„Nice Guys. Równi goście" - recenzja
Dodane: 07-06-2016 16:27 ()
Swojego czasu Shane Black uchodził za jednego z najdroższych scenarzystów w Hollywood. Pod koniec lat 80-tych i w latach 90-tych jego nazwisko na skrypcie stanowiło synonim sukcesu. „Zabójcza broń”, „Ostatni skaut”, a nawet „Bohater ostatniej akcji”, świadczyły o znakomitym wyczuciu widza. Jego dzieła nie wyróżniały się niczym ambitnym, ale dawały odbiorcom dokładnie to, czego chcieli, czyli nafaszerowaną akcją rozrywkę dla dorosłych.
Dziwne więc, że w połowie lat 90-tych jego kariera się niemalże zatrzymała, a dopiero po 10 latach zadebiutował jako reżyser udanym, ale nieco zapomnianym już „Kiss Kiss Bang Bang”. Ostatni czas jest dla niego lepszy. Wyreżyserował trzecią odsłonę przygód Iron Mana, obecnie z kolei pracuje nad nowym „Predatorem” (starsi widzowie z pewnością pamiętają jego występ w oryginale z 1987 roku), a w naszych kinach wyświetlana jest właśnie jego brawurowa komedia sensacyjna „Nice Guys”.
„Nice Guys” to film tak boleśnie prosty i niewymuszony, że swoim sukcesem podkreśla wszechobecny kinowy marazm. Jak niewiele trzeba, by zrobić udaną rozrywkę dla dorosłych. Dobry reżyser, pomysłowy scenariusz obfitujący przede wszystkim w świetne dialogi i fajnie nakreślone postaci, bo przecież nie w ambitną fabułę, a do tego spora dawka akcji. Trochę przekleństw, trochę krwi, trochę nagości. Niby prosty przepis, a nagle okazuje się, że takiego filmu nie było w kinach od lat.
Holland March to prywatny detektyw, który jednak nie ma za dużo oleju w głowie. Jego całkowitym przeciwieństwem zdaje się być mięśniak Jackson Healy. Od samego początku panowie się nie lubią, ale okazuje się, że muszą połączyć siły, aby ocalić pewną młodą dziewczynę. Pomiędzy nimi nieustannie staje nieletnia Holly, córka Marcha, która pełni rolę kompasu moralnego dla obu panów.
Kto by pomyślał, że i Russell Crowe i Ryan Gosling mają taki komediowy talent? Oczywiście obaj grywali już w komediach, ale właśnie u Shane’a Blacka odkryli chyba swoje nowe powołanie. Nie zestawiłbym ich postaci w jednym rzędzie z Riggsem i Murtaughem z „Zabójczej broni”, bo to zupełnie inna liga, ale te nieustanne porównania nie są tak do końca bezpodstawne. Mamy tu bowiem wreszcie duet w kinie sensacyjnym, który naprawdę da się lubić, a kontrast między nimi jeszcze dodaje im uroku.
Są kiczowate lata 70-te i to widać na ekranie w fajny, przerysowany sposób. Black nie stara się odwzorować realiów tamtego okresu, on się po prostu tym okresem bawi, układając jego estetykę pod swoje potrzeby. Korzysta z najpopularniejszych motywów, jak pstrokate wille bogaczy, błyszczące stroje i muzyka disco. Całość jest kompletna i dostarcza wiele radości.
„Nice Guys” to komedia sensacyjna przywołująca na myśl stare kino z lat 80-tych i 90-tych, oferująca angażującą rozrywkę dla dorosłych. Jej siła nie tkwi w fabule najwyższych lotów, a znakomitym aktorskim duecie. Takie kumpelskie kino, o jakie dzisiaj coraz trudniej. Nie brakuje tu wciągającej akcji, dramaturgii, ale przede wszystkim humoru, czasem nawet inteligentnego. Jeżeli chcecie po prostu spędzić fajny czas w kinie, bawić się przednio, bez zażenowania, opuścić salę ze szczerym bananem na twarzy, to zdecydowanie jest to film dla was.
Tytuł: „Nice Guys. Równi goście"
Reżyseria: Shane Black
Scenariusz: Shane Black, Anthony Bagarozz
Obsada:
- Russell Crowe
- Ryan Gosling
- Angourie Rice
- Matt Bomer
- Margaret Qualley
- Yaya DaCosta
- Keith David
- Kim Basinger
Muzyka: David Buckley, John Ottman
Zdjęcia: Philippe Rousselot
Montaż: Joel Negron
Scenografia: Richard Bridgland
Kostiumy: Kym Barrett
Czas trwania 116 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus