze warto by podwoić liczbę wydawanych książek a co za tym idzie dochody..

            Przygotowałem dwa tomy z planowanych 12-16 i zacząłem szukać wydawcy. Niestety nikt nie był zainteresowany.

            Po paru latach zdecydowałem się projekt odkurzyć - ale juz w postaci jednego tomu. Przeredagowałem materiał, pozmieniałem to i owo, dodałem kilka nowych wątków, zmieniłem zakończenie...

 

 

Osobiście uważam, że "Operacja..." zakończyła się zbyt wcześnie. Śmiało można by dopisać kilka następnych części. Tematyka podróży w czasie nie została jeszcze wyczerpana - przynajmniej jeśli chodzi o polską fantastykę.

 

Po prostu czas tego cyklu minął. Od wymyślenia do napisania mija pewien czas - tu był to czas zbyt długi żeby znowu siąść do tej pracy. Co innego mnie teraz pociąga, co innego chcę pisać.

 

 

"Dzień Wskrzeszenia" to zamknięta powieść. Mimo to - czy przewidujesz jakąś kontynuację? Albo przynajmniej jakieś nawiązanie do podróży w czasie?

 

Kontynuacji "Dnia Wskrzeszenia" nie będzie - a podróż w czasie (tyle, że w jedną stronę) chodzi mi po głowie. Można więc oczekiwać czegoś w tej konwencji za jakiś czas.

 

 

Konwent, na którym jesteśmy - Dni Jakuba Wędrowycza poświęcony jest twojej najsłynniejszej, sztandarowej postaci, która jest uznawana dość powszechnie za jedną z najbardziej wyróżniających się. Jaki jest/był twój przepis na Jakuba Wędrowycza? Skąd pomysł? Czemu on jest taki wyrazisty i dlaczego się tak podoba czytelnikom?

 

Na pomysł postaci Jakuba Wędrowycza wpadłem wielostopniowo. Zaczęło się od „Norweskiego dziennika", gdzie przyjaciel głównego bohatera - Maciej Wędrowycz, generalnie mówiąc ma kuku na muniu. W miarę jak pisałem kolejne wersje, chciałem tę postać bardziej rozbudować, wyjaśnić dlaczego ten chłopak ma takie nietypowe zainteresowania - rwie się do materiałów wybuchowych, broni palnej, a jak trzeba działać to robi to w sposób pewny, brutalny, nie zastanawiając się specjalnie nad skutkami. Myślę, że zwichnięcie psychiki nastąpiło na skutek zbyt częstych kontaktów z dziadkiem. Wymyśliłem mu takiego dziadka, który był kłusownikiem, bimbrownikiem, hieną cmentarną i ogólnie straszliwym menelem.

W chwili, kiedy Paweł Siedlar zasugerował, że nie debiutuje się powieścią, która ma 1500 stron maszynopisu, tylko raczej czymś krótszym, zacząłem się zastanawiać, co by tu napisać takiego krótkiego a treściwego i przyszedł mi na myśl ten szalony dziadek. Stwierdziłem, że spróbuję napisać kilka opowiadań o takim wiejskim degeneracie. Zwłaszcza, że zawsze chciałem pisać fantastykę humorystyczną, uważałem, że to jest bardzo potrzebne. Jakieś tam przebłyski informacji o nakładach książek Terry`ego Pratchetta tylko mnie w tym utwierdzały. Wziąłem sobie tego Jakuba na warsztat i stwierdziłem: hiena cmentarna to może troszkę zbyt drastyczne - dodajmy mu do tego rozkopywania grobów jakąś głębszą ideę. Wymyśliłem sobie, że będzie takim nielegalnym egzorcystą, nie podlegającym władzom kościelnym, a nawet z nimi skonfliktowanym. Potem wyposażyłem go w cechy miłe każdemu Polakowi - warcholstwo, niechęć do organów ścigania, niechęć do władzy jako takiej, nienawiść do biurokracji, nienawiść do wszystkich przepisów. Jakub funkcjonuje troszeczkę poza społeczeństwem. Wielu rzeczy w ogóle nie zauważa, dla niego jest całkowicie obojętne czy Polska weszła do Unii Europejskiej czy nie, on i tak idiotycznych przepisów nie będzie wypełniał. Jest abnegatem. Tu jest problem, bo on jest chłopem czystej krwi, natomiast jego zachowania typowe są dla szlachetki, warchoła, jakich w polskiej literaturze przewija się wielu.

 

Odwołujesz się w tej postaci do cech charakterystycznych dla większości Polaków. Twoje utwory są tłumaczone na inne języki, czy nie obawiasz się, że taka konstrukcja bohatera będzie skierowana raczej do polskich czytelników, a inne nacje nie zrozumieją pewnych smaczków, zawartych w tej postaci i całej twórczości?

 

Trudno mi ocenić jakby to odebrali np. Anglicy albo Amerykanie. Tłumacz Lema - Michael Kandell otrzymał moją książkę i był, jak to napisał w mailu, „bardzo głęboko wstrząśnięty", aczkolwiek nie napisał, czy było to pozytywne wstrząśnięcie czy negatywne. W każdym razie, nie tłumaczy tego na angielski. Natomiast Wędrowycz został przetłumaczony na język czeski. Tam się ukazały wszystkie cztery tomy opowiadań. W Czechach mam licznych zwolenników, zresztą tutaj na Dniach Jakuba Wędrowycza pojawiła się delegacja stowarzyszenia miłośników mojej twórczości Vandrovec legion. Tłukli się 900 km, żeby zobaczyć te słynne Wojsławice. Poza tym środowisko fanowskie w Czechach silnie się spolaryzowało. Są entuzjastyczni zwolennicy i równie entuzjastyczni przeciwnicy.

W tej chwili 23 lipca w Moskwie będzie premiera zbioru opowiadań ze słowiańskiej fantastyki pod roboczym tytułem Kozackie bajki czy Kozackie opowieści. Tam będą 3 opowiadania o Wędrowyczu tłumaczone na rosyjski. Nie wiem dlaczego wydawca sobie umyślił podciągnąć Wędrowycza pod Kozaków, ale jego sprawa. Rynek rosyjski to ogromny rynek. Nakład startowy tego zbioru to 30 tyś egzemplarzy, czyli podobnie jak u nas Narrenturm Sapkowskiego, który jest u nas ciągle gwiazdą numer jeden. Aczkolwiek dążę oczywiście do jego zdetronizowania, jak wielu moich kolegów po piórze.

 

Mówiłeś o swoim najważniejszym bohaterze. Ale przecież to nie jedyna postać, którą wykreowałeś - weźmy choćby „Kuzynki" - trzy urocze dziewczyny i jeden alchemik, poza tym również młodzi bohaterowie ze wspomnianej Operacji Dzień Wskrzeszenia czy Norweskiego Dziennika. Co o nich mógłbyś ciekawego powiedzieć? Jak ci się ich tworzyło?

 

Nie samym Wędrowyczem człowiek żyje i dla choćby higieny psychicznej trzeba napisać coś innego, coś co jest bardziej estetyczne. Swego czasu pisałem kontynuacje przygód Pana Samochodzika.

 

Już nie piszesz?

 

Już nie. Dziewiętnaście tomów to jest troszkę za dużo, jak na jednego człowieka. W tomie Sekret alchemika Sędziwoja właśnie wymyśliłem takie dwie krakowianki, które Pana Samochodzika i jego pomocnika wystawiają straszliwie do wiatru. Pomysł mi się spodobał, zwłaszcza, że pisząc ten tom zebrałem sporo informacji o alchemii. Pomyślałem, że szkoda takich fajnych bohaterek, trzeba by coś z nimi pokombinować dalej i zacząłem pisać. Na kanwie tamtych postaci, stworzyłem dwie nowe bardziej rozwinięte, dojrzałe, pogłębione i tak narodziły się dwie kuzynki Kruszewskie. Potem im jeszcze wymyśliłem, jako towarzyszkę drogi życiowej - przyjaciółkę wampirzycę, tułającą się po świecie od ponad tysiąca lat.

