Marko Kloos „Frontlines" tom 3: „Natarcie" - recenzja

Autor: Mariusz „Orzeł” Wojteczek Redaktor: Motyl

Dodane: 31-12-2017 16:41 ()


Sierżant sztabowy Andrew Grayson ma dwa talenty: do szybkiego awansowania i pakowania się w kłopoty. A z każdym wyższym stopniem kabała, w jaką się pakuje, zdaje się większa, niż poprzednia. Tak jest i tym razem, w trzecim tomie cyklu militarnej SF od Marko Kloosa. Tomie, który radzi sobie dokładnie tak, jak powinien radzić sobie trzecia część serii. Nie jest źle, ale mogłoby być lepiej.

„Natarcie” to bezpośrednia kontynuacja znanej nam z wcześniejszych książek cyklu opowieści o tajemniczej rasie obcych atakujących zasiedlone przez Ziemian planety w kosmosie i bezlitośnie eksterminującej jej mieszkańców. Walka zdaje się z góry przegrana, skoro Obcych nie imają się nawet pociski nuklearne, a z kolei siły ziemskie w mig tracą większość zasobów swojej floty. Nie licząc dziesiątków tysięcy istnień traconych w każdej potyczce.

To właśnie największa bolączka powieści i nie tylko u Kloosa mam z tym problem. W cyklu „Pola zapomnianych bitew” Roberta Szmidta było podobnie. Skala wielkości. W kosmosie odległości muszą być dużo większe — to się rozumie samo przez się, że poszczególne planety i systemy dzielą miliony kilometrów, czy nawet lat świetlnych. I każdy z autorów odpowiednio sobie z tym radzi. Jednak już w przypadku obsady gigantycznych niszczycieli czy innych fregat floty wojennej zaczynam tracić — w czasie lektury — ogląd na ilość ludzi, jacy na nich stacjonują. I jacy — niejednokrotnie — giną. Obserwując losy pojedynczego żołnierza — w tym przypadku naszego zawadiaki Graysona — i kilku, no, może kilkunastu bohaterów pobocznych, mniej lub bardziej związanych z samą główną postacią, jak i centralną osią wydarzeń, co rusz atakują nas liczby o iluś dziesiątkach tysięcy, które zginęły w wyniku zniszczenia jednego — JEDNEGO! - ziemskiego okrętu!. I jakoś w trakcie lektury te cyfry stają się statystyką, bez znaczenia dla fabuły, bez emocjonalnej wagi, jaką powinna za sobą nieść — choćby i literacka, ale jednak — śmierć tak olbrzymiej rzeszy ludzi.

A kiedy czytamy to raz po raz, gdzieś ulatnia się tragizm, ucieka ciężar samego zdarzenia. Ot, kolejna flota, zmniejszenie procentowo siły ognia i możliwości bojowych. Zginęło wielu, oj wielu, ale przecież to wojna... A nawet nie możemy sobie wyobrazić, że to właśnie zniknęło niewielkie miasto. Zatracamy poczucie skali, bo obracamy się wśród takiego rzędu wielkości, że nasza wyobraźnia zdaje się tego nie ogarniać.

Kloos nie uchronił się od tego zjawiska i, mimo że stara się przywoływać u swoich bohaterów cierpienie, wyrzuty sumienia, to nawet dla nich, w ich oczach, te legiony zabitych są tylko liczbami, a wzruszenia towarzyszą głównie śmierci tego ułamka, który nasze postacie znały osobiście. Tom trzeci cyklu „Frontlines” trochę nudzi, zwłaszcza że z początku nie dzieje się wiele i sama fabuła jakoś w pierwszej połowie nie obfituje w szalone zwroty akcji. Lepiej jest w drugiej części, zwłaszcza w finale [UWAGA — SPOILER] gdzie nasz bohater wraca na Ziemię, by tu, na znanym sobie (z czasów walki w piechocie) terenie stawić opór Dryblasom.

To typowy tom „przejściowy”, który pozwala autorowi domknąć pewne wątki, oraz inaczej ukierunkować fabułę rozwijającego się cyklu. I ani to dobrze, ani źle. Ot, zwyczajnie, jak to w seriach bywa. Zmiana scenerii może „Frontlines” tylko pomóc, gdyż inaczej nawet najtwardszy czytelnik doznałby klaustrofobii, przez ciągłe przebywanie to na jednym statku, to na innym, w ciasnych kabinach, albo co najwyżej na mostku. A Ziemia... Ziemia daje szereg nowych możliwości i z całą pewnością może uatrakcyjnić fabułę w kolejnych tomach — które dwa już są potwierdzone.

Marko Kloos z jednej strony serwuje nam klasyczną militarną SF, pełną dynamiki i szybkiej, żywiołowej akcji, a z drugiej wywołuje — zwłaszcza w tym tomie, gdzie występują bezpośrednie interakcje z Dryblasami — silny dysonans poznawczy. W pewnym momencie miałem problem z określeniem Obcych jako postaci negatywnych. Owszem, najechały planety zaludnione przez Ziemian, ale czy i my — ludzie — nie robimy tego samego ze światem zwierząt i roślin? Czy nie terraformujemy naszych rodzimych, ziemskich rejonów w bezwzględnej, bezpardonowej akcji przystosowawczej, która ma dopasować krajobraz, naturę do naszych personalnych i społecznych potrzeb? A czy coś innego robią Dryblasy w powieści Kloosa? Kiedy giną, autor opisuje je w sposób, który pozwala mi — wręcz zmusza — by się zawahać z jednoznaczną oceną problemu. Jednostki bezwzględnie zabijane przez Ziemian, rzeczywiście zdają się realnymi ofiarami teatru wojny, a nie anonimową statystyką, liczbą w rubryce. I to z pewnością najmocniejszy atut powieści.

Reasumując, „Natarcie” to książka, którą fani cyklu znać muszą, bo zawiera kilka kluczowych przejść fabularnych. Jednocześnie jest chyba najsłabszą częścią całej serii. Nie oznacza to, że złą, jednak widać wyraźnie pewne zachwianie, zwłaszcza w początkowej części. Pozostaje czekać na tom kolejny, „Chains of command”, który wydawca już powoli zapowiada. Zobaczymy, czy „Frontlines” wróci na lepsze tory, czy całkiem się wykolei. Ja nadal liczę na to pierwsze, bo to naprawdę ciekawa seria.

 

Tytuł:  „Frontlines" tom 3: „Natarcie"

  • Autor: Marko Kloos
  • Wydawca: Fabryka Słów
  • Tłumaczenie: Piotr Kucharski
  • Data wydania: 10.2017 r.
  • Liczba stron: 400
  • Oprawa: miękka
  • Format: 125×195mm
  • ISBN-13: 9788379641628
  • Cena: 39,90 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus