„X-Men: Mroczna Phoenix” - recenzja
Dodane: 13-06-2019 21:56 ()
Podczas siedemnastoletniej pracy nad Uncanny X-Men Chris Claremont stworzył wiele historii, powołał do życia nowych mutantów, którzy do dziś stanowią o sile komiksów z X w tytule. Jednak przy okazji wspominania jego dorobku nie sposób nie wymienić Dark Phoenix Sagi. Opowieści dramatycznej i tragicznej, która wówczas zelektryzowała miłośników podopiecznych Charlesa Xaviera i na stałe wpisała się w klasykę superbohaterskiego gatunku. Najnowsze, a zarazem ostatnie dzieło Foxa spod znaku X-Men to próba przeniesienia na ekran opowieści o Jean Grey, która zasmakowała potężnej kosmicznej mocy. Próba nieudana, ale to akurat nie jest niczym nowym w świecie filmowym, gdzie doniosłe historie powierza się nieopierzonym żółtodziobom, a ogólny wydźwięk oryginalnego materiału bagatelizuje i spłaszcza do granic możliwości, przystosowując dla masowego, nastawionego na tandetną rozrywkę widza.
To nie pierwsze zresztą zapożyczenie wątku Mrocznej Phoenix, jednak tym razem w pełni poświęcone rozdartej między mutancką rodzinę a żądzę zniszczenia Jean Grey. Jednakże w przypadku Ostatniego Bastionu jej wątek – finalnie istotny – dzielił atencję widza z drugim mającym zapewnić ludzkości lekarstwo na mutację. Jeśliby porównać oba dzieła, to produkcja Bretta Ratnera była filmem bardziej spójnym i przemyślanym i pomimo mankamentów udanie zamknęła pierwszą trylogię X-Men. Paradoksalnie za obecną, jak i wcześniejszą opowieść o Mrocznej Phoenix poniekąd odpowiada ta sama osoba. Bo to Simon Kinberg napisał oba scenariusze, a tegoroczną produkcję również wyreżyserował. Szkoda, że z marnym skutkiem.
Zawiązanie akcji jest podobne do wersji z komiksu. X-Men ruszają na ratunek załodze wahadłowca na orbicie okołoziemskiej. Akcja kończy się powodzeniem, ale nie obywa się bez komplikacji. Fala energii, która doprowadziła do wypadku, daje się we znaki również mutantom, a właściwie jednej osobie – Jean Grey. To jej poświęcenie ratuje załogę, a młoda dziewczyna wraca na Ziemię odmieniona. Emanacja potężnej mocy, która zagnieździła się w jej ciele, szybko zaczyna dawać o sobie znać. Niekontrolowane wybuchy agresji, gniewu i przemoc skierowana wobec dotychczasowych przyjaciół powodują, że Jean zaczyna uciekać, poszukując odpowiedzi i wsparcia. X-Men nie skreślają jej, ale dziewczyna stała się zagrożeniem nie tylko dla wszystkich wokoło, jej poczynania mogą popsuć idealne wręcz relacje na linii homo sapiens – homo superior. Jean czuje się odrzucona i zdradzona, a gdy kieruje swoje kroki do największego wroga Xaviera, on również widząc w niej niezdrową aberrację, postanawia zakończyć cierpienie młodej bohaterki. Gdzieś w tle przebrzmiewa aspekt kosmiczny w postaci najeźdźców z nieokreślonej bliżej galaktyki, nazywanych w obrazie D'Bari (nawiązanie do komiksu oraz słynnej sceny, gdy Phoenix pożarła słońce planety zamieszkanej przez przedstawicieli tej rasy). Ot taki substytut imperialnej straży Shi’ar.
Simon Kinberg nie odrobił lekcji, a nawet można rzec, że poszedł na łatwiznę. W obrazie nie widać wykorzystania całkiem sporego budżetu, niektóre efekty nie sprawiają wrażenia udanych, a scen akcji nie jest znowu tak dużo. Dodatkowo problemy z wykończeniem debiutanckiego dzieła, czyli liczne dokrętki, zmiana sceny finałowej. Na pewno nie są to komfortowe warunki do pracy, ale Kinberga można nazwać niejako weteranem scenariuszowych dokonań serii, bo maczał palce w co najmniej czterech produkcjach o X-Men (oraz niestety w ostatniej Fantastycznej Czwórce). Dlatego też dziwi jego tendencja do upraszczania wątków, spłaszczenia pierwotnej historii, z której poza Mroczną Phoenix i kosmicznym elementem niewiele zostało, a także – co wręcz najdziwniejsze – brak umiejętnego zagospodarowania czasu antenowego dla istotnych bohaterów tego widowiska. Bo że miało to być widowisko znanej z gry o tron Sophie Turner, to nie ulega wątpliwości, ale zrobienie z dotychczasowych liderów marginalnych i mało znaczących postaci mających za zadanie jedynie bycie zwierzyną łowną na danym odcinku fabularnym zakrawa na farsę. Kinberg nie ma lekkości w prowadzeniu aktorów, dlatego tacy rutyniarze pokroju McAvoya i Fassbendera nie błyszczą na ekranie jak w poprzednich odsłonach. Inna sprawa, że mają fatalnie napisane dialogi. O niewykorzystanej kompletnie postaci Jessici Chastain - Vuk - nie można również zapomnieć. Charyzmatyczna aktorka robi w filmie za statystkę, by w finale na chwilę wybić się przed szereg. Duży plusik za pokazanie w końcu Dazzler, a także ogromny minus za brak wyobraźni w wykorzystaniu Quicksilvera. Jak zdradził Tye Sheridan, końcówka obrazu miała wprowadzić Skrulli do świata mutantów, ale zdecydowano się zmienić finał z uwagi na podobieństwo do Kapitan Marvel. Fabularny chaos i zmiany dokonywane na szybko tylko potwierdzają, że film został zrobiony bez pomysłu, polotu, aby tylko wypchnąć go w świat. Tym razem jednak widzowie nie nabrali się na tę niedoróbkę.
Kinbergowi udała się jedna rzecz. W najgorszy z możliwych sposobów zakończył blisko dwudziestoletnią serię o mutantach na dużym ekranie. Jednocześnie obrzydził widzom ten cykl tak bardzo, że Marvelowi będzie trudno oczyścić tę markę, a już na pewno nie stanie się to szybko. Dobrze, że X-Men wracają do macierzy, bo w Foxie cykl już dogorywał.
Ocena: 3/10
Tytuł: X-Men: Mroczna Phoenix
Reżyseria: Simon Kinberg
Scenariusz: Simon Kinberg
Obsada:
- James McAvoy
- Michael Fassbender
- Jennifer Lawrence
- Nicholas Hoult
- Jessica Chastain
- Kodi Smit-McPhee
- Evan Peters
- Sophie Turner
- Tye Sheridan
- Alexandra Shipp
- Halston Sage
Muzyka: Hans Zimmer
Zdjęcia: Mauro Fiore
Montaż: Lee Smith
Scenografia: Claude Paré
Kostiumy: Daniel Orlandi
Czas trwania: 113 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus