"Gruz" - opowiadanie wyróżnione w konkursie Fabryka Masek
Dodane: 08-05-2007 13:20 ()
Gmach starej fabryki stał na odludziu, mroczny i posępny. Wielki, przysadzisty budynek, odrapany i odpychający, straszył z daleka. Nikt nie zapuszczał się w jego pobliże, tak że zdawać by się mogło, że jedynie wiatr bywał w nim częstym gościem, świszcząc w załomach murów, hucząc w pustych kominach i penetrując wielką halę, do której wpadał przez szczerby po wybitych szybach.
Jednak tego ciepłego, jesiennego dnia, ktoś odwiedził starą fabrykę. Mała, niepozorna postać w bieli, komuś patrzącemu z boku mogłaby się wydać zjawą lub aniołem. Lecz nie była ani jednym, ani drugim, nie było w niej nic niesamowitego, nie licząc, być może, samego faktu pojawienia jej się w takim miejscu.
Niewysoka, kilkunastoletnia dziewczyna szła wzdłuż hali, rozglądając się wokół. Gdzieś wewnątrz czuła lęk dziecka świadomego, że robi rzecz zabronioną, lecz jednocześnie to miejsce ją fascynowało. Ten posępny, martwy budynek niósł ze sobą coś, do czego rozpaczliwie tęskniła - jakąś nutę romantyzmu i niebezpieczeństwa, ciszę w środku miasta, niepoznaną tajemnicę, dreszczyk emocji. On nie podzielał jej zdania, przyszedł tu, bo go prosiła, bo nalegała długo, nawet posunęła się do małego szantażu. Sama nigdy nie odważyłaby się zapuścić w to miejsce, dlatego teraz jej serce biło niczym oszalałe, a w każdym cieniu oczekiwała skrytego - choć całkiem irracjonalnego - zagrożenia.
Spojrzenie jej zielonych oczu spoczęło na małym załomie, gdzie jeszcze kilkanaście minut temu siedzieli razem na kurtce. Zdawało jej się, że nadal słyszy szeptane przez niego słowa, czuje delikatny dotyk dłoni i ciepło warg błądzących po jej szyi, szukających ust. Nieproszone wspomnienia napłynęły falą słodkich obrazów, ale dziewczyna szybko upomniała się w duchu. Nie przyszła tu rozmyślać, musiała się spieszyć, jak najszybciej znaleźć maskę. Nikt przecież nie mógł się dowiedzieć, że tu była.
Co też ją podkusiło, żeby zabrać ze sobą cały ekwipunek z zajęć szermierki? Powinna była zostawić go u przyjaciółki. Ale on się spieszył, nie mogła pozwolić mu czekać, nie wtedy, gdy już zgodził się jej towarzyszyć. Ale jak zwykle, roztrzepana, zostawiła tu maskę. Nie pamiętała gdzie dokładnie, dlatego szła teraz samotnie tą samą drogą, którą odbyła tak niedawno z nim, gorzko żałując, że nie ma teraz towarzystwa, bo z każdą chwilą czuła się coraz mniej pewnie. W końcu jednak wśród szarości pyłów i skruszonych kawałków cegieł zajaśniał niewielki biały kształt. Czując nagłą ulgę w sercu, ruszyła w stronę maski szybszym krokiem, pewna, że za chwilę opuści to miejsce. Lecz jej drobna stopa, w lekkim sportowym bucie, zahaczyła o wystający z kawałków gruzu pręt, co zakończyło się bolesnym upadkiem.
Gdy, mamrocząc niewesołe uwagi pod własnym adresem, powoli próbowała się podnieść, wyczuła czyjąś obecność. Zastygła bez ruchu na kolanach, opierając się rękami o betonową podłogę. Wstrzymała oddech, bojąc się skierować wzrok na postać, która stała kilka metrów przed nią. Niemalże namacalnie wyczuwała na sobie badawczy wzrok przybysza. W końcu przedłużająca się bezczynność zmusiła ją do ruchu. Dziewczyna uniosła się na wyprostowane kolana i drżąc z nagłego strachu, chciała wstać. Widząc to, stojący nieopodal mężczyzna ruszył szybko w jej stronę, na co zareagowała gwałtownie. Pod wpływem paniki uniosła się i stanęła na nogach, a mężczyzna się zatrzymał.
- Dlaczego się boisz? - zapytał zachrypniętym głosem. - To, że ktoś wygląda tak jak ja, nie znaczy wcale, że musi mieć złe zamiary. Rozumiesz?
Przestraszona, pokiwała skwapliwie głową. Wpatrywała się teraz w nieznajomego z wyraźną nieufnością. Nie był stary. Gdyby szukała słowa, by opisać jego wiek, z pewnością uznałaby, że "dojrzały" pasuje doskonale. Musiał być bezdomny, poznała to po nie umytej, pociemniałej skórze twarzy i ramion, gęstej brunatnej brodzie, pełnej okruchów - nie wiadomo - jedzenia czy opadłego tynku i zmierzwionych, skołtunionych włosach. Brudne, niemodne od dawna już ubranie było w wielu miejscach dziurawe i potargane. Mężczyzna rozsiewał też wokół siebie charakterystyczny zapach - mieszaninę woni niemytego ciała i tytoniu.
- Nie bój się mnie - przerwał ciszę. - Mam córkę w twoim wieku, nie mógłbym cię skrzywdzić - uśmiechnął się lekko, a jego oczy zabłysły łagodnie. - Nie powinnaś tu przychodzić sama, fabryka jest niebezpieczna.
Tak, fabryka jest niebezpieczna, w duchu przyznała mu rację. Pamiętała tablicę "Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem", którą z całą swoją lekkomyślnością zignorowała.
- Ja... - zaczęła cicho. Przez myśl przemknęła jej wątpliwość, czy on wcześniej widział ich oboje tam, na kurtce... Poczuła, jak jej policzki zalewa czerwień rumieńca. - Zostawiłam tu maskę do szermierki - wyjąkała, wskazując palcem. - Chciałam po nią wrócić.
Mężczyzna odwrócił się i dostrzegł biały kształt w gruzowisku.
- Przyniosę ci ją. Lepiej tam nie chodź, ubrudzisz się jeszcze bardziej.
Na te słowa dziewczyna spojrzała w dół, na biały strój do szermierki, który miała na sobie. Upadek w pył i kurz zalegający posadzkę fabryki odznaczył się wyraźnie na jej ubraniu. Szare smugi, nawet usilnie pocierane, nie chciały jednak ustąpić.
- Spierze się - powiedział mężczyzna, wracając do niej z maską w dłoniach. - Mama wrzuci do pralki i po krzyku. Dziewczyna pokręciła głową.
- Nie wrzuci. To nie należy do mnie - spojrzała na niego, a w oczach błysnęło jej rozgoryczenie. - Rodzice nie pozwalają mi ćwiczyć, więc pożyczam wszystko od koleżanek z klubu. Nie mogę zwrócić tego w takim stanie, bo już nigdy... - drżący z żalu głos w końcu jej się załamał.
- No nie płacz, mała - powiedział, uśmiechając się pokrzepiająco. - Coś poradzimy, może spróbuj zetrzeć to z wodą... Chodź.
Spojrzała na niego uważnie, nawet nie próbując ukryć własnej nieufności. Nie wydawał się jej jednak zły. Gdyby chciał ją okraść, czy skrzywdzić, nie czekałby tak długo. Z resztą... miał takie łagodne oczy i dość sympatyczny uśmiech. Człowiek o tak miłym spojrzeniu nie mógł być przecież niegodziwy. Kiwając głową, razem z nim podeszła do olbrzymiego filaru, gdzie wcześniej zostawiła wszystkie swoje rzeczy, a później tam, gdzie jej wskazał - z boku hali widniało kilkoro drzwi, choć były to jedynie dziury w ścianie, gdyż od dawna zabrakło tu drewnianych skrzydeł. Od lat nieużywane łazienki dla pracowników przedstawiały obraz totalnej nędzy. Na ścianach widniały rude zacieki w miejscach, w których niegdyś przymocowane były śrubami lustra, ze ścian płatami schodziła farba nieokreślonej barwy.
Umieszczone wysoko okna, w których utrzymały się jeszcze resztki stłuczonych szyb, wpuszczały mętne, popołudniowe światło. Jednak, co wydawało się dziwne, w łazience zachowały się dwie umywalki, choć pozostałe zerwano dawno temu. Mężczyzna podszedł do jednej z nich i przekręcił pewnie podrdzewiały kurek. Chwilę czekali, oboje ze ściśniętym sercem, aż z kranu popłynie woda. Po kilku sekundach i paru podejrzanych bulgotach, żółtawy strumień uderzył w dno umywalki, lecz już po chwili rdza spłynęła i woda nabrała krystalicznej czystości. Dziewczyna wydobyła z plecaka chusteczkę, zmoczyła ją i zaczęła czyścić plamę na nogawce swoich krótkich spodni.
- Aż dziw, że działa, co? Jak masz na imię? - spytał, widocznie bardzo spragniony towarzystwa, lecz trzymając się od niej kilka kroków z boku. Oparł się plecami o ścianę i wyraźnie starał się nie patrzeć w jej stronę, by jej nie krępować.
- Nikt nie mówi do mnie po imieniu, nie chcę tego, jest okropne - powiedziała, nie odwracając uwagi od czyszczenia spodni. - Ale mam przezwisko, jeśli pan chce, może pan go używać.
- Przezwisko?
- Nazwali mnie tak w szkole. Pestka - mruknęła zerkając na niego. - Głupie, ale lepszy głupi pseudonim, niż fatalne imię.
- Nie jest taki głupi - uśmiechnął się szczerze. - Skąd się wziął?
Wzruszyła obojętnie ramionami, jakby to pytanie już wcale jej nie dziwiło.
- Ktoś kiedyś powiedział, ze jestem jak pestka w czereśni. To miało znaczyć, że jestem niepotrzebna i przeszkadzam, rozumie pan.
Znów się uśmiechnął, w odpowiedzi na jej bezbarwny ton.
- Ja też mam przezwisko, ze mnie w szkole też się śmiali.
- Tak? - spytała, mimowolnie zaciekawiona. Plamy nie schodziły.
- Wołali na mnie Kolarz - powiedział, a w jego oczach błysnęły figlarne ogniki.
- Zakładam, że lubił pan jeździć na rowerze - powiedziała, ponownie mocząc w wodzie chusteczkę.
- Och, gdyby tak było, nie miałbym powodów do narzekania, nie było jednak tak kolorowo - powiedział, a na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. - Za młodu nosiłem okulary - zerknął na nią. - Pech chciał, że miały olbrzymie szkła i tragicznie brzydkie oprawki.
Pestka zachichotała cicho, wyraźnie już rozluźniona.
- To przykre, panie Kolarzu. Mogę tak mówić?
Kiwnął głową z wyraźną aprobatą.
- Mnie już dawno przestało to przeszkadzać - odwrócił się w jej stronę. - A co z tą szermierką? Dlaczego rodzice ci nie pozwalają?
W jednej chwili z jej twarzy zniknął uśmiech.
- Nie rodzice... To ojciec. Mamie by było obojętne, ale on uważa, że dobrze wychowana dziewczyna powinna grać na pianinie albo malować, a nie machać floretem.
- Twój tata musi być trochę staroświecki...
- Jest przedsiębiorcą, dyrektorem, czy kimś tam - powiedziała ponuro. - Czasem mam wrażenie, że córka jest mu potrzebna tylko do tego, żeby się nią chwalić przed bogatymi inwestorami albo innymi ważnymi ludźmi... Uważa, ze szermierka to strata czasu, skoro nigdy nie zdobędę mistrzostwa świata. A tak to przynajmniej zagram coś na pianinie w trakcie uroczystego bankietu... - wlepiła wzrok w tartą bezskutecznie od kilku minut nogawkę. - To bez sensu! - wybuchła w końcu, ciskając brudną, zmiętą chusteczką w stronę ściany. - Nic nie pomogło!
- Spróbuj w domu, z mydłem - uśmiechnął się delikatnie. - A teraz chodźmy stąd, pewnie musisz iść już wracać. Ponownie wzruszyła ramionami, ale posłusznie zebrała rzeczy i skierowała się w stronę ziejącej pustką framugi.
- A pan co tu robi? - spytała, by podtrzymać rozmowę. Mężczyzna uśmiechnął się kwaśno.
- Mieszkam - powiedział - od prawie dziesięciu lat...
- Nie ma pan domu? - spytała, sama zdziwiona swoją śmiałością. - Wspominał pan coś o córce...
Spojrzał na nią uważnie tak, że nagle spłoszona odwróciła wzrok.
- Nie boisz się rozmawiać z nieznajomym i to w dodatku takim obdartusem? - spytał, mrużąc oczy.
Wzruszyła ramionami.
- Sam pan powiedział, że to, jak wygląda nie znaczy, że ma złe zamiary, z resztą... - wskazała na nadal trzymaną przez niego maskę. - Przecież mi pan pomógł.
Przez chwilę szli w milczeniu, przemierzając starą halę, która teraz świeciła pustką. Zalegający na posadzce całymi hałdami gruz poważnie utrudniał marsz.
- Proszę mi opowiedzieć o fabryce - poprosiła nagle.
- To długa historia - powiedział, mijając leżące na ich drodze połamane, drewniane meble. Pestka rozpoznała zdewastowaną szafę i kilka szuflad. Reszta była rozbita na deski.
- Mam troszkę czasu - powiedziała, wychodząc przez szeroką bramę z fabryki, na ciepłe od promieni słonecznych podwórze. - Możemy tu na chwilkę usiąść - wskazała betonowy murek pod jedną ze ścian. Ozdabiały ją wątpliwej jakości malowidła graficiarzy. Ktoś wypisał na niej czerwonym spray'em numer telefonu i jakąś nieprzyzwoitą propozycję, ktoś inny, zielonym, miłosne wyznanie. Paskudnie zdeformowany wizerunek anioła patrzył na nich ponuro. Ale rysunki były już wyblakłe, bezbarwne, nieciekawe. Pestka bez żalu odwróciła się do nich plecami i usiadła na murku. Mężczyzna oparł się o niego nieopodal.
Nagle, jakby sobie o czymś przypominając, schyliła się po plecak, wyjmując z niego zegarek na rękę. Zauważyła jednocześnie, że mężczyzna uważnie śledzi jej ruchy i wpatruje się w trzymany przez nią plecak. Ukłucie niepokoju ustąpiło jednak szybko, gdy zrozumiała, w co Kolarz tak się wpatruje. Między zeszytami w jej plecaku znajdowało się duże plastikowe pudełko śniadaniowe. Starała się zignorować poczucie winy, które zagościło w niej z powodu bezpodstawnych podejrzeń, wyjęła więc pudełko i przysunęła w stronę mężczyzny.
- Może się pan poczęstuje? - spytała nieśmiało, zdejmując pokrywkę. - Nie zdążyłam zjeść w szkole...
- Nie... - wychrypiał, lecz oczy utkwione miał w równo poukładanych, obwiniętych papierem kanapkach. - Zjedz, będziesz głodna...
Pestka uśmiechnęła się i pokręciła lekko głową.
- I tak zaraz będę musiała wracać do domu, więc niedługo zjem obiad - powiedziała, przysuwając pudełko bliżej niego i uśmiechając się zachęcająco.
- Tylko jedną, skoro nalegasz... - stwierdził w końcu i bardzo starając się, by jego ruchy wyglądały na opanowane, wyjął kanapkę, rozwinął papier i wgryzł się w biały chleb. Żuł w skupieniu, a ona, zrezygnowana, wpatrzyła się w błękitne jeszcze niebo.
- Musi być bardzo stara - powiedziała w zamyśleniu. – Szkoda, że jest taka zrujnowana. Ja nie lubię kiedy coś tak... - szukała chwilę odpowiedniego słowa - umiera. Nie, niech pan je... - zaprzeczyła gorąco, gdy bezdomny przysunął pojemnik z powrotem w jej stronę.
- Na pewno nie jesteś głodna? - zapytał, choć wiedziała, na jaką odpowiedź liczył.
- Nie, proszę... - powiedziała szybko. - Ja naprawdę nie mam ochoty na jedzenie.
Nie było to kłamstwo. Pestka nie mogła znieść widoku jego pożółkłych zębów i brudnych, długich połamanych paznokci, które szarpały chleb. Wbrew sobie poczuła falę obrzydzenia i mdłości, odwróciła więc wzrok.
- Nie jest taka stara - nie zauważył lub udał, że nie widzi jej reakcji. - Sam pomagałem ją budować, to było wiele lat temu. Byłem młody...
- A co tu produkowano?
- Szklane wyroby, naczynia.
- Naczynia? Tutaj?
Spojrzał na nią z ukosa, uważnie.
- Uwierz lub nie, ale to była jedna z niewielu rzeczy, jakimi to miasto mogło się pochwalić - powiedział kwaśno. - Przecież tu, niedaleko, była huta szkła. Ale młodzież teraz nie interesuje się takimi rzeczami - w jego głosie zabrzmiała gorycz. - Nikt nie chce poznać historii własnego miasta, to trochę niemodne...
Przez twarz Pestki przeszedł skurcz niezadowolenia.
- Proszę przestać tak mówić! Przecież pytam, chcę ją poznać - powiedziała, lekko nadąsana. - A z resztą musi pan wiedzieć, że moi rodzice przyjechali tu dziesięć lat temu. Nie mieszkam w tym mieście od urodzenia, więc mam prawo nie znać historii jakiejś fabryki, tym bardziej że przestała istnieć, zanim tu zamieszkałam...
Kolarz popatrzył uważnie w jej wzburzoną twarz. Uśmiechnął się blado i powoli kiwnął głową.
- Tak, masz rację, należą ci się moje przeprosiny - powiedział, kłaniając się jej lekko. - Nawet nie wiesz, jakie cuda może człowiek wykonać ze szkła - podjął, lekko rozmarzony, patrząc w dal. - Wytapiano, wydmuchiwano tu butelki, miski, talerze, wszystko, w najróżniejszych kolorach i kształtach - uśmiechnął się do swoich wspomnień. - W tym budynku - wskazał głową do tyłu - ozdabiano je ręcznie. Także w najróżniejsze wzory. Malowano je, ryto w nich... Były naprawdę piękne, nawet nie możesz sobie wyobrazić, jakie cuda wychodzą nieraz spod ludzkich palców.
Spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, że Pestka patrzy na niego ze współczuciem. Może zawstydził się swojej słabości lub wzruszenia gdyż wlepił wzrok we własne, dziurawe buty.
- I co było dalej? - spytała cicho.
- Fabryka pracowała wiele lat - powiedział, a jego głos nabierał ponurego zabarwienia. - Ja bywałem tu, jako kierowca, przewoziliśmy szkło, gotowe naczynia i tak dalej. Moja żona była jedną z tych wielu kobiet, które ozdabiały naczynia. I tak prawie piętnaście lat.
- To... co się stało? Skoro tak dobrze szło...
- Dziesięć lat temu jakiś bogaty przedsiębiorca wykupił okoliczne tereny - powiedział gorzko Kolarz. - Brakło surowca dla huty, dowóz go z dalszych okolic był nieopłacalny. I poszło jak po sznurku. Likwidacja huty, potem zamknięcie fabryki, kilkadziesiąt osób straciło pracę, w tym ja i moja żona, prawie wszyscy nasi przyjaciele.
Pestka wykręciła drobne paluszki, miała strasznie smutny wyraz twarzy.
- Teraz zostało to, co widzisz - powiedział, odwracając się w stronę upiornego gmaszyska. - Właściciel splajtował, z fabryki została ruina, szpecąca krajobraz. Złomiarze wynieśli stąd niemal wszystko, sam nie wiem, jak udało mi się uratować te umywalki... Teraz nie przychodzi tu nikt, sam wyganiam innych bezdomnych.
- Ale dlaczego? - spytała Pestka, zwracając się gwałtownie ku niemu. Kolarzowi wydało się, że w jej oczach błysnęła wilgoć. - Czemu pan tu mieszka, miał pan żonę...
- Za dużo znaczyło dla mnie to miejsce - powiedział z głośnym westchnięciem. - Protestowaliśmy przeciwko wykupieniu tamtych terenów, przeciwko likwidacji huty i fabryki. Ale nie mogliśmy nic zrobić. Na początku wszyscy byli zgodni - urządzaliśmy manifestacje, zbieraliśmy podpisy pod petycjami, staraliśmy się... Na nic. Ten skurwysyn... przepraszam - dodał zmieszany, ale Pestka pokręciła tylko głową na znak, że to niepotrzebne. - Ten przeklęty bogacz - poprawił się - był niewzruszony. Nie docierało do niego to, że mnóstwo ludzi straci pracę, on chciał po prostu wybudować sobie w okolicy dom - dodał ze złością. - A wiesz co jest najśmieszniejsze?
Pestka pokręciła głową w milczeniu.
- Że po kilku miesiącach zrezygnował. Po prostu, zmienił zdanie - warknął. - To był kaprys, zachcianka. Bo ma pieniądze, to mu wolno - od Kolarza biła wrogość i złość. - Ale było już za późno. Tereny wykupione leżą bez zmian, a huta i fabryka splajtowały. A ten... - zaciął się, by znów nie wyrzucić z siebie jakiegoś obraźliwego epitetu - ten mieszka gdzieś tu, niedaleko i już pewnie nie pamięta...
Pestka siedziała, przygnębiona, patrząc na brązowiejącą trawę.
- A pan? - spytała bardzo cicho, tak, że ledwie ją dosłyszał. - Czemu pan tu...
- Bo ja, jako jedyny nie chciałem się poddać. Byłem pierwszym, który rozpoczął protest i ostatnim, który go zakończył - zamilkł na chwilę. - A może nie zakończyłem go nigdy? Może zaangażowałem się za bardzo? Nie wracałem do domu, ciągle myślałem o tym, jak dokuczyć temu człowiekowi... Może to mną zawładnęło, nie pamiętam już. Pewnego dnia moja żona zabrała córkę i już więcej ich nie widziałem - odchrząknął, jakby mówienie sprawiało mu trudność. - A ja zostałem sam, więc przyszedłem tu, gdzie tak naprawdę był mój dom. Sam stawiałem te mury, więc będę tu, dopóki się nie obrócą w proch.
Pestka pociągnęła nosem.
- Przez pana przemawia taka nienawiść, taka wrogość! Może nie było potrzeby tego wszystkiego? Bo teraz to na pewno nie warto czuć złości.
Kolarz uśmiechnął się smutno.
- Ten człowiek zniszczył życie wielu ludzi, moje także. Straciłem przez niego wszystko - westchnął z bólem. - Nie ma już nic, na czym by mi zależało, mam tylko tę nienawiść i tylko tę nadzieję, ze kiedyś spełnię obietnicę.
- Obietnicę? - spytała zdziwiona.
- Tak. Kiedy widziałem go po raz pierwszy i może ostatni w życiu, już po tym, jak straciłem rodzinę, to wtedy rzuciłem mu w twarz, że nie zapomnę. I że kiedyś on pożałuje tego, do czego doprowadził, że sam będzie płakał nad swoim losem, tak jak ja płakałem nad moim - zamilkł na chwilę. - Nie przejął się. Nie wiem nawet, czy mnie słyszał, po prostu kazał mnie wywlec na ulicę. Ale ja pamiętam i czekam. - Za dużo złości, panie Kolarzu. Może by tak zapomnieć, wybaczyć? - spytała, a on nie mógł nie dosłyszeć jak jej głos zadrżał. Mimo woli poczuł ukłucie żalu.
- Przepraszam - powiedział, uśmiechając się lekko. - Straszę cię, zupełnie niepotrzebnie. Ale to ty zapytałaś - mruknął. - Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz, że to po prostu jest świat, życie. Że to wszystko to tylko ścieranie złudzeń i nienawiść.
- Ja muszę już chyba iść - powiedziała cicho, niepewnie. - Wie pan, mama się będzie martwić.
Pokiwał posępnie głową, patrząc, jak zbiera rzeczy.
- No to do zobaczenia - odwróciła się w jego kierunku z bladym uśmiechem. Chciała jeszcze coś dodać, ale zrezygnowała. Ruszyła wolnym krokiem w stronę wyłomu w murze, który kiedyś ułatwiał złomiarzom dostawanie się na teren fabryki.
- Do zobaczenia, Pestko - mruknął do siebie, gdy biały kaftan jej uniformu zniknął w dali. - I to szybciej, niż myślisz - powiedział, patrząc na leżącą u jego stóp białą maskę do szermierki.
Znów była na siebie zła. Zła na swoje roztargnienie, zła, że znów musiała wracać w to miejsce. Powrót oznaczał ponowną wędrówkę po zrujnowanym budynku, kolejne poszukiwania i stratę cennego czasu. Złość dotyczyła także innych spraw: musiała okłamać mamę, co do miejsca, w które się wybiera, musiała znów zwalczyć wspomnienia spędzonych tu wspólnie z nim chwil (a po dzisiejszym dniu w szkole miały one posmak słodko-gorzki) no i w końcu, prawdopodobnie spotka tu znowu tego bezdomnego.
Nie to, żeby się go bała, czy czuła odrazę. Nie. Choć miała mieszane uczucia w stosunku do innych żebraków, czy bezdomnych, Kolarz okazał się miłym człowiekiem, całkiem sympatycznym, tym bardziej, ze los tak okrutnie go doświadczył.
Jednakże było w nim coś strasznie niepokojącego. Pestka nie wiedziała, w którym momencie, ale w trakcie ich rozmowy poczuła jego gniew, gorycz, przez lata zmienianą w nienawiść. To tej nienawiści się lękała.
Teraz szybko przemierzała pusty podjazd przed magazynem, by wreszcie wskoczyć po kilku kruszejących stopniach do wnętrza starego budynku. Pierwsze kilka metrów korytarza było zwyczajnym rumowiskiem – podłogę zaścielały śmieci, kawałki szkła i gruz. Dopiero dalej, po wejściu na główną halę można było poczuć tą niesamowitą atmosferę. Atmosferę miejsca, w którym niegdyś przebywali ludzie, w którym pracowano wśród gwaru rozmów i śmiechu, w którym tętniło życie.
Pestka rzuciła okiem na niszczejącą klatkę schodową. Nie przedstawiała sobą nic ciekawego. Betonowe, popękane schody nie wydawały się zbyt trwałe, zabrakło już także poręczy. Ale dziewczyna wiedziała, że na piętrze, ponad wysoką halą z pewnością znajdują się także ciekawe pomieszczenia. W pamięci zanotowała, by kiedyś je jeszcze odwiedzić.
- Witam – usłyszała cichy głos za plecami. Kilka metrów od schodów stał Kolarz. Wyglądał dokładnie tak samo jak dzień wcześniej, nawet uśmiechał się podobnie. Pestka mimo woli poczuła ulgę – musiał wiedzieć, gdzie zostawiła maskę, zatem nie będzie musiała przeszukiwać budynku.
- O czym tak rozmyślasz? – spytał jak gdyby od niechcenia, podchodząc nieco bliżej.
- Ja… - Pestka uśmiechnęła się delikatnie. – Tak sobie pomyślałam, że kiedyś to miejsce musiało tętnić życiem. A teraz jest martwe.
Kolarz pokiwał skwapliwie głową.
- Tak. Kiedyś stawialiśmy je cegła po cegle – powiedział stłumionym głosem. – Kiedyś było nowoczesne i coś znaczyło. Teraz to tylko kupa gruzu, która grozi zawaleniem.
Pestka opuściła głowę, wyraźnie zasmucona przygnębieniem w jego głosie. I zupełnie niespodziewanie coś pchnęło ją do zadania pytania:
- Nie czuje się pan samotny? Tak tu siedzieć, tyle lat, bez towarzystwa…
- Miałem kiedyś towarzystwo – powiedział. – Ale wszyscy odeszli. Zostałem tu sam z moimi myślami i uczuciami.
- Nie chciał pan nigdy przestać? – spytała lekko drżącym głosem, patrząc do góry, na sufit hali i na olbrzymie filary go podtrzymujące. – Gdyby tak wrócić do życia, do ludzi…
Zapomnieć o nienawiści i urazach? – westchnęła zamyślona.
– Czy nie sądzi pan, że byłoby to dobre rozwiązanie?
Patrzył na nią uważnie. Milczał długo.
- Czasami myślę, że ta nienawiść, to jedyne, co trzyma mnie przy życiu.
Nie znalazła odpowiedzi. Odwróciła się w jego stronę i zupełnie już obojętnym tonem spytała o maskę.
- Tak, mam ją. Zaniosłem ją do góry, tam śpię – kiwnął głową w stronę schodów. – Domyśliłem się, że przyjdziesz, dlatego chciałem ją zostawić w jakimś widocznym miejscu, ale nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie.
- Nie szkodzi – powiedziała szybko, uśmiechając się lekko. – Chodźmy po nią.
Kolarz zerknął na nią uważnie.
- Ja pójdę. Sam. Te schody nie są pewne, mówiłem ci, że złomiarze wygrzebią wszystko. Z resztą ubrudzisz się…
- Panie Kolarzu – mruknęła, uśmiechając się pobłażliwie – proszę dać spokój. I tak chciałam zerknąć jak wygląda u góry, pójdziemy razem.
Nie czekając na odpowiedź odwróciła się i ruszyła w stronę schodów.
- Plamy się sprały, dzięki Bogu – powiedziała, zerkając przez ramię w jego stronę.
- To świetnie – odparł ruszając jej śladem. Wspólnie weszli na schody prowadzące na półpiętro. – Przepuść mnie, pójdę przodem – powiedział i niezgrabnie spróbował ją wyminąć, lecz na wąskiej klatce jedynie ją potrącił, zrzucając plecak z ramienia dziewczyny.
- Ojej… - westchnęła Pestka, patrząc, jak strącona torba spada ze schodów, rozsypując wokół całą swoją zawartość.
- Przepraszam – wymamrotał niewyraźnie Kolarz. – Pozbieram.
Pestka uśmiechnęła się figlarnie.
- To ja pójdę po maskę – i nie oglądając się na niego, zaczęła wspinaczkę po schodach.
- Uważaj, na górze schody są skruszone, przerzuciłem deskę – zawołał jeszcze za nią, lecz nie był pewien, czy usłyszała. Schylił się po leżące na ziemi zeszyty i nagle ogarnęła go ciekawość.
Imię, którego nie chciała mu zdradzić…
Pierwszy zeszyt, który wpadł mu w ręce otworzył na stronie tytułowej. Pusta. Zerknął więc na wewnętrzną stronę okładki i tak, jak się spodziewał, odnalazł podpis – imię i nazwisko właścicielki. Przeczytał je bardzo uważnie kilka razy, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Sprawdził dla pewności w kolejnych dwóch zeszytach.
- Pestko – zawołał, ale jego głos zabrzmiał trochę niepewnie. – To twoje książki?
Ale dziewczyna nie odpowiadała. Z resztą nie musiała. Wiedział, że tak. Kilka razy bezgłośnie powtórzył jej nazwisko, to samo, które wypowiadał ze złością niemal codziennie, przez ostatnie dziesięć lat.
Taki przypadek…
I nagle trzask. Odgłos spadającego gruzu, urwany dziewczęcy pisk i niesamowity rumor. Deska zawiodła, pokruszone schody nie wytrzymały pod ciężarem człowieka.
Taki przypadek…
Kolarz widział, jak z poziomu piętra, w dół, spada bezwładne ciało i jak walą się w dół olbrzymie kawałki betonowych schodów i podłogi. Ledwie zdążył odskoczyć.
Taki przypadek…
Pestka nie miała szczęścia. Wylądowała na stercie potłuczonego szkła i śmieci, przygwożdżona do ziemi kawałkami gruzu. Była przytomna.
- Ratunku – jęknęła, próbując się poruszyć. Kolarz dostrzegł nienaturalnie wykręconą nogę wystającą spod zwałów kamieni. – Ratunku… ja… ja nie mogę się ruszyć…
Świadomość tej bezsilności wprawiła ją nagle w paniczny lęk, otrzeźwiając jej umysł.
- Panie Kolarzu! – zawołała słabo, drapiąc paznokciami zwały betonu, kalecząc sobie palce na szkle. – Panie Kolarzu! Ja nie mogę ruszyć nogami! Nie potrafię! Ja… - zaczęła dławic się własnymi łzami. – Ja… ja nie wezmę udziału w turnieju… nie wstanę… proszę powiedzieć, że wyzdrowieję do piątku… wyzdrowieję, prawda?
Chyba go nie widziała, miał przynajmniej taką nadzieję. Obserwował, jak rzuca się bezradnie, próbuje wstać, jak niepowodzenia wprawiają ją w panikę. Próbowała zrzucić z siebie ciężki kawałek gruzu, ale bezskutecznie. Jak w końcu próbowała rozglądać się nieporadnie wokół, w poszukiwaniu go.
- Panie Kolarzu – zawołała, a jej głos się załamał. – Mam w plecaku telefon… proszę zadzwonić… proszę mi pomóc… proszę powiedzieć, że do piątku wyzdrowieję…
Odwrócił się i odszedł, kładąc przedtem zeszyty na schodach. Nie chciał wychodzić drzwiami obok niej, wiedział, że z drugiej strony hali było inne wyjście. Minął lezącą na ziemi białą maskę do szermierki i wolnym krokiem przemierzył halę. Jeszcze na jej drugim końcu słyszał słabnące zawodzenie dziewczyny i cichnącą prośbę o ratunek.
Lecz gmach starej fabryki stał na odludziu, mroczny i posępny. Wielki, przysadzisty budynek, odrapany i odpychający, straszył z daleka. Nikt nie zapuszczał się w jego pobliże, tak, że zdawać by się mogło, że jedynie wiatr bywał w nim częstym gościem, świszcząc w załomach murów, hucząc w pustych kominach i penetrując wielką halę, do której wpadał przez szczerby po wybitych szybach.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...