Miejsce III w konkursie Fabryka Masek - opowiadanie "Vis Vitalis"

Autor: Bartosz Siekierski Redaktor: Ejdżej

Dodane: 18-04-2007 17:08 ()


Brat Sagael z rozleniwieniem otworzył jedno oko. Po chwili, gdy zdołał zogniskować wzrok, zamknął je ponownie i westchnął ciężko z rozczarowaniem. Nic się nie zmieniło od czasu, gdy zaczął medytację. Te same stalowe ściany, pokryte korozyjnymi zaciekami, definiowały dziesiątki odcieni koloru rdzy jego celi. Skrawka przestrzeni, który należał tylko do niego. To samo światło chemiczne zwisające smętnie z sufitu, który pamiętał lepsze czasy. Ta sama zasłona w drzwiach prowadzących już do innego świata. To samo bladoniebieskie światło padające na pulpit metalowej pryczy. U wezgłowia posłania spoczywała Księga, którą znał na pamięć. Z niej sączyła się słodka mądrość nadająca sens każdej sekundzie jego istnienia. Zadrukowane i zszyte kartki, wielokrotnie przetwarzanej, szarej celulozy oprawione w pogiętą i rozchodzącą się ze starości miękką okładkę.

Brat Sagael natychmiast zganił się w duchu. Nie dlatego, że otworzył jedno oko. Również nawet nie dlatego, że westchnął czując rozczarowanie, które trudno mu było wyjaśnić. Zganił się, że zrobił to z rozleniwieniem. Jednym zwinnym ruchem powrócił z średnio wygodnej pozycji „odwróconego pokłonu", w której trwał przez doktrynowe trzy godziny, medytując nad nieopisywalną wielkodusznością Stwórcy. A co się tyczy lenistwa... będzie musiał je odpokutować w wolnym czasie. Ciszę przerwał trzask pogniecionej, metalowej miski, która rzucona, pojawiła się pod drzwiami. Dymiąca szara zawartość nie zachęcała do spożycia, lecz brat Sagael ukląkł przed nią z pokorą i zmówiwszy modlitwę podniósł do ust. Nie myślał o smaku ani konsystencji swojej codziennej porcji owej breji, ale o błogosławieństwie otrzymanym od Stwórcy, dzięki któremu siostra Welura mogła przygotować ten usypiający głód sakrament. Palcem wylizał ostatnie kawałki przyklejone do ścianek. Gdy skończył wstał pospiesznie, poprawił okrywający go brązowy, szorstki habit i odsunąwszy wypłowiałą zasłonę, wyszedł ze swojej celi, wkraczając tym samym do Fabryki.

Fabryka była. Po prostu istniała. Brat Sagael spędził niejedną godzinę medytując nad odpowiedzią na pytania dotyczące jej natury. Ile ma lat? Jak jest duża? Co tak właściwie robi i gdzie trafiają owoce jej pracy? Do innej jej części? Czy kiedyś się kończy? Jeśli tak, to co za nią jest? Nie udało mu się znaleźć odpowiedzi na żadne, poza jednym. Mianowicie: kto ją zbudował? Wiedział to od początku swego istnienia. Oczywiście - Stwórca. Ten sam, który powołał go do życia. Wszystko jest zapisane w Księdze. Choć w jaki sposób tego dokonał? Żadna istota cielesna nie byłaby w stanie sama zbudować Fabryki... Ale w końcu nigdzie nie jest napisane jak Stwórca wygląda. Jedynie to, że stworzył wszystko na swój obraz i podobieństwo. Zatem skoro wygląda jak Fabryka, jak my wszyscy... to może umie zmieniać swoją postać? Zdał sobie sprawę, że wkracza w sferę domysłów. Stamtąd niedaleko do błędnych wniosków. Te zaś prowadzą do zakłamań i w końcu do herezji. O nie! Splunął za siebie i skierował rozważania na inny tor. Jako dziecko czuł trwogę przed obco brzmiącymi dźwiękami maszyn produkcyjnych i taśmociągów, niekończącymi się korytarzami i białymi twarzami starszych mnichów. To śmieszne, wiedział o tym, ale był wtedy mały. Głupi. Księga wyjaśniła mu od tamtej pory tak wiele. Dojrzał. Chciał spróbować zadość uczynić za wielkoduszność Stwórcy. Praca dla niego w jego najdoskonalszym dziele była jedynym sposobem. Ora et labora. Lenistwo jest wrogiem duszy, jak głosi doktryna.

Dlatego wyszedł na zewnątrz, i ustawiwszy się w rzędzie wraz z innymi współbraćmi ruszył równym krokiem wzdłuż przytłaczającego swą ciasnotą, dusznego korytarza. Nie myślał o nim. Nie żeby myślenie w Fabryce było zakazane. Byłoby to niewoleniem i tłamszeniem indywidualności umysłu. Jednakże w pewnych sytuacjach myślenie nie było ani pożądane, ani mile widziane. Brat Sagael doświadczony przez czas w pełni zgadzał się z tą tezą. Wpatrywanie się w unoszący się i opadający w rytm kroków habit brata przed sobą najzupełniej wystarczało. Czuł, że również jego szata sama dostraja się do tej częstotliwości, komfortowej bezmyślności.

Korytarz wił się i wielokrotnie zakręcał licząc setki długości celi Brata Sagaela. Po obu jego stronach ulokowane były pomieszczenia innych współbraci. W końcu rozszerzał się na tyle że mógł pomieścić trzech, pięciu, dziesięciu mnichów w szeregu. W milczeniu wybijanym przez setki maszerujących mnichów dotarli do szeregu bramek. Tu zawsze robił się zator. Każdy z musiał przejść przez nie z osobna. Dlatego wszyscy czekali cierpliwie, przesuwając się o krok do przodu. W końcu nadeszła jego pora. Prawie podświadomie przeciągnął dłonią po płaskim czytniku, a na ekranie wyświetliły się jego informacje personalne i miejsce dzisiejszej pracy. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i dziesięć tysięcy dniówek wcześniej. Naparł na barierkę i przeszedł na drugą stronę. Jeszcze jedna para drzwi i był na miejscu.

Na widok hali produkcyjnej zawsze odczuwał pierwotny głód przestrzeni. Zadzierając do góry głowę podziwiał serpentyny taśmociągów, owiniętych wokół masywnych filarów, które podpierały ginące w mroku sklepienie. Tysiące pracujących jak tryby dobrze naoliwionej maszyny mnichów, powtarzało melodyjne słowa modlitw w takt trzeszczących dźwięków organów sączących się z megafonów. Wielka industrialna katedra. Popychany i popędzany przez innych współbraci, chcąc nie chcąc, powrócił do świata żywych. Wypatrzył wolne miejsce cztery kondygnacje nad nim. Wyskoczył w powietrze. Trochę za słabo, ale cóż poradzić. Nie jest już w końcu młodzieniaszkiem. Wylądował na trzecim poziomie. Salto w tył i odbił się od najbliższej kolumny. Wylądował z gracją na obrotowym fotelu koło taśmy produkcyjnej, którego hydrauliczne amortyzatory przejęły impet uderzenia.

Sunące po taśmie elementy konstrukcyjne same znalazły się w jego rękach. Przyłączył się cicho do modlitwy. Śruba, nakładka, bolec. Nigdy nie zastanawiał się co montuje. Śruba, nakładka, bolec. Słowa modlitwy coraz śmielej wypływały z jego ust. Śruba, nakładka, bolec. Rozgrzewał się. Dwadzieścia obrotów nadgarstka na sekundę. Już trzydzieści. Śruba, nakładka, bolec. Czy te elementy nie przypominają ramion? Śruba, nakładka, bolec. Zamrugał powiekami. Coś mu się musiało wydawać. Śruba, nakładka, bolec. Już pięćdziesiąt ruchów nadgarstka. Za chwilę będzie trzysta. Trzask montowanych elementów zlewał się w jednorodny klekot. Pracujące palce z dokładnością żyroskopu i chirurgiczną precyzją zostawiały w powietrzu długie smugi powidoku. Śruba, nakładka, bolec. Prawie krzyczał modlitwę. Śruba, nakładka, bolec. Widz patrzący z zewnątrz na pracującego brata Sagaela, najgorliwszego w pracach fizycznych ku czci Stwórcy, mógłby orzec iż ten ma cztery pary rąk zamiast jednej. Śruba, nakładka, bolec. Śruba, nakładka, bolec. Śruba...

Godziny mijały w monotonnym, lecz nienudnym tempie. Praca, pomimo iż mechaniczna, sprawiała mu niewypowiedzianą przyjemność. Nie bez powodu Księga pisze, że wysiłek jest nektarem duszy. A ze zdrowym i silnym duchem można łatwiej odpędzić lenistwo, a w konsekwencji osiągnąć zbawienie. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

- Brat Sagael? - spytał mnich za nim.

Odłożył składany element na taśmę. Trochę za mocno niż było to potrzebne. Nie przywykł, by ktokolwiek przerywał mu w dziękczynieniu Stwórcy. Skinął głową, przerwawszy modlitwę.

- Mistrz chce cię wiedzieć.

- Jaki mistrz? - spytał Sagael.

- No... - odparł wymijająco intruz. - Mistrz Sonny, ma się rozumieć - sprostował po chwili. Brat Sagael natychmiast poderwał się na równe nogi. Faktycznie, to nie był ktokolwiek.

- Dziękuję, bracie. Zajmij me miejsce przy taśmie naszego Stwórcy. - poprosił i zeskoczył na poziom zerowy fabryki. Habit nabrzmiał pod naporem powietrza. Gdy nogi z powrotem przejęły ciężar ciała, musiał podeprzeć się ręką, by zachować równowagę. Szybkim krokiem ruszył w stronę apsydy. Stamtąd blisko już było do auli mistrzów. Krew brata Sagaela kipiała z niecierpliwości. Każda rozmowa z mistrzem Sonnym dawała mu więcej do myślenia niż pięćset godzin medytacji.

* * *

Aula mistrzów różniła się diametralnie od skrzydła cel zwyczajnych mnichów. Korytarze szersze, jasno oświetlone i czyste. Ściany ocynkowane, zabezpieczone przed korozją. No i ten zapach lawendy. Wprost niefabryczny... Jednak nie zazdrościł nikomu, niczego i w żadnym stopniu. Zazdrość jest źródłem wszelkiego grzechu przeciwko Stwórcy. Dlatego nauczył się jej wystrzegać. Ale na takim miękkim dywanie z pewnością wygodnie by się medytowało. Spoliczkował się.

- Nie! Stal to stal. Hartuje ducha! - powiedział na głos, nie do końca świadomie. W końcu dotarł przed dębowe drzwi prowadzące do gabinetu mistrza. Już miał nacisnąć przycisk interkomu, gdy ze środka dobiegło go stłumione: Wejdź Sagaelu!

Mnich posłusznie otworzył drzwi. Zawiasy chodziły jak masło. Mistrz Sonny siedział wygodnie rozparty w fotelu przed marmurowym kominkiem, ubrany w habit z białego aksamitu. Duży kaptur jak zwykle skutecznie zakrywał jego oblicze. Na srebrnym półmisku widniały ślady niedokończonego, sytego posiłku. Pomieszczenie obite panelami z lakierowanej egzotycznej, bułatowej stali, wypełniały stare woluminy i atmosfera sakralności. Z miedzianej tuby gramofonu sączyły się chóralne pieśni. Jedynym źródłem światła, oprócz tańczących na regałach biblioteczek płomieni kominka był jaśniejący kwadrat diody oLED z zaznaczonymi czarnymi polami.

- Mistrzu?

- Tak, witaj bracie! Pewnie zastanawiasz się czemu cię sprowadziłem?

- Bynajmniej. Zdążyłem się już zastanowić nad dziełami Arcymistrza dotyczącymi natury metalu...

- Nie, nie, nie! To co innego - zamachał ręką w powietrzu mistrz Sonny, jakby odganiał owada. - O tym kiedy indziej, jeśli znajdziemy na to czas. - Jego ton mówił więcej niż słowa. Kiedy indziej oznaczało: nigdy. Ale brat Sagael nie wychwycił tej subtelnej fluktuacji jego głosu. - Zagramy? - spytał mistrz podchodząc do tafli diody. Jej blade światło oświetliło twarz mistrza. W jego oczach zabłysły iskry. Sagael zgodził się kiwnięciem głowy. Nie to, że nie lubił szachów. To królewska gra. Jednak, gdy mistrz Sonny poświęca mu swój cenny czas oczekiwał czegoś, hmm... więcej. Naprawdę zaczął się zastanawiać czemu został tu sprowadzony.

- Moje białe. - rozporządził mistrz. - Zaczynamy na e4.

- I vice versa. - powiedział mnich podchodząc do najbliższego regału, lustrując jego zawartość. Nawet nie spojrzał na szachownicę.

- The Queen's Fianchetto, pion na b3.

- Z całym szacunkiem mistrzu, skoczek na a6, ale nie wezwałeś mnie tutaj chyba tylko po to, by raczyć się partią szachów.

Mistrz Sonny uśmiechnął się pod nosem.

- Laufer na a3.

- Mistrzu co zatem było tak zajmujące i nie cierpiące zwłoki abym porzucił pracę ku czci Stwórcy? Laufer na c5 - nie poddawał się. W jego głosie słyszalna była nuta zirytowania. Aby rozładować emocje wziął z półki pierwszy lepszy wolumin i zaczął kartkować. Dopiero po chwili zorientował się, że trzyma pozycję do góry nogami.

- Skoczek na h3. - Mistrz wykonał w odpowiedzi ruch. Poza tym milczał.

Brat Sagael powoli miał tego dość. W myślach błyskawicznie przestawił figury.

- Królowa na h4, mistrzu. - Ostatnie wyraźnie słowo zaakcentował.

- Pion na b4.

A więc rybka połknęła haczyk - pomyślał mnich.

- Królowa bije piona na f3. Szach. Mat.

- Brawo. Brawo! - ucieszył się mistrz Sonny. - Wspaniale!

Mnich zamknął księgę z trzaskiem, zaskoczony, iż mistrz aż tak cieszy się z własnej przegranej. W dodatku w kilku ruchach.

- Czy to aż tak wspaniałe? - spytał podchodząc do swego mentora.

- Sagaelu, sam nie wiesz nawet jak bardzo! Właśnie udowodniłeś, że mogę powierzyć ci pewne, bardzo odpowiedzialne zadanie - wyjaśnił mistrz. Ale mnich nie był ani o cal bliżej zrozumienia do czego to wszystko zmierza. Co mógł w końcu udowodnić "szewcem"? Tymczasem Sonny podniósł się z fotela i zbliżywszy się do obrazu na ścianie, przedstawiającego wizerunek św. Freza - patrona wierteł i borów, odsunął go na bok. Za płótnem ukryty był ekran czytnika ID sejfu. Uczony, otworzywszy pancerne drzwiczki, wyjął z środka schludny pakunek z szarego papieru.

- Proszę, to twój prowiant - powiedział, podając go mnichowi.

- Wybieram się w podróż? - wytrzeszczył oczy badając zawiniątko. Ładnie pachniało.

- Nie. Przynajmniej na razie, nie.

- To co w takim razie, mistrzu, mam z nim zrobić?

- Jak to co? Spożywać trzy razy dziennie w rozsądnych ilościach nie zagrażających zdrowiu twojego żołądka.

Brat Sagael, pokłonił się i zwrócił swe kroki w stronę wyjścia. Nie mógł wyzbyć się wrażenie, że spod kaptura przygląda mu się jedynie szeroki uśmiech. W głowie słyszał szum plączących się myśli.

- Acha, jeszcze jedno... - przypomniał sobie mistrz Sonny.

- Tak, nauczycielu?

- Odstaw na jakiś czas klasztorną kuchnię. Nie żebym kwestionował zdolności kulinarne siostry Welury...

- Tak się stanie. Ale co ona na to powie?

- Nie wydaje mi się aby siostra Welura czy ktokolwiek inny musiał o tym wiedzieć...

* * *

Brat Sagael położył pakunek na metalowym blacie pryczy i rozpakował go delikatnie. Na pomiętym papierze spoczywał brązowawy, nieregularny owal... dysku, dekla? Nie wiedział jak to nazwać. Ułamał kawałek z boku. Chrupiąca osłonka skrywała miękkie, piankowate wnętrze. Spróbował.

- Wyborne! - wyraził głośno swoją aprobatę.

- A jakże! - usłyszał z zewnątrz głos siostry Welury. Sekundę później na podłodze celi wylądowała miska z wieczorną breją. Spojrzał na nią z niesmakiem i zgodnie z zaleceniem mistrza zignorował. Zjadł jeszcze jeden kawałek dysku i zawinął starannie resztę. Pora zabrać się za medytację. Płynnym ruchem stanął na głowie. Jedną nogą przez chwilę łapał równowagę. Złożywszy ręce na piesiach, oczyścił umysł. Spośród mlecznobiałych rozważań prawie natychmiast wybił się najwspanialszy w Fabryce smak potrawy, którą dostał od mistrza Sonnego. Odgonił go szybko. Jak coś takiego może mu przeszkadzać w medytacji? Owszem, smak jest ważny, ale to nie wszystko. Jednak za chwilę powrócił z mocą prasy hydraulicznej. Zachwianie równowagi i kręgosłup brata Sagaela brutalnie poznał się najpierw z kantem łóżka, a następnie z podłogą i pozostawioną na niej aluminiową miską. Mnich otrzepał habit z szaroburej masy rozcierając obolały krzyż. Coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu. Żeby przyfabryczne potrzeby żołądka przerwały mu medytację! Niesłychane. Spróbował jeszcze raz. Tym razem echo aromatu powrócił znacznie szybciej. Dobrze że przestawił trochę miskę. Teraz przynajmniej grzmotnął tylko o kant łóżka i podłogę.

- Co tu się do Adramelecha dzieje?! - ryknął ze złości. Zanim echo zdążyło powtórzyć jego słowa złapał się za usta i skulił w sobie. Co on powiedział? Nie używał takiego języka. To do niego nie podobne. Był w końcu mnichem! Usiadł na pryczy. Był roztrzęsiony. Nie zauważył jak jego ręka sama rozwija pakunek i sięga po dekiel. Dopiero, gdy zorientował się, że przeżuwa trzeci kawałek, poderwał się na równe nogi. To wszystko przez niego. Ten dekiel krył w sobie zło. Ale przecież dał mu go sam mistrz! Nie może chyba nic mu zrobić. Zatopił zęby w dysku. Co za smak... Pół minuty później na papierze zostały same okruszki. Podniósł się, aby gdzieś go schować, karcąc się w duchu za łakomstwo. Cała cela zawirowała, a on odbił się kilkakrotnie od ścian. Rdza mieniła się setkami kolorów. Mógł przysiąc, że kątem oka zauważył parę białych króliczków.

Wylądował na czworakach. Ciężko próbował złapać oddech. Przewalił się na plecy. Na jego brzuch wskoczył jeden z królików. Zaczął coś do niego mówić. Wszędzie dookoła fala kolorów.

- Co mówisz? - spytał ssaka niewyraźnym głosem. Ten zamilkł, zmienił kolor na czarny i bez ostrzeżenia rzucił mu się na twarz, obnażając trójkątne kły. Potem była już tylko ciemność.

* * *

Świadomość wróciła ze stanowczością tony stali. Sagael łapczywie złapał haust powietrza. Zogniskował wzrok na smętnie zwisającej kotarze w drzwiach. Powoli wracała pamięć. Króliki gdzieś czmychnęły.

- O Stwórco... - jęknął czując że za chwilę pęknie mu głowa. Ostrożnie podniósł się do pozycji pół siedzącej i ukrył twarz w dłoniach. Pod palcami wyczuł gładką fakturę czegoś twardego. Zajmowało cały owal jego twarzy. Jakaś maska? Sięgnął za uszy, próbował ją zdjąć. Mocno trzyma. Jakby była przyklejona. Ktoś mu to założył kiedy był nieprzytomny?

- Cha, cha. Bardzo śmieszne... - coś w jego tonie mówiło jednak, że wcale nie jest mu do śmiechu. Spróbował jeszcze raz, mocniej. Coś trzasnęło głośno. Poczuł ból. - Ał - powiedział masując policzek. Teraz czuł się znacznie bardziej naturalnie. Obrócił znalezisko w rękach. Faktycznie, był to rodzaj maski. Na wpół przeźroczysta, kolorem przypominała platynę, od środka skrzyła się jak obsypana pokruszonym szkłem. Nie miała specjalnych rysów. Anonimowy nos, usta, policzki, czoło. Puste otwory na oczy. Schował ją pod habit. Będzie musiał porozmawiać o tym z mistrzem Sonnym. Spróbował wstać opierając się o ścianę. Ból głowy powoli mijał. Wyszedł na ciasny korytarz. Pusty. Zajrzał do najbliższej celi. Tu również nie było żywego ducha. Zatem musiano już wyruszyć do pracy. Czemu nikt nie zauważył jego nieobecności? Ruszył naprzód ciężkim truchtem, na który jedynie pozwalał mu ciasny tunel.

Po dłuższej chwili dogonił ostatnich maruderów, którzy stali w topniejącej kolejce przed barierkami.

- Przepraszam... bracia... za spóźnienie... nie wiem... co mnie zatrzymało - wysapał łapiąc oddech, oparłszy się na ramieniu jednego z mnichów.

- Nie nas przepraszaj - odparł ten filozoficznie. - Lecz Stwórc... Argh! - wrzasnął nagle obracając się w jego stronę.

Sagael podskoczył jak oparzony.

- Na Stwórcę, ale mnie przestraszyłeś. O mało nie dostałem zawału. - Nie czuł nawet gniewu. Bardziej niż cokolwiek innego ciążyła na nim trwoga przed karą za spóźnienie. - Co cię tak przestraszyło? Argh! - To Sagael tym razem wrzasnął gdy spojrzał na niego. Mnich z którym rozmawiał miał na twarzy dokładnie taką samą maskę jaka ukryta była za połami jego habitu. - Twoja twarz!

- Co z moją twarzą? - przestraszył się mnich, łapiąc się za maskę. Kilka postaci obróciło się w ich stronę zaniepokojone zamieszaniem. Te same maski. Wszędzie te cholerne maski.

- Co to za maskarada? Ściągnijcie je natychmiast! - krzyczał osuwając się na fabrykę.

- Ale to ty! - zawołał ktoś obok.

- O Stwórco!

- Niech ktoś zawoła pomoc, szybko.

- Leż spokojnie zaraz się tobą ktoś zajmie.

- Widzieliście jego twarz? - szeptał ktoś w drugim rzędzie.

- Co mu się stało?

- O co wam chodzi? - zaniepokoił się Sagael.

- Bracie... - zaczął jakiś odważniejszy mnich, przecierając kawałek stalowej ściany, na wysokości głowy Sagaela, aby zadziała jak lustro - Bracie - powtórzył. - Ty nie masz twarzy!

- O czym ty mówisz? - spytał obracając się w stronę ściany. Odskoczył jak oparzony.

Jego oczom ukazało się kanciaste metalowe rusztowanie, płaski filtr zamiast nosa i ust... Właśnie, jego oczy, czarne kulki zaczepione na delikatnych serwomechanizmach. Gdzieniegdzie zwisały zerwane kable. Jego twarz... Pierwsza myśl jaka pojawiła się w głowie - Mistrz Sonny!

Założył na głowę kaptur, by ukryć swoje oblicze, a raczej jego brak. Wstał. Jeden z mnichów próbował go powstrzymać. Odtrącił go. Ciało przeleciało przez szerokość całego korytarza i wbiło dziurę w ścianie po drugiej stronie. Z uszkodzonej rury buchnęła gęsta para. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować Sagael przedarł się przez tłum, przesadził jednym susem barierki i był już w połowie drogi do apsydy. Jeszcze długi korytarz i już wyważał drzwi gabinetu mistrza Sonnego. Te jednak okazały się być otwarte. Wylądował na dywanie tuż pod nogami mentora, który zamknął za nim dębowe skrzydło.

- Możesz mi to wytłumaczyć? - spytał tonem jakiego w innych okoliczność nigdy nie odważyłby się użyć wobec mistrza, zrzucając z głowy kaptur. Mistrz spojrzał na niego. Nie wyglądał na zaskoczonego.

- Czy wczoraj nie mówiłem ci, Sagaelu, żebyś nie zjadał wszystkiego naraz?

- Ale co to jest? - pokazał mu maskę, którą zerwał z siebie z celi. Mistrz zignorował jego pytanie.

- Ktoś cię widział?

- Co? - Sagael nie mógł się nadziwić spokojem z jakim nauczyciel przyjmuje wiadomość, że prawie nie ma twarzy.

- Spytałem czy ktoś cię widział jak tu biegłeś.

- Kilkudziesięciu mnichów w korytarzu i prawdopodobnie połowa hali produkcyjnej. Ale co to ma do rzeczy?

- Mamy mało czasu - zawyrokował mistrz wyciągając go prawie siłą z gabinetu i pobiegł wzdłuż holu. Zatrzymał się po chwili, zorientowawszy się, iż biegnie sam. - Długo mam na ciebie czekać, scyzoryku?

Sagael nie wiedział co ma robić. Zrobił zatem co przyszło mu do głowy. Pobiegł szybko za swym mentorem. Poza tym co miało znaczyć to „scyzoryku"? Pokonawszy pospiesznie kilka zakrętów dotarli do ślepego zaułka. Tak się mu przynajmniej wydawało. Mistrz Sonny podszedł do ściany i położył na niej dłoń. Otworzyły się uchylne drzwi, przedtem ściśle dopasowane, skrywały swe krawędzie. Za nimi kryło się małe pomieszczenie. Ukryta winda. Czy już nic nie może być tym na co wygląda?

- Do środka - powiedział mistrz Sonny tonem, niekoniecznie ostrym aczkolwiek nie przyjmującym sprzeciwu. W podobny sposób mówi się do konia. Ale w Fabryce nie było koni, więc Sagael nie mógł mieć z nimi kontaktu.

Drzwi zamknęły się za nimi z cichym szumem. Tymczasem jego mentor zajął się wyświetlaczem na ścianie. Nieważne czego by nie zrobił, ekran zaczynał się jarzyć na czerwono. Nigdy nie wróży to nic dobrego.

- Zdążyli zablokować system.

- Jacy oni? - spytał Sagael, ale bez większych nadziei na odpowiedź. Nie rozczarował się. Nagle mistrz Sonny walnął pięścią w panel, aż pojawiły się na nim pęknięcia i kilka rzędów martwych pikseli. Poniekąd odniosło to pożądany skutek. Winda ruszyła. Sączące się z głośników psalmy brzmiały potwornie kiczowato. Sagael z ulgą przyjął ciche „ping" i odciążenie świadczące o końcu podróży. Przez otwierającą się wnękę wlała się do środka ciemność. Mistrz zrobił krok do przodu, wyjmując z rękawa swego habitu metalowy przedmiot. Sagael nie mógł wiedzieć co to jest. W Fabryce, podobnie jak konie, magnum .44 nie było powszechnie dostępne. Dwa strzały oświetliły w krótkich odstępach dwie postacie masywnie zbudowanych mnichów, obstawiających terminal windy. Huk spotęgowało stalowe echo. Ciała, odziane w skórzane płaszcze, osunęły się z głuchym łoskotem na fabrykę. Sagael kucnąwszy zbadał puls. Byli martwi jak silnik trzydziestoletniego diesla.

- Mistrzu, ty ich zabiłeś... - jęknął słabym głosem.

- Nigdy nie podważałem twoich zdolności percepcyjnych. Poza tym właśnie taki miałem zamiar. Możliwe, że to my a nie oni, leżelibyśmy w windzie, brocząc krwią. Ci strażnicy mają rozkaz strzelać bez rozkazu do każdego bez przepustki.

Sagaelowi nie mieściło się to wszystko w głowie. Zabójstwo jest największym grzechem w całej Fabryce! Sam Stwórca miał się zjawić by wyrwać duszę z zabójcy i strącić ją do najgłębszej piwnicy, gdzie będzie cierpieć katusze do końca wieczności. Mistrz jakby czytał w jego myślach.

- Jakoś go nie widzę. Wiesz czemu? Bo nie istnieje. Więc lepiej pomóż mi ukryć gdzieś ciała tych mamutów.

Sagael poczuł w duszy konflikt. Serce waliło tak mocno, iż myślał że za chwilę wyskoczy. Kochał swego mistrza i szanował jego mądrość. Ale to co przed chwilą powiedział to... to była jawna herezja. A karą dla heretyków jest stos! Postanowił jednak poczekać na dalszy rozwój wypadków.

