"Makbet" - recenzja
Dodane: 29-11-2015 09:17 ()
Za kamerą niedoświadczony reżyser, na planie gwiazdy, a za podstawę scenariusza służy jedno z najważniejszych dzieł w historii literatury. Tak na pierwszy rzut oka prezentuje się goszczący w naszych kinach „Makbet”. Z Szekspirem na przestrzeni lat mierzyli się najambitniejsi filmowi artyści, a po samego „Makbeta” sięgali chociażby Welles, Kurosawa i Polański. Tym razem tę krwawą historię postanowił opowiedzieć Australijczyk Justin Kurzel, który jak do tej pory zasłynął jedynie z tego, że reżyseruje ekranizację gry „Assassin’s Creed”.
Znana każdemu gimnazjaliście opowieść traktuje o losach tytułowego Makbeta, znakomitego szkockiego wodza, któremu trzy wiedźmy przepowiadają koronę. Za namowami swojej żony Makbet postanawia przyspieszyć realizację przepowiedni i zamordować króla Duncana.
Kurzel podszedł do pierwowzoru z szacunkiem. Fabuła stanowi wierne odwzorowanie szekspirowskiej historii, a dialogi zaczerpnięte są z tragedii. Reżyser nie podążył za ostatnią modą na reinterpretowanie klasycznych utworów, ale też nie było takiej potrzeby, bo dzieło Szekspira jest na tyle uniwersalne, że broni się samo w każdych warunkach. Problem produkcji leży jednak po stronie reżysera, który zdaje się nie panować nad tą historią, wyciągając z niej przede wszystkim to, co jemu samemu odpowiada.
To, co najbardziej rzuca się w oczy w nowym „Makbecie” to absolutnie zjawiskowa strona audio-wizualna. Nie będzie przesadą nazwanie filmu Kurzela majstersztykiem, bo poszczególne sceny prezentują się obłędnie. Panoramiczne ujęcia plenerów, wypieszczone do granic możliwości sekwencje wojenne, psychodeliczne sceny spotkań Makbeta z wiedźmami, to tylko niektóre przykłady stanowiące przepiękną ucztę dla oczu. Całości przygrywa melancholijna, pulsująca muzyka, wprowadzająca widza w iście transowy klimat. Teatralność wspaniale komponuje się z widowiskowością. Finałowa scena walki Makbeta z Makdufem na tle płonącego lasu Birnam robi piorunujące wrażenie.
Trzeba jednak podkreślić, że „Makbet” paradoksalnie jest filmem przegadanym, w którym aktorzy nie do końca czują swoje postaci. Pada tu wiele słów i podniosłych gestów, które niestety nie wywołują emocji. Grana przez Marion Cotillard Lady Makbet ma swoje momenty, niektóre nawet kapitalne, jak jej poruszający monolog, ale z czasem jej postać zostaje zmarginalizowania. Brakuje jej szaleństwa, głębi. Sposób w jaki manipuluje Makbetem jest mało wiarygodny. Sam Fassbender także tworzy jednowymiarową postać. Sztywno trzyma się nie tylko zaleceń ekranowej żony, ale także scenariusza, który nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł. Jest jak chorągiewka na wietrze, przewija się przez poszczególne sceny, jakby nie było w nim życia. Jego wewnętrzne rozterki są powierzchowne i sprawiają wrażenie jedynie recytowanych.
Na niekorzyść filmu przemawia także jego długość. Kurzel zdecydowanie nadużywa slow motion, które najpierw zachwyca, a z czasem zaczyna irytować. Najnowsza adaptacja „Makbeta” jest mroczna i depresyjna, nie ma w niej miejsca na wytchnienie, co po godzinie seansu staje się męczące.
„Makbet” Justina Kurzela to przepiękny artystyczny niewypał. Reżyser grzęźnie w swojej podniosłej i niezwykle mrocznej wizji, niestety pozbawionej emocji. Bije z tej produkcji chłód niepozwalający wczuć się w opowiadaną historię. Poczynania Makbeta obserwuje się z obojętnością, zachwycając się jedynie audio-wizualną otoczką.
Tytuł: "Makbet"
Reżyseria: Justin Kurzel
Scenariusz: Jacob Koskoff, Todd Louiso, Michael Lesslie
Obsada:
- Michael Fassbender
- Marion Cotillard
- Paddy Considine
- Sean Harris
- Jack Reynor
- Elizabeth Debicki
- David Thewlis
- David Hayman
Muzyka: Jed Kurzel
Zdjęcia: Adam Arkapaw
Montaż: Chris Dickens
Scenografia: Fiona Crombie
Kostiumy: Jacqueline Durran
Czas trwania: 113 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus