„Power Rangers" - recenzja
Dodane: 26-03-2017 15:30 ()
Kilka lat temu w odmętach Internetu pojawiła się produkcja Power Rangers, która była ciekawym artystycznym eksperymentem prezentującym, co stałoby się, gdyby Hollywood na fali popularności ponurych, przygnębiających i quasi-realistycznych adaptacji komiksów i filmów o superbohaterach, wzięło się za adaptację/reinterpretację naiwnej, lekkiej i wesołej opowiastki o pięciorgu nastolatków ubranych w kolorowe kombinezony i walących po pyskach kaskaderów w cudacznych kostiumach. Samo w sobie Power Rangers było ambitną produkcją i inteligentnym studium chorobliwej wręcz, hollywoodzkiej fascynacji spychaniem bohaterów z piedestałów i odzieraniem ich z mitycznej otoczki. Dlatego też, mając w pamięci beztroskie dzieciństwo, kiedy to weekendowe poranki spędzałem, kibicując Rangerom, poczułem nutkę niepokoju, gdy pierwsze minuty seansu Power Rangers powitały mnie apokaliptycznym obrazem spustoszonej ziemi i umierającej w męczarni Żółtej Wojowniczki oraz zrozpaczonego Czerwonego Wojownika. „Nie o to chodzi w Rangersach!” pomyślałem. Jednak chwilę potem film, wykonując zwrot o 180 stopni, uraczył mnie dowcipem o dojeniu byka.
Na szczęście po średnio smacznym żarcie, popartym ujęciem podświetlonego byczego przyrodzenia, było już zdecydowanie lepiej. Zanim jednak przejdziemy do właściwej recenzji chciałbym jedną sprawę postawić jasno. W dzisiejszych czasach, w dobie kulturowych i społecznych zmian, odtworzyć wiernie klimatu dawnych Power Rangers po prostu się nie da. Czy też raczej da się, ale będzie to ze względu na prostotę, naiwność i sztampowość oryginału skonfrontowanych z oczekiwaniami współczesnego, o wiele bardziej wymagającego widza, błyskawiczna droga do krytycznej i komercyjnej porażki. Jeżeli więc chcesz drogi widzu do filmu odnosić się przez pryzmat różowych nostalgicznych gogli, to odpuść sobie krytykę ugruntowaną tym, że przygotowany pod kątem współczesnego widza film nie spełnia twoich zakorzenionych we wspomnieniach dzieciństwa oczekiwań i daj obrazowi szansę stanąć na własnych nogach. Ok, koniec dygresji, przejdźmy do pastwienia się nad recenzowaną produkcją.
Główny problem filmu jest niestety taki, że nie ma za bardzo nad czym pastwić się i nie mówię tego jako fan Rangersów ogólnie. Obraz jest naprawdę solidny i wiele rzeczy zasługuje na prawdziwą pochwałę. Jednak po kolei.
Zacznijmy od fabuły i bohaterów. Historie można z grubsza podzielić na dwa typy, te pchane do przodu przez wydarzenia oraz te, gdzie opowieść kręci się wokół bohaterów i ich wzajemnych interakcji. Power Rangers zdecydowanie należy do drugiej kategorii. W kwestii historii produkcja Ameryki nie odkryła i nie ma się tu czemu dziwić, bo to w końcu proste origin story. Ot, grupka obcych sobie ludzi odkrywa moc, pojawia się główna zła, pojawia się mentor, a grupa powoli przełamuje swoje ograniczenia, zacieśnia więzy po to, by w finale stanąć do walki jako zgrana drużyna i zwyciężyć. Prosto, schludnie i do rzeczy, i pomimo przewidywalności, z odpowiednio dawkowanym napięciem, dzięki czemu seans nie dłuży się, a film przyswaja się gładko i przyjemnie. Siła produkcji tkwi w kreacjach bohaterów. Pozornie jest to typowa grupka niezrozumianych i niepasujących, innych dzieciaków, w skład której wchodzą niedogadujący się z ojcem o wygórowanych względem syna ambicjach sportowiec, zdetronizowana „księżniczka” lokalnej dziewczęcej kliki, szorstki buntownik starannie skrywający złote serce, skrajna introwertyczka oraz nerd. Pomimo archetypicznych protagonistów zostali oni wykreowani w nad wyraz przekonujący sposób, a ich problemy, te codzienne, a także te związane z ich nowymi rolami, wydają się, z jednym małym wyjątkiem, bardzo autentyczne i angażujące dla widza. Co więcej, wnoszą do obrazu różnorodność, bo postać, która z jednej strony musi kopać po pyskach kitowców, a z drugiej opiekować się ciężko chorą matką lub też bohaterka, która przeżywa codzienne problemy nastolatek, a musi znaleźć w sobie siłę i czas na doskonalenie się do roli wojownika, wnoszą do filmu pożądany realizm i dodatkową głębię, co uprzyjemnia odbiór. Postać z przywarami, które musi pokonać na drodze do celu, jest tym ciekawsza im bardziej nam widzom łatwiej utożsamić się z wadami bohaterów. Mały wyjątek, o którym wspomniałem wcześniej to postać Billy'ego, obowiązkowego nerda, który bywa ciężko przyswajalny ze względu na to, że ktoś podkręcił mu poziom nerdowatości i dziwactwa zdecydowanie za bardzo, przez co mocno odstaje od reszty sprawiającej bardzo autentyczne wrażenie.
Cieszy również fakt, że pogłębiono charakter postaci wspierających naszych bohaterów. Alfa 5 nie jest już nadskakującym nastolatkom popychlem i uroczą pierdołą, ale postacią w pełni świadomą możliwości i ograniczeń bohaterów, skorym do żartów i otwartego podkpiwania sobie ze szkolonych dzieciaków. Zordon też przestał być nieomylną i oderwaną od rzeczywistości głową zawieszona w formalinie istniejącą po to, by udzielać rad pod pustacią truizmów i moralitetów, a stał się osobowością z własnymi planami i celami, niekoniecznie stojącymi w zgodzie z celami wojowników, postacią ze szczerymi chęciami, ale również pełną wad. W zasadzie nie wzięto na psychologiczny warsztat tylko jednej, ale za to bardzo istotnej postaci, naszej głównej złej, Rity Repulsy, która jest zła, bo jest zła. Kropka.
Na szczęście wcielająca się w rolę Rity Elizabeth Banks wyciska z płytkiej postaci wszystkie soki. Jej kreacja ocieka złowieszczością, okrucieństwem i pewną dozą szaleństwa, a jej mowa ciała zdaje się emanować lubieżnością. Wyszeptane twarzą w twarz do Żółtej Wojowniczki „Morfowałaś już?”, wsparte mimiką aktorki, brzmi niemal jak zaproszenie do czegoś nieprzyzwoitego podszyte groźbą gwałtu. Nie tylko Banks błyszczy w filmie, Bryan Cranston, który użyczył głosu i podobizny animowanej inkarnacji Zordona, wnosi do kanonu postaci zupełnie nową jakość, a młodzi aktorzy wcielający się w wojowników również zasługują na kciuk w górę, w szczególności RJ Cyler, któremu przyszło zmierzyć się z wyjątkowo kiepsko napisaną postacią Billy'ego.
Do tej pory rozwodziłem się nad sprawnością prostego scenariusza, charakterami bohaterów i ciekawymi interakcjami, ale powiedzmy sobie szczerze, kto z nas do kina wybrał się, by oglądać dramaty nastolatków rozpaczających nad zdjęciem, które wyciekło do netu? Tak myślałem. Wszystko, co napisałem o filmie powyżej to bardzo zaskakujący i bardzo miły, ale jednak bonus do głównego dania, które skłoniło pewnie większość widzów do wydania kasy na bilet. Pomówmy więc o akcji i towarzyszącej jej oprawie audiowizualnej.
Akcji, o dziwo, nie ma w filmie aż tak dużo. Można by rzec, że produkcja odnajduje dobry balans pomiędzy spokojnym, obyczajowym budowaniem świata i kreacji bohaterów, a akcją pozwalającą się wykazać rzeczonym protagonistom. Jak w każdej opowiastce o skromnych początkach wielkich bohaterów w obrazie nie zabrakło kilku stałych elementów – bohaterowie zdobywają moce, ale nie potrafią nad nimi zapanować, stopniowo oswajają się z nowo nabytymi umiejętnościami, obserwujemy klasyczny treningowy montaż, w którego czasie stosunek lania zbieranego przez bohaterów na rzecz lania spuszczanego przez naszych herosów stopniowo przechyla się na ich korzyść, małe starcie zakończone porażką, duża bitwa zakończona zwycięstwem. Owszem, jest to ograny schemat, ale w produkcji skupionej na bohaterach, a nie na historii, jest on jak najbardziej dopuszczalny.
Sama walka stanowi też tylko część akcji przedstawionej w filmie. Oprócz kopaniny i okładania się pięściami mamy tu niezłe samochodowe kraksy, trochę akrobacji i innych popisów zręczności także produkcja nie popada w monotonność. W zasadzie poza treningowym montażem niemal wszystkie sceny walki skupiają się w trzecim akcie filmu, kiedy to nasi bohaterowie ostatecznie opanowują sztukę grupowego prania się po gębach. I oczywiście jak w rasowym odcinku klasycznych Power Rangers, po wymianie ciosów przy pomocy kończyn, pora podnieść poprzeczkę i przesiąść się do robotów. Tu niestety objawiają się pewne wady filmu. Po pierwsze, montaż. Gdy nasi herosi walczą momentami ciężko śledzić akcję, bo film montowano zgodnie z panującą od jakiegoś czasu modą, by na jedno uderzenie przypadało 55 różnych ujęć i cięć. Sprawia to, że nie jest łatwo stworzyć i wyeksponować ciekawą choreografię walki. I tu tkwi problem, wczoraj oglądało mi się to fajnie i akcja robiła odpowiednie wrażenie, ale dzisiaj ciężko mi przywołać z pamięci jakąś wyjątkowo interesującą scenę. Co do rozwałki w wykonaniu zordów to przyczepię się o małą różnorodność. Pomimo różnic w wyglądzie każdy z nich zachowuje tak samo, ot pokica naokoło i wygarnie z działek. Źle to nie wygląda, ale maszyny tracą przez to na unikalności. Wisienką na torcie powinna być oczywiście ostateczna konfrontacja Megazorda z jakimś wielkim bydlakiem. I faktycznie, w produkcji nie brakuje i tego, ale scena ta zyskałaby, gdyby rozbudować ją i wprowadzić do niej nieco więcej dynamiki. Nie wiem, czy był to efekt zamierzony, ale chwilami Megazord i Goldar boksują równie ślamazarnie co w latach dziewięćdziesiątych. Jeśli twórcy naprawdę chcieli złożyć w ten sposób hołd pierwowzorowi to spoko, jeśli nie to na przyszłość radzę do wirtualnej rozwałki małych miasteczek przyłożyć się ciut bardziej. Źle nie jest, ale mogło być trochę lepiej.