Zwłoki znalazły swoje miejsce wiecznego spoczynku na dnie szybu windy. Zanim Sagael zdążył się zorientować mistrz ze zdumiewającą sprawnością wszedł po ścianie, chwycił się zwisającego z boku świecznika i oddał kilka strzałów w sufit. Kule przeszły na wylot. Stal musiała być cienka. Zaczął rąbać kolbą po osłabionym stropie.

- Poczekaj. Możesz mi to wszystko wytłumaczyć? - zadecydował Sagael. Jego mentor bynajmniej nie zamierzał przestawać dalej przelewając całą swoją agresję na stal. Za kolejnym silnym ciosem na jego głowę spadła, podziurawiona ciężka sztaba. Przez kwadratowy otwór do środka wdarło się lodowate powietrze i - kolejna nowość - wirujące płatki śniegu. Ostatni skrawek szaty mistrza już znikał po drugiej stronie.

- Chcesz usłyszeć prawdę? - spytał wyglądając na niego z góry. Z jego głowy spadł kaptur ukazując białą maskę. Czy teraz może komukolwiek zaufać? Nie miał innego wyjścia.

- Tak! - powiedział stanowczo aczkolwiek bez przekonania.

- Nawet tę najdziwniejszą, w którą pewnie i tak nie uwierzysz?

- Nigdy tego nie wiesz, mistrzu.

- To choć tu na górę mi pomóc.

Sagael szybkim skokiem znalazł się obok mentora. Na zewnątrz panował potworny ziąb. Przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Zdał sobie sprawę, że stoi na szczycie Fabryki. Majestatyczne kolumny celowały w niebo, z ogromnych kominów buchały kłęby pary i gęstego dymu. Delikatne pomosty i rusztowania starannie opinały Fabrykę, źródło industrialnego gwaru. Wcale nie była tak ogromna jak mu się wydawało. Może pięćset tysięcy, może milion wielkości jego celi... ale dokładnie widać było jej granice. Dalej rozciągały się białe pustkowia i góry śniegu.

- Po pierwsze nie jestem tym za kogo mnie uważasz - zaczął mistrz zdejmując maskę.

- To chyba jasne... - nie skończył, na widok twarzy anioła. Delikatne, eskimoskie rysy i czarne kręcone loki. - Jesteś... Stwórcą?

Na te słowa mistrz Sonny zaśmiał się szczerze.

- O nie, mój przyjacielu. Możesz mi mówić Sonia - powiedziała zdejmując z krtani modulator głosu. To już czwarta nowość - kobieta. W dodatku nietuzinkowej urody. - Jestem człowiekiem, czego nie można powiedzieć o tobie. - Sagael wytrzeszczył na nią swoje czarne, żyroskopowe oczy, o ile było to jeszcze możliwe - Jesteś robotem. Z cholernie zaawansowanym AI, ale nadal robotem. Maszyną, która przez całą swoją egzystencję montowała nieświadomie inne maszyny, w tej, jak ją nazywacie, Fabryce ku czci fantasmagorycznego Stwórcy. Narzędzia śmierci - splunęła z wyraźną odrazą. - Jedynym twoim konstruktorem jest Związek Zjednoczonych Korporacji. Ten sam który toczy od pokoleń nielegalną wojnę z wolnymi mieszkańcami Północnego Terytorium. Tylko dlatego, że nasi prapradziadkowie nie zgodzili się sprzedać platynonośnych ziem należących od wieków do naszego ludu. Dzisiaj podjęłabym taką samą decyzję, jak oni kiedyś. Za żadną cenę nie można sprzedać swojej cywilizacji. ZZK był jednak innego zdania. Tyle śmierci. Kobiety, dzieci... - w jej słowach czuć było wielki ból. - Maszyny nie oszczędzają nikogo. Są zaprogramowane.

- Co ja mam z tym wspólnego? - spytał Sagael, rozumiejąc połowę słyszanych informacji - Nawet jeśli to prawda, nic nie mogę zrobić. Jestem tylko mnichem...

- Robotem - poprawiła go Sonia podchodząc do wybrzuszenia na dachu. Wiatr natychmiast porwał zerwaną płachtę. Na podeście parkował dwuosobowy ścigacz pokryty soplami lodu. - I znowu się mylisz. Ty, Sagaelu, możesz zmienić wszystko. Federacja Kupiecka, największa potęga na tej planecie jest gotowa wspomóc nas swoimi siłami, w szczególności, że nie pała wielką miłością do ZZK. Nie wierzą nam jednak. Żądają namacalnego dowodu. Działającego i nieuszkodzonego egzemplarza robota ze sprawnym, fabrycznym AI. Te z pola bitwy nie wchodzą w rachubę. Łatwiej złapać niedźwiedzia polarnego gołymi rękami niż takiego robota. A poważnie uszkodzone ulegają autodestrukcji. Dlatego przez dekadę infiltrowałam struktury Fabryki aby dostać stanowisko mistrza, a wraz z nim dostęp do robotów i wyższych poziomów fabryki. Tu pojawiasz się ty, Sagaelu. Raz, mniej więcej na dziesięć milionów kopii AI trafia się jedna wyjątkowa. Myśląca twórczo, nie tylko wyciągająca matematyczne wnioski. Ludzka. Spontaniczna. Udowodniłeś mi to właśnie matem głupca. Co zaś się tyczy mojego „prowiantu". Smakował ci, prawda? To nic innego jak program hakujący zabezpieczenia wszczepione ci przez Fabrykę. W innym wypadku zabiłbyś mnie tu na miejscu słysząc naraz tyle, w twoim ujęciu kłamstw i herezji, a w moim: prawdy - skończyła podchodząc do ścigacza.

Całe dotychczasowe życie Sagaela w jednej chwili rozsypało się jak źle zespawana konstrukcja. Jakie życie? To nie było nawet życie. Do niego potrzebna jest vis vitalis - siła życiowa. To była tylko pusta egzystencja. Przez huk pracującej fabryki i jęk przedarł się głuchy dźwięk odległych eksplozji. Coś jak strzały. Na horyzoncie zabłysła na chwilę krwawa łuna. Wiedział jedno w świetle nowych informacji - musi jej pomóc.

- Musimy uciekać. Nie jesteśmy tu bezpieczni - powiedziała widząc, że Sagael zrzuca habit. Na stalowym szkielecie zagrały iskierki mrozu. W tym samym momencie świst serii z automatu rozerwał powietrze. Kilka kul rykoszetem, ku zdziwienia Sagaela, odbiło się od jego pancerza. Na piersi Soni wykwitły czerwone róże krwi. Jego reakcja była natychmiastowa. Wyrwawszy kawałek fabrycznej konstrukcji rzucił nim płasko w kierunku wychylającego się z prowizorycznego włazu mnicha w skórzanym płaszczu, który już przeładowywał karabin. Szybka dekapitacja.

- Uciekaj - powiedziała Sonia brocząc krwią, osunąwszy się na maskę ścigacza. - Jesteś dla nas zbyt cenny. Będzie ich więcej...

- Nie mogę cię tak zostawić - zadecydował Sagael. Gdy podnosił bezwładne ciało na jego kark spadł potężny cios elektrycznej pałki. Upadł, sparaliżowany mocą wyładowania. Gasnącą iskrą świadomości zobaczył pochylających się nad nim kilka postaci.

- Dezaktywacja? - spytała jedna z nich. Kontury traciły ostrość.

- Nie. Korporacja nie może pozwolić sobie na marnotrawstwo. Dobrze walczy. Przeróbka i na front - rozkazała druga - Natychmiast!

Sagael już nic nie widział. Zanim stracił przytomność, poczuł że jest wleczony po stalowej płycie.

- Krugom Durak - szepnęła Sonia i ostatnia kropla życia wypłynęła z jej ran.

* * *

Świadomość powoli powracała. Gdzie? Jestem? Co? Się stało? Rozejrzał się dookoła. Stał w ścisłym szeregu opancerzonych postaci, w jakiegoś rodzaju hangarze. Budynek trząsł się w posadach, a z zewnątrz dobiegały wyraźne odgłosy walki. Ze stropu co jakiś czas spadała strużka tynku. Wszyscy dookoła niego na głowach mieli czarne, kanciaste maski z przyciemnianymi goglami. Z perforacji w okolicy ust wydobywała się para. Chłód przenikał do szpiku jego stalowe kości.

- Wszystkie systemy sprawne. - usłyszał zimny, metaliczny głos w uchu. Zamrugał oczami. Czerwone literki i małe okienka z parametrami nie zniknęły. No tak. Przecież on nie ma powiek. Pamięć powoli wracała.

- Sonia! - zawył z bólu Sagael, zaciskając pięści. Rozległ się potworny huk zwielokrotniony przez echo. Trzy roboty stojące przed nim, zatrzęsły się i upadły.

- Wyluzuj, jeszcze się wystrzelasz. - warknął stojący z boku żołnierz. Sagael spojrzał w dół na swoje ręce. Zamiast prawej zamontowane miał szybkostrzelne działo dużego kalibru. Z lufy wydobywała się strużka dymu. Lewa zakończona była długimi pazurami. Wypróbował na swoim pancerzu. Zdrapana stal zwinęła się w symetryczną sprężynkę. Ostre jak brzytwa - pomyślał. Tymczasem drzwi hangaru otworzyły się, a do środka wlało się oślepiające światło i huk bitwy. Popychany przez rząd robotów z tyłu ruszył w jego kierunku. Z każdym krokiem śmielej. W końcu zobaczy coś poza Fabryką.

Pierwszą myślą w nowym świecie było to, iż wolał już wnętrze Fabryki. Było bezpieczniejsze...


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...