Z kolei, gdy pisałem Operację Dzień Wskrzeszenia bohaterowie wyszli mi troszeczkę może płascy. Pokazywałem ich głównie poprzez działania, nie jestem pewien czy zrobiłem to tak dobrze, jak należało. Może trzeba było bardziej popracować, wymyślić parę dodatkowych epizodów, troszkę to pogłębić.

W Norweskim Dzienniku nie będę ukrywał bohater to troszeczkę takie moje alter ego. Ma mniej więcej te same poglądy co ja, jest to jakby poprawiona wersja mojej osoby. Zresztą ktoś kiedyś powiedział, że pisarz nie wymyśla swoich bohaterów, tylko przerabia własną osobę. Aczkolwiek nie bardzo widzę związki Sapkowskiego z wiedźminem.

Natomiast wśród opowiadań jeszcze warto byłoby wymienić Pawła Skórzewskiego. W tej chwili istnieją trzy opowiadania z tym bohaterem, będzie więcej. Tu z kolei wymyśliłem sobie lekarza, który stara się myśleć racjonalnie, ale los rzuca go w miejsca, gdzie racjonalne myślenie trochę zawodzi i wtedy on potrafi myśleć nieracjonalnie i znaleźć drogę wyjścia. W tej chwili przygotowuję kolejny zbiór opowiadań bezjakubowych. Tam będzie opowiadanie o doktorze Skórzewskim „Czerwona gorączka". Rzecz się dzieje w Petersburgu tuż po rewolucji. Ktoś biega z indonezyjską maczetą łowców głów. Ucina głowy komunistom i wyciąga z nich mózgi.

 

Jednym słowem kontynuujesz swój antykomunistyczny manifest.

 

Bo ja wiem czy antykomunistyczny? Ja to raczej uważam za zdrowy rozsądek. A że oni akurat są wrogami, to tym gorzej dla nich.

 

Skoro weszliśmy na tematy polityczne. Startowałeś z listy Unii Polityki Realnej do Sejmu RP. Skąd ta decyzja i co dało ci to doświadczenie?

 

Trudno to nazwać decyzją, bo pewnego razu, kiedy siedzieliśmy z żoną i znajomą przy kolacji, zadzwonił telefon. Człowiek, który zadzwonił najpierw długo wyjaśniał, kim jest i powoływał się na ludzi, od których dostał mój numer telefonu, a potem mi złożył właśnie taką propozycję, która sprawiła, że szczęka mi lekko opadła. Radośnie się zgodziłem, żona mnie straszliwie ochrzaniła, przestraszyła się, że zostanę wybrany posłem i będziemy się musieli przenieść do Warszawy. Stwierdziła, że jak zostanę wybrańcem narodu, to nie będę już miał czasu pisać, poza tym obawiała się o stan mojego delikatnego zdrowia psychicznego. Nie mogę spokojnie oglądać dziennika, bo jestem w stanie patrzeć na mordy naszych polityków. Gdybym musiał się z nimi spotykać dzień w dzień... Żona bała się też, że coś palnę z mównicy sejmowej. Tłumaczyłem jej, że ryzyko, że mnie wybiorą na posła jest znikome. Aczkolwiek poczułem się bardzo miło. Skromny pisarz, rzemieślnik słowa ma zostać kandydatem na wybrańca narodu.

 

Startowałeś z pierwszego miejsca...

 

Tak. Dostałem ponad tysiąc głosów. Większość głosów w okręgu zebrałem, co świadczy o tym, że przynajmniej część z tych głosów została oddana świadomie (śmiech).

           

Wróćmy do twojej twórczości. Skąd czerpiesz pomysły?

 

Przede wszystkim pomysły niesie życie codzienne        Cały cykl o Jakubie jest idealny, by przedstawiać w krzywym zwierciadle naszą siermiężną rzeczywistość. Czasem się zdarza, że jakiś pomysł kołata się po głowie przez dłuższy czas np. w przypadku opowiadania „Atomowa ruletka" z tomu 2586 kroków. w liceum zacząłem myśleć nad taką właśnie inną, alternatywną wizją historii, gdzie Polska wygrywa II wojnę światową, walcząc na dwóch frontach w wielkim stylu. Zastanawiałem się, jak cywilizacja zbudowana na tym zwycięstwie mogłaby wyglądać. Próbowałem się do tego tematu zabrać parokrotnie, aż wreszcie wymyśliłem dobrą formułę. Mianowicie narratorem „Atomowej ruletki" jest młody, ukraiński terrorysta, który przybywa do polskiego Lwowa, żeby podkładać bomby. Całe polskie imperium, które wydaje się być absolutnie nie do ruszenia militarnie ani gospodarczo, jest pokazane oczyma może nie wroga, ale przeciwnika, człowieka, któremu zależy na tym, aby z tego braterskiego uścisku Rzeczypospolitej się wyzwolić.

Podobnie w przypadku opowiadania 2586 kroków. Pojechałem sobie do Norwegii z ojcem w 1999 roku, wyrwaliśmy się zobaczyć kawałek świata, pojeździliśmy tam sobie pociągiem do upojenia. Zajechaliśmy do Bergen. Chciałem tam obejrzeć dzielnicę hanzeatycką, która jest zresztą przepiękna. Siedemnastowieczne, drewniane, kupieckie domy świetnie zachowane - dla archeologa wrażenie niesamowite. Bo w Polsce mieliśmy podobne, w tej chwili dokopuje się resztki belek regałowych. Przy okazji od przewodnika dowiedziałem się, że w Bergen jest muzeum trądu. No to się zainteresowałem, postanowiłem je odwiedzić. Problem był taki, że w przewodniku podany był błędny adres, zresztą przewodników Pascala generalnie nie polecam. Więc najdłuższą ulicą w Bergen musiałem się przejść tam i z powrotem ze 3 razy, zanim to znalazłem. Muzeum bardzo ciekawe, zrobione w dawnym leprozorium z zachowanymi pokojami dla chorych, ówczesnym sprzętem medycznym, tablicami poglądowymi, wypchanymi pancernikami w gablocie i innymi cudami. I wtedy już, łażąc po tym Bergen, zacząłem się zastanawiać: warto by było coś o tym napisać. W takiej pierwszej wersji chciałem to osadzić w siedemnastym wieku, w czasach hanzeatyckich, kiedy to leprozorium zaczęło działać, natomiast po powrocie do Warszawy zacząłem grzebać w książkach o chorobach tropikalnych i tam dopiero w zasadzie znalazłem informacje o doktorze Gerhardzie Armauerze Hansenie i jego nauczycielu Danielu Danielsenie, pierwszym kierowniku tego centrum leczenia trądu w Bergen. Po prostu stwierdziłem, że dwóch tak niesamowitych kolesi trzeba jakoś ładnie opisać i znowu posłużyłem się prostą sztuczką znaną cwanym literatom - pokazałem ich właśnie poprzez człowieka z zewnątrz - doktora Skórzewskiego, który przybywa do Bergen i poznaje tych dwu ludzi, którzy z jednej strony byli niezłymi świrami, a z drugiej niesamowicie błyskotliwymi, utalentowanymi naukowcami. Dr Daniel Danielsen np. próbował zaszczepić trąd na sobie, żeby go lepiej badać - po osiemnastej nieudanej próbie stwierdził, że jest to choroba dziedziczna. (śmiech). Błądził, z tymże jego uczeń Hansen zdołał zobaczyć bakterie trądu pod mikroskopem i Danielsen natychmiast to zaakceptował - nie trzymał się niewolniczo swoich teorii, jak to robili liczni luminarze medycyny. To opowiadanie powstało z jednej strony z tego dreptania po mieście, zresztą tytuł sugeruje długość ulicy - około 2 km, z drugiej chciałem pokazać Bergen i tych dwóch niesamowitych lekarzy.

 

Co w najbliższym czasie pojawi się twojego?

