„Robin Hood: Początek” - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 11-12-2018 20:27 ()


Kiedy wspominam filmowych Robin Hoodów to zawsze przed oczami mam Errola Flynna i Kevina Costnera. Dwie ulubione wersje przygód banity z Sherwood. Nie zapominam również o występie Seana Connery'ego, którego dojrzała kreacja uświetniła film Richarda Lestera. Kultowy pozostaje również serial z lat 80. ubiegłego stulecia z Michaelem Praedem w głównej roli, który namiętnie swego czasu emitowała polska telewizja. Pozostałymi interpretacjami angielskiego podania można sobie nie zaprzątać głowy, gdyż albo nie prezentują zadowalającego poziomu, albo starają się interpretować legendarnego łucznika w sposób nazbyt nowoczesny. Do tej ostatniej grupy zaliczymy wpadkę sygnowaną nazwiskiem Otto Bathursta.

Historia Roba z Loxley rozpoczyna się sielankowo. Od uwiedzenia dziewczyny. Marion rzecz jasna. Młodym nie jest jednak dane długo cieszyć się miłością, gdyż pospolite ruszenie wśród męskiej części mieszkańców Albionu gna ich na wojnę z przerażającym wrogiem. I tak młodziak posługujący się wprawnie łukiem wyrusza na krucjatę, by poskramiać nieokiełznanych Maurów. Tam też spogląda śmierci w oczy niejeden raz, służąc pod sztandarem pozbawionego skrupułów Guya z Gisbourne i widząc piekło wojny. Ranny i upodlony wraca do kraju, gdzie Marion nie czeka na niego z otwartymi ramionami, a jego majątek przepadł na rzecz pazernego szeryfa Nottingham. Oczywiście wszystko w imię świętej wojny z barbarzyńskimi dzikusami, którzy mają już niedługo przypłynąć i wedrzeć się siłą do domostw synów i córek Albionu. Toteż to istotna sprawa, wesprzeć świątobliwy kościół w walce z niewiernymi i przykręcić śrubę lokalnej biedocie. Niech plebs odda wszystko, co ma, przecież w tych kopalniach kryje się coś więcej niż tylko węgiel, złoto, srebro, kryptonit.  Kasa musi się zgadzać, by starczyło na walkę z wrogiem. Zanim jednak szeryf odkryje co nudniejsze karty tej intrygi, widz tonie w zalewie niepotrzebnych i głupich scen oraz dialogów. To nie jest Robin Hood, o którego walczyliśmy, rzekłby klasyk.

Gdyby głównych bohaterów nazwać inaczej, nie określać konkretnej epoki (ach te problemy z właściwymi strojami) i nakręcić dynamiczne kino o wyjętym spod prawa banicie, który bruździ lokalnemu watażce, może byłaby to zjadliwa produkcja na trójkę z plusem. A tak, mając w pamięci najlepsze produkcje o Robin Hoodzie, a także specyficzny nastrój tych opowieści, film Otto Bathursta jawi się niczym dziwny potworek posklejany z przeróżnych niepasujących pomysłów. Relacje między zamaskowanym Robem a jego czarnoskórym przyjacielem Johnem, który służy mu nie tylko jako nauczyciel sztuk walki, ale też lokaj przypominają relacje między Batmanem a Alfredem. Mamy tu jeszcze kawałek nieudolnie przyprawionego heist movie, beznamiętny jak klopsiki ciotki Klotki wątek trójkąta miłosnego, ważny z punktu widzenia walki o środowisko naturalne motyw górniczy, a nawet elementy zaczerpnięte z Ben Hura, a także – ku uciesze rodzeństwa Wachowskich – z Matrixa. Zresztą, czego tu nie ma. Jest wszystko, brak jedynie opowieści o Robin Hoodzie.

Aktorstwo w niniejszej produkcji porywa jak wiry na Bugu, jest zabójcze, acz bez polotu, werwy, finezji, krztyny charyzmy. Taron Egerton stara się zachowywać powagę w niepoważnych scenach, Jamie Foxx ma obłęd w oczach pomieszany z chęcią zemsty, a jego gra jest nader ekspresywna. Z kolei Ben Mendelsohn powtarza rolę z Łotra 1, tak samo często sepleniąc i zapluwając się przy potoku inwektyw. Eve Hewson ładnie wygląda i na tym kończą się wyraziste postaci tej plątaniny nietrafionych pomysłów. Akcja utrzymana w stylistyce współczesnego kina sensacyjnego zabija całkowicie urok filmu. W pewnym momencie widz oczekuje, że gdzieś na protestujących wyjedzie znienacka średniowieczny czołg z Jamesem Bondem na pokładzie. Szkoda, że ten element umknął z pola widzenia scenarzystom.  

Robin Hood: Początek na lata pogrzebie szansę na ponowną ekranizację angielskiej legendy. Może to i dobrze, bo historia Robina z Loxley była przekładana na język filmu tak wiele razy, że kolejny nie jest konieczny, zwłaszcza gdy biorą się za nią osoby bez artystycznego zmysłu z nastawieniem na bezmyślną rąbaninę. Przywołując choćby jeden dialog z Księcia złodziei, a niech nim będzie sławetna kwestia wypowiedziana przez świętej pamięci Alana Rickmana (jako szeryfa Nottingham) – Odwołać Boże Narodzenie, można być pewnym, że żadne słowa z dzieła Bathursta nigdy nie staną się częścią popkultury. Tak to jest, gdy zamiast rzetelnego kina oferuje się widzom gniot w najczystszej postaci.

Ocena: 2/10

Tytuł: „Robin Hood: Początek”

Reżyseria: Otto Bathurst

Scenariusz: Ben Chandler, David James Kelly

Obsada:

  • Taron Egerton
  • Jamie Foxx
  • Ben Mendelsohn
  • Eve Hewson
  • Jamie Dornan
  • Tim Minchin
  • Paul Anderson
  • F. Murray Abraham

Muzyka: Joseph Trapanese

Zdjęcia: George Steel

Montaż: Chris Barwell, Joe Hutshing

Scenografia: Jean-Vincent Puzos

Kostiumy: Julian Day

Czas trwania 116 minuty

Dziękujemy Multikino za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus