"Creed: Narodziny legendy" - recenzja
Dodane: 06-01-2016 22:44 ()
Są filmy, do których można z powodzeniem po latach wracać. Jednym z nich jest bez wątpienia „Rocky”, kamień milowy w ekranowej karierze Sylvestra Stallone'a. Co by nie mówić, nie wspominać jego słabych czy wręcz nieudanych występów, to amerykański aktor zawsze będzie kojarzony z dwoma ikonami kina. Nieustępliwym Johnem Rambo oraz walecznym Rockym Balboa.
Czterdzieści lat mija odkąd po raz pierwszy Stallone stanął na ringu, aby skrzyżować rękawice ze swoim rywalem, a zarazem przyjacielem Apollo Creedem. Do tej wspaniałej rywalizacji i dramatycznej walki można wracać bez końca. Rocky jest typem bohatera, którego pokochaliśmy od razu. Ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Był tak bliski nam, niedoskonały, ze wszystkimi swoimi wątpliwościami i słabościami. O niebywałym harcie ducha, żelaznych zasadach, wierzącym w to, co robi. Nawet po latach, kiedy 60-letni Stallone zdecydował się pokazać młodszym widzom jak się boksuje, „Rocky Balboa” nic nie stracił ze swego uroku, ponownie chwytał mocno za serce.
Patrząc na wiek aktora kręcenie kolejnej odsłony przygód Włoskiego Ogiera mijało się z celem. Ryan Coogler podszedł jednak do tematu niczym profesjonalista, a pamiętajmy, że doświadczenie w biznesie ma niewielkie. Ale to nie lata pracy za kamerą się liczą, tylko pasja i serce włożone w pracę oraz nieustępliwość. Tym oto sposobem możemy podziwiać genezę Creeda, spin-off słynnej serii.
Młodość Adonisa Johnsona nie była usłana różami. Zakład poprawczy, ciągłe buntowanie się i bijatyki z rówieśnikami. Wychowujący się bez rodziców chłopak zawsze miał jedno marzenie, stanąć na ringu i poczuć smak zwycięstwa niczym jego utytułowany ojciec. Droga, którą obrał nie należy do łatwych, to ciągła walka z przeciwnościami losu, swoimi ograniczeniami. Walka rozgrywająca się nie tylko na ringu, ale przede wszystkim w psychice zawodnika. Pragnąc pójść w ślady ojca, Adonis udaje się do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło - Philadelphii, odwiedzić „wujka” Rocky’ego, pod którego czujnym okiem mógłby się nauczyć bokserskiego fachu.
Coogler nie sili się na zawiłą czy mocno dramatyczną historię, nie porywa z motyką na słońce. Tworzy dzieło z jednej strony w pełni autorskie, to jego wizja narodzin młodego Creeda, ale nie zapomina o sercu tej opowieści, doświadczonym przez los Rockym. Gra na sentymentalnej nucie, wyciąga z długoletniej serii jej najlepsze cechy. Składa hołd, ale na pierwszym planie bryluje Adonis, jeszcze niepokorny i butny. Bo Creed ma walkę we krwi, od zawsze nadstawiał karku lub tłukł większych od siebie. To taki fighter obrażony na cały świat, za ukradzione dzieciństwo, wychowywanie się bez rodziny czy brak realizacji swych marzeń. Wojownik niepokorny, ale i niedoskonały, którego trzeba dopiero wyszkolić, wpoić zasady, utemperować. W roli mentora Stallone wypada nad wyraz dobrze, przypominając nam wspaniałe czasy Rocky’ego, ale też potrafiąc z humorem i dystansem spojrzeć na najważniejszą rolę w swej dotychczasowej karierze. Widać też, że między nim a Michaelem B. Jordanem rodzi się chemia, może jeszcze nie taka jak w przypadku Carla Weathersa, ale przyjemnie ogląda się ten duet na ekranie, zarówno we wspólnej walce przeciw podstępnym przeciwnikom, jak również przekomarzających się między sobą.
„Creed: Narodziny legendy” to dzieło, które narodziło się w bólach z pasji i umiłowania do postaci, a także sztuki filmowej. To obraz o walce, nieustannej, codziennej, do której nie trzeba koniecznie wychodzić na ring. Toczymy ją we własnych umysłach albo z przeciwnościami losu. Jak widać sami nie zawsze jesteśmy w stanie wygrać, ale mając u boku kochające osoby szansa powodzenie jest ogromna. Od dzieła Cooglera bije taki sam urok jak od poprzednich filmów o Rockym, pozytywna energia oraz siła. I wszystko wskazuje na to, że to nie ostatnie spotkanie z tymi bohaterami. Sukcesy zachęcają po więcej, a jak ostatnio wspomniał Stallone, ma on jeszcze w zanadrzu kilka chwytów do pokazania swojemu młodszemu koledze. Warto wybrać się do kina.
Tytuł: "Creed: Narodziny legendy"
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Ryan Coogler, Aaron Covington
Obsada:
- Michael B. Jordan
- Sylvester Stallone
- Tessa Thompson
- Phylicia Rashad
- Andre Ward
- Tony Bellew
- Graham McTavish
Muzyka: Ludwig Goransson
Zdjęcia: Maryse Alberti
Montaż: Claudia Castello
Scenograf: Hannah Beachler
Kostiumy: Antoinette Messam, Emma Potter
Czas trwania 133 minuty
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus