„Spectre” - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 05-11-2015 23:41 ()


James Bond nie umiera nigdy. Ten wyświechtany frazes pasuje do każdego filmu, gdyż niezamierzenie jest najprawdziwszy, bardziej realny niż przeciwnicy i spiski, z jakimi przychodzi się mierzyć najlepszemu agentowi Jej Królewskiej Mości. I mimo że na kolejne przygody niesubordynowanego, acz zabójczo skutecznego 007 czekam z przyzwyczajenia, a także z nutką nostalgii, wspominając niezapomniane występy Connery’ego, Moore’a czy Brosnana, tak w przyszłość spoglądam raczej ostrożnym okiem. Bond z każdej opresji wychodzi cało, ale formuła serii, która z lepszym lub gorszym skutkiem funkcjonuje od pięćdziesięciu trzech lat, właśnie osiągnęła swój kres.

Spectre narodziło się na kartach „Operacji Piorun” i dość szybko znalazło swoje miejsce w filmach o Bondzie. Kwestią czasu było wskrzeszenie przestępczej organizacji na potrzeby odświeżonego cyklu. Jej poszczególni członkowie – metaforyczne widmowe macki – nieustannie wkradają się do życia Jamesa, odpowiadając za jego nieszczęścia, będąc wrogiem światowego porządku. Mózgiem tej operacji bez wątpienia jest wizjoner pragnący zmienić międzynarodowe status quo, zresztą jak widać w rzymskim epizodzie, Spectre zrzesza zastępy wpływowych ludzi, którzy chcą zmieniać świat, ale według swoich zasad i w celu osiągania korzyści kosztem ludzkich tragedii.

Każda ingerencja Bonda narusza jeden z filarów misternie zaplanowanej intrygi, planu podporządkowania sobie największych siatek wywiadowczych na świecie poprzez stałą inwigilację ku osiągnięcia władzy absolutnej. 007 jest coraz bliżej rozwikłania tej zagadki, ale tak jak w przypadku „Skyfall” do głosu dochodzą wspomnienia z młodości agenta. Spuścizna po M oraz kolejne ślady prowadzą Jamesa do Meksyku (najbardziej udana sekwencja filmu), gdzie w lokalnej rozgrywce ginie jeden z członków złowrogiej organizacji. Tym samym nadarza się okazja do przeniknięcia w jej struktury, a przy tym poskładania dotychczasowych faktów w sensowną całość. Jak się bowiem okazuje, wszelkie wydarzenia rozgrywające się od czasu niewinnej partyjki pokera z Le Chiffre są ze sobą powiązane, a wspólnym mianownikiem jest Bond. Kto i dlaczego tak bardzo go nienawidzi?

Scenariusz „Spectre” działa według schematu, który niejednokrotnie sprawdzał się w przygodach Bonda, ale niestety z biegiem lat spowszedniał. Nie oznacza to, że Sam Mendes nakręcił zły film. Mamy tu egzotyczne lokacje, pościgi, sporo walki wręcz, próby podejścia i rozpracowania wroga, ale brakuje zaskoczenia, świeżości, elementu, który wyróżniałby niniejszy film na tle pozostałych. Zarówno „Casino Royale” jak i „Skyfall” posiadały te składniki, głębiej zanurzały się w sferę osobistą i emocjonalną agenta 007, a jednocześnie nie pozwalały widzowi na nudę, mając w rękawie śmiałe i pomysłowe zagrania. Zagrania, których w „Spectre” brakuje, fabuła poprowadzona