Na deser zostawiłem sobie oprawę audiowizualną. Stworzenie przykuwającej uwagę wizji jest wyjątkowo ważne w filmach takich jak Power Rangers i twórcy wyraźnie wzięli to sobie do serca. Kierunek artystyczny, jaki obrali, doskonale wpasowuje się w koncepcję filmu, a design całości w miły dla oka sposób łączy klasykę protoplastów z nowoczesnością. Przede wszystkim na uznanie zasługuje doskonała zabawa światłem i kolorem, co w bardzo znaczący sposób wpływa na atmosferę produkcji. Gdy tego trzeba ekran skąpany jest w mrokach i wyblakłych kolorach podkreślających strach i beznadzieję sytuacji. W chwilach optymizmu ekran przepełnia feeria barw i świateł. Te metody nadają całości uroku i pozwalają prostym, wizualnym językiem komunikować to, czego nie ujmą słowa. Zaskakuje i intryguje nowa forma znanych nam parafernaliów, jakimi posługują się wojownicy. Ich kostiumy łączą w sobie kosmiczna obcość z motywami prehistorycznych gadów, a zordy, w szczególności zaś Megazord, wyglądają o wiele bardziej organicznie pomimo swojej mechanicznej natury i poruszają się z o wiele większą gracją. Największe wrażenie robi jednak Zordon, który przyjął formę trójwymiarowej mozaiki. Jego quasi-voxelowy awatar jest świetnie zaanimowany i doskonale oddaje ekspresję Bryana Cranstona. Nie mogę niestety pochwalić nowego wizerunku kitowców, którzy wyglądają jak obtoczone w gruzie, konfetti i brokacie goryle. Ich dosłownie klocowate ruchy nie współgrają dobrze z gibkimi wojownikami.
Na pochwałę zasługują również wszelkie efekty dźwiękowe. Zarówno dźwiękowe efekty specjalne, takie jak wszelkie huki, energetyczne trzaski i świsty, odgłosy transformacji są wyjątkowo udane i dzielnie wspierają stronę wizualną produkcji w budowaniu filmowej iluzji. Niestety nie za bardzo w filmie sprawdza się muzyka. Nie zrozumcie mnie źle, ścieżka dźwiękowa sama w sobie, w szczególności zaś motyw przewodni, nie są złe, ale zdają się jakoś nie do końca współpracować z resztą elementów składowych produkcji. Zamiast energii i witalności płynącej z dynamicznej muzyki rockowej lub elektronicznej, która dodałaby obrazowi nieco życia, postawiono na symfoniczność i podniosłość, co niby pasuje do tematyki, ale w ostatecznym rozliczeniu raczej zgrzyta, zamiast pieścić uszy.
Kończąc już ten przydługi wywód i podsumowując, wybierając się do kina i doskonale wiedząc, z jakim szacunkiem w Hollywood obchodzi się z klasykami naszego dzieciństwa, spodziewałem się, że na klatę będę musiał przyjąć coś o wiele gorszego. Na szczęście moje paranoiczne lęki okazały się płonne i zostałem mile zaskoczony przez sprawnie zrealizowany i atrakcyjny wizualnie film, zagrany na wysokim poziomie i z prostą, ale zgrabnie opowiedzianą historią o wyjątkowych ludziach. Power Rangers nie jest może filmem wybitnym, ale zapewnia kawał dobrej zabawy zarówno nowym widzom, jak i weteranom serii (o ile będą oni w stanie odrzucić w kąt zabarwione nostalgią różowe okulary) oraz udowadnia, że Power Rangers mogą być postrzegani nie tylko jako wspomnieni z dzieciństwa „tak złe, że aż dobre”, ale mogą stanowić solidną jakość sami w sobie.
Ocena: 6/10
Tytuł: „Power Rangers”
Reżyseria: Dean Israelite
Scenariusz: John Gatins
Obsada:
- Dacre Montgomery
- Naomi Scott
- RJ Cyler
- Ludi Lin
- Becky G.
- Elizabeth Banks
- Bryan Cranston
- Bill Hader
Muzyka: Brian Tyler
Zdjęcia: Matthew J. Lloyd
Montaż: Martin Bernfeld, Dody Dorn
Scenografia: Hamish Purdy
Kostiumy: Kelli Jones
Czas trwania: 124 minuty
comments powered by Disqus