 

Wkrótce ukażą się dwie moje książki. Są w zasadzie gotowe do druku. W lipcu będzie drugi tom Norweskiego dziennika, tom, w którym uważny czytelnik znajdzie kolejne niepokojące informacje, które zaczynają się wyłaniać, pewne zarysy tego, o co naprawdę chodzi. Natomiast całe rozwiązanie zaistniałej sytuacji znajdzie się oczywiście w tomie trzecim, gdzie do tej pory oderwane i pozornie niezwiązane ze sobą epizody, ułożą się w straszliwie logiczną, przerażającą całość. Jesienią natomiast ukaże się piąty tom przygód Jakuba Wędrowycza - tom zatytułowany „Wieszać każdy może". Zresztą, są to słowa samego Jakuba z przyśpiewki, którą sobie nuci, wieszając komunistów. (śmiech). Tom będzie troszkę konstrukcyjnie podobny do Czarownika Iwanowa, główną jego część będzie zajmować powieść „Pole trzcin", która będzie miała około 200 stron i do pełnej objętości będzie jeszcze dorzuconych siedem krótszych opowiadań oraz jedno opowiadanie, jako taki bonus dla czytelników - opowiadanie Michała Smyka pt. „Wieśmin". Tekst ten zwyciężył na konkursie opowiadanie fantastyczne dziejące się na wsi, organizowanym tu w Wojsławicach przez Gminny Ośrodek Kultury. Jako główną nagrodę wymyśliliśmy umieszczenie zwycięskiego opowiadania w moim zbiorze.

 

Czy przewidujesz zakończyć jakoś tę serię? Ostatnio na konwencie słyszeliśmy od wiarygodnej osoby plotkę, jakoby Jakub miał zostać uśmiercony w ostatniej części. Domyślam się, że to tylko plotka i komuś po prostu zbyt spodobała się wiedźmińska śmierć... ale Jakub z widłami w brzuchu? To on wbija widły...  Co powiesz?

 

Owszem, mam kilka wariantów uśmiercenia Jakuba - ale to nie oznacza ze seria się na tym skończy ;-) Zawsze można przecież napisać co było wcześniej...

 

A w dalszej perspektywie - jakie plany pisarskie?

 

Mam parę projektów. Do końca sierpnia powinienem oddać zbiór opowiadań bezjakubowych. Będzie kilkanaście, mam nadzieję, fajnych utworów - część była już publikowana w różnych antologiach i czasopismach, część jest zupełnie nowa. Będzie tam między innymi opowiadanie o tym, jak grupa Niemców leci do Afryki repliką zeppelina i mają po drodze różne przygody, będzie opowiadanie „Operacja szynka", które poszło w antologii „Wizje alternatywne" oraz cała masa innych sympatycznych tekstów. Jesienią siadam do pisania powieści (nie mam jeszcze tytułu roboczego nawet). Kiedyś pisałem scenariusz komiksu o krasnoludach i postanowiłem z tego skorzystać. Będzie o trzech krasnoludzkich studentach, którzy wylani z uniwersytetu boją się wrócić do domu, bo przepuścili w ciągu paru miesięcy pieniądze na pięć lat nauki. Imając się różnych zajęć, starają się pieniądze te zarobić. Mają rozmaite przygody. Będzie to moja pierwsza powieść fantasy - ja zasadniczo nie pisuję, ani nie czytuję fantasy, natomiast to nie będzie fantasy sensu stricto. W sztafażu fantasy dokonam kolejnego odbicia naszej siermiężnej rzeczywistości w możliwie karykaturalny sposób. Z dalszych równie ambitnych planów muszę dokończyć trzeci tom Norweskiego dziennika, co zapewne zajmie mi całą zimę, natomiast tak, aby się oderwać od tych wszystkich lekkich, łatwych i przyjemnych rzeczy do pisania, będę siedział nad pierwszym tomem cyklu „Oko jelenia". Znowu będę sięgał po podróże w czasie, ale na mniejszą skalę niż w Operacji Dzień Wskrzeszenia", bo tu bohaterowie odbędą podróż tylko w jedną stronę, bez możliwości powrotu. Będzie to powieść bardziej historyczno - przygodowa niż fantastyczno - naukowa. Zobaczę, jak mi to wyjdzie.

 

Jak wygląda przenoszenie twoich utworów na inne przekaźniki kulturowe - film, komiks, gry?

 

Były przymiarki na zrobienie filmu na podstawie Czarownika Iwanowa, całkiem zaawansowane, niestety afera Rywina w poważnym stopniu wyłożyła polską kinematografię i projekt upadł. Z dalszych ambitnych planów są w tej chwili pewne przymiarki do jednego z moich utworów, ale obowiązuje mnie ścisła tajemnica i to jest wszystko, co mogę teraz powiedzieć. Wygląda to całkiem ciekawie i miejmy nadzieję, że coś z tego fajnego wyniknie. Oczywiście chciałbym, żeby nakręcono serial o Jakubie, uważam, że jest to potrzebne, a i książki by się potem lepiej sprzedawały.

Ignacy Trzewiczek planował kiedyś zrobić grę karcianą na podstawie prozy o Jakubie. Miał to być suplement do gry Sim Wiocha. Niestety to nie powstało. Ktoś proponował wydawcom, że zrobi system rpg do Wędrowycza.. Wydawcy powiedzieli - dobrze, zrób, przynieś, obejrzymy, po czym od dwóch lat się nie pojawił.

 

Jak wygląda twoja praca literacka, jak pracujesz, jak powstają twoje teksty?

 

Z racji tego, że mam w domu małe dziecko jest to troszkę utrudnione, bo skurczyła mi się rozpaczliwie ilość czasu, który mogę poświęcić na pracę, ale to się zmieni od jesieni, kiedy Łucja idzie do przedszkola. Zazwyczaj dużo siedzę i myślę, dogrywam w głowie pewne sceny, potem siadam i przelewam je na papier, czy raczej wklepuję na komputer. Bardziej mnie interesował zawsze proces wymyślania pewnych rzeczy, niż żmudne wklepywanie, chociaż podczas pisania człowiek nie raz wpadnie na jakieś dodatkowe pomysły, które wprowadza na bieżąco.

 

Ile dziennie pracujesz?

 

To zależy. Kiedy musiałem się naprawdę przyłożyć to siedziałem po czternaście godzin, Poza tym trudno tutaj określić, jaki jest czas pracy, bo cały czas głowa pracuje, więc cały czas jestem w pracy. Jestem dysgrafikiem, ze wstukiwaniem w komputer mam pewne problemy, operuję tylko dwoma palcami. Fakt, że robię to dość szybko, ale nie jest to takie tempo, jak przy dziesięciu. Jak mam naprawdę mocną wenę, to jestem w stanie stworzyć do czterech maksymalnie stron na godzinę. Przeważnie idzie to trochę wolniej. Zdarzyło mi się w życiu trzy razy przekroczyć liczbę 40 stron napisanych jednego dnia znormalizowanego tekstu, co jest osiągnięciem dość szokującym, ale po takim wysiłku przez tydzień chodzę jak zombi. Różnie z tym jest - czasem powstają trzy strony w ciągu całego dnia, czasem uda się zrobić 10 czy 12. Sam proces pisania jest pieruńsko męczący. Ja lubię jak już jest gotowe, jak sobie czytam i myślę - o dobrze napisane.

 

Bez wątpienia piszesz szybko. Czy nie boisz się, że przy tym tracą na jakości niektóre twoje utwory? Czy nie byłyby lepsze, gdybyś więcej czasu na nie poświęcał?

 

Może i tak, Z drugiej strony zbyt długie zabieranie się do dzieła też działa w pewien sposób rozkładająco. Ja muszę napisać, potem ewentualnie mogę siedzieć i poprawiać, natomiast jeśli będę zastanawiał się nad każdą stroną, to już pomijając fakt, że będzie mi się wolno pisało, to jest większe ryzyko, że się zatnę w połowie i kaput. Takich rozgrzebanych tekstów mam kilkanaście.

 

Ile razy siadasz do tego samego kawałka tekstu?

 

To znaczy, teoretycznie, każdy tekst powinien odleżeć minimum pół roku, a potem należałoby nanieść poprawki. Ja z tego żyję, więc tak długie przerwy są wykluczone. Zazwyczaj siadam do pisania raz i piszę tekst, który jest gotowy. Czasami potem, jak przeglądam sobie to, co napisałem to myślę - o ta scena jest niepotrzebna, to ją wywalimy. Nie wyrzucimy całkowicie, to idzie do magazynu na twardym dysku, a potem się ją wkleja do następnego utworu, gdzie bardziej pasuje. Potem, po jakimś czasie, jeszcze raz to czytam, dodam zdanko, tutaj coś rozbuduję, tutaj wrzucę może dodatkową scenę. Potem ksiązka idzie do wydawcy. Czasem wydawca ma jakieś drobne uwagi, znowu trzeba tu wrzucić scenę, tu wrzucić scenę, tu coś wyjaśnić. Następnie książka idzie do redakcji, ona też ma jakieś uwagi - czasem wymaga to dopisania dwóch, trzech zdań, czasem przeróbki, czasem wyrzucić jakiś kawałek tekstu. Wreszcie książka idzie do korekty i wtedy widzę ją po raz ostatni, potem ukazuje się drukiem, na wszelkie poprawki robi się już za późno.

 

A nie jest tak, że u nas zarobki są dosyć niskie i trzeba więcej napisać by więcej sprzedać, by żyć na odpowiednim poziomie?

 

Myślę, że też troszeczkę się to przekłada, chociaż w zasadzie jestem zadowolony z mojej pracy, z osiąganych zarobków, chociaż oczywiście coś takiego jak zadowolenie absolutnie nie istnieje, bo wiadomo, że byłoby miło wziąć za książkę milion złotych, niż tyle, ile zarabiam. Ja, wydając trzy książki rocznie, mogę zrezygnować już z pisania kontynuacji przygód Pana Samochodzika. Jestem w stanie jakoś tam wyżyć.

 

Jesteś zatem zadowolonym pisarzem - można z tego żyć.

 

Można z tego żyć, oczywiście jeśli się podejdzie do tego zagadnienia odpowiednio poważnie i włoży się odpowiednio dużo ciężkiej pracy.

 

Znana jest powszechnie Twoja namiętność do meteorytów. Wiem, że namiętność nie jest li tylko teoretyczna - wybierasz się czasem na poszukiwania kosmicznych brył. Znalazłeś ostatnio jakiś ciekawy egzemplarz?

 

Niestety, mimo odbycia 10 wypraw pod Pułtusk na razie moje poszukiwania są bezskuteczne... Ale też nie tracę nadziei - być może jesienią pojadę po raz 11-ty.

 

 

Co byś radził młodym twórcom, którzy dopiero wchodzą na arenę literatury polskiej? Czy będziesz im odradzał to wchodzenie?

 

Muszą się zdecydować - albo robią to na poważnie albo wcale. Bo jeśli chcą z tego kiedyś żyć, to muszą nastawić się niestety na to, że to nie będzie kwestia napisania jednej książki na rok trzeba będzie napisać i znaleźć wydawcę dla dwóch, trzech książek i wszystkie muszą prezentować sobą minimalny poziom. Nie jest to łatwa ścieżka, choć teraz jest dużo łatwiej debiutować, wydać książkę, niż powiedzmy te sześć lat temu. ale nadal nie jest to szczególnie łatwy kawałek chleba. Zwłaszcza, że człowiek czuje na karku oddech pogoni młodszych, ambitnych twórców. Podobno w Anglii lepiej płacą...

 

Myślisz o przeniesieniu się do Albionu, jak dwa miliony rodaków?

 

Nie, ale myślę, że młody człowiek powinien się zastanowić, ponieważ jeśli chce zarobić, to raczej tam powinien się zatrudnić na budowie, a nie rzeźbić długopisem tutaj.

 

Jesteś literatem, ojcem, mężem. Czy możesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwy, zadowolony z życia, czy możesz powiedzieć, że to jest to, co chciałeś robić?

 

Można powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, żyję spokojnie z mojego hobby, czego więcej chcieć od życia? Cieszę się ogromnym szacunkiem społecznym, jestem depozytariuszem duszy narodu aczkolwiek to trochę dziwne, bo w jednej mniej więcej jestem Ukraińcem, a jestem depozytariuszem polskiej duszy narodowej, no ale cóż, tak wyszło (śmiech).

 

Dziękuję ci serdecznie za wywiad.

 

Dziękuję również.

 

Rozmawiali Krzysztof „Krzyś-Miś" Księski i Mateusz „Inkwizytor" Budziakowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...