"Piraci z Karaibów: Na krańcu świata" - recenzja druga
Dodane: 07-06-2007 11:35 ()
Ciężko napisać wstęp do recenzji filmu tak znanego i oczekiwanego. Mogę oczywiście powiedzieć, że to zwieńczenie pirackiej trylogii rozpoczętej „Klątwą Czarnej Perły”, zamykająca wątki „Skrzyni Umarlaka”, ale… wszyscy to już przecież wiemy, prawda?
Lepiej więc od razu przejść do krótkiego streszczenia wątków. Czasy piratów zdają się chylić ku końcowi. Stojący na czele Kompanii Wschodnioindyjskiej, machiaweliczny lord Cutler Beckett po przejęciu kontroli nad "Latającym Holendrem", szerzy terror na morzach i wysyła na szafot kolejne osoby podejrzane o piractwo. Tymczasem Will Turner wspólnie z Elizabeth Swann oraz przywróconym z zaświatów kapitanem Barbossą, decydują się uwolnić Jacka Sparrowa (w tej roli oczywiście niezastąpiony Johnny Depp) z Luku Davy’ego Jonesa, gdzie pirat pogrąża się w szaleństwie (co robi z nadzwyczaj wdzięcznie i w swoim stylu).
„Na krańcu świata”, co nikogo chyba nie dziwi, wpisuje się idealnie w styl współczesnych hollywoodzkich superprodukcji, co sprawia, że wśród krytyków i widzów wyrabia sobie dwa skrajne podejścia: dla jednych jest apoteozą popkulturowego kiczu, dla innych – znakomitą realizacją idei rozrywkowego kina akcji. Jako opowiadający się po tej drugiej stronie, muszę przyjąć na barki ciężar obrony przed oskarżeniami o nadmiar pustej formy i tandety.
Na pewno nie uda mi się to na polu fabularnym. Scenariusz kipi od wątków, jednak twórcy najwyraźniej uznali, że niedostatecznie, bo między nimi wsadzili na dodatek niekończące się serie gagów i dowcipnych dialogów. Z jednej strony sprawia to, że film pełen jest ukrytych smaczków, takich jak chociażby ostateczne losy dwóch nieporadnych żołnierzy gubernatora, przewijających się przez wszystkie części. Z drugiej – widać ewidentnie, że scenarzyści chcieli jednocześnie elegancko zamknąć wszystkie dotychczasowe wątki, dodać kilka nowych, aby nadać nieco charakterystyczności tej odsłonie i wreszcie otworzyć furtkę do kolejnych części cyklu (które, co do tego nie ma wątpliwości, raczej nastąpią) – w efekcie dostajemy ciężki przy pierwszym przetrawieniu miszmasz, który miejscami zawodzi. Chociażby wątek Kalipso zdaje się istnieć tylko po to, żeby wywołać efektowny cyklon w finałowej bitwie, podobnie kapitan Seo Feng - znika nagle ze sceny ni w pięć, ni w dziesięć.
Do tego nieuchronna konfrontacja dobra ze złem rozmywa się nieco w obliczu piętrzących się osobistych celów każdego ważniejszego bohatera. Mamy tu cały peleton możliwych motywacji – zemsta, miłość, pieniądze, władza, nieśmiertelność i co tylko jeszcze sobie zażyczycie. W efekcie poszczególni bohaterowie nieco nazbyt często zmieniają strony i kombinują na boku, co oczywiście wiąże się ze wspomnianą mnogością poszczególnych wątków.
Gra aktorska w większości trzyma się przyzwoicie, choć Orlando Bloom wypada dosyć blado, mimo ciekawej zmiany koncepcji postaci. Podobne zarzuty mógłbym postawić Keirze Knightley – odkąd przestała być wyłącznie damą do ratowania, nie potrafi uratować własnej gry aktorskiej. W całości rekompensuje to jaśniejsza strona obsady – Depp pozostaje wizytówką serii i to on nadaje jej charakteru – zarówno fabularnie, jak i aktorsko czy dialogowo. Jednocześnie bardzo udanie konkuruje z nim Geoffrey Rush, który jako kapitan Barbossa jest dla mnie esencją „pirackości”. Wspomniałbym jeszcze o Billu Nighy nieźle kreującym charakterystycznego, mackowatego kapitana Davy’ego Jonesa, choć z intensywną pomocą animacji komputerowej.
Pytanie: gdzież więc będę bronił jakości ostatniej części "Piratów z Karaibów"? Odpowiem: w całej reszcie. Seria wyrobiła sobie niepowtarzalny styl, który z powodzeniem rozwija i w tej części, począwszy od kostiumów i scenografii, poprzez pomysły i kulturowy miks, na muzyce kończąc. Ciężko mi wskazać, przy ścieżce dźwiękowej do którego epizodu Hans Zimmer spisał się najlepiej. Jestem jednak pewien, że kompozycja do trzeciej części nie jest gorsza od poprzednich.
Nie mogę się także przyczepić do zdjęć czy prowadzenia akcji. W przypadku tych pierwszych, częstym zarzutem była nadmierna tendencja do ukazywania łopoczących flag czy sunących w stronę horyzontu statków. Ja nie dostrzegłem tego problemu. Mimo wspomnianego już natłoku informacji i zaplątanego rozwoju fabuły, muszę przyznać, że w trakcie seansu nie czułem tej ciężkości w odbiorze. Akcja rozwija się dynamicznie, w odpowiednich momentach rozładowywana gagami, tudzież komentarzami Jacka (choć nie tylko!), prowadzi prostą, emocjonującą drogą do wielkiego finału. Znana chociażby ze zwiastunów, scena walki "Latającego Holendra" i "Czarnej Perły" w oku cyklonu, stanowi znakomite zamknięcie trylogii. Zaś cyklon, jak to cyklon, zderza ze sobą losy niektórych bohaterów na wieczność i wypluwa z siebie nagłe zwroty akcji, upewniające nas w przekonaniu, że przed częścią czwartą raczej nie umkniemy.
"Piratów z Karaibów: Na krańcu świata" muszę więc ocenić pozytywnie. Co mam na swoją obronę? Cóż, jeśli od filmu oczekujecie żelaznej logiki i konsekwencji oraz wiarygodnych, skłaniających do przemyśleń problemów bohaterów – po prostu omijajcie ten film z daleka. Jeśli jednak nie przeszkadzają wam twórcy puszczający do was oko i dający się ponieść akcji i hollywoodzkiej fantazji, a ideałem bohaterów jest plejada gwiazd, kreujących zawadiackie postacie, wołające: „hej, przygodo!”, musicie to zobaczyć. A jeśli wreszcie należycie do zagorzałych fanów serii – nie ma wyjścia, marsz do kina! Choć wówczas zapewne to apel niepotrzebny, bo wcale nie trzeba Was przekonywać.
Tytuł: "Piraci z Karaibów: Na krańcu świata"
Reżyseria: Gore Verbinski
Scenariusz: Ted Elliott, Terry Rossio
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Obsada:
- Johnny Depp - Kapitan Jack Sparrow
- Orlando Bloom - Will Turner
- Keira Knightley - Elizabeth Swann
- Bill Nighy - Davy Jones
- Yun-Fat Chow - Sao Feng
- Jack Davenport - James Norrington
- Geoffrey Rush - Kapitan Barbossa
Montaż: Stephen E. Rivkin, Craig Wood
Muzyka: Hans Zimmer
Czas trwania: 168 minut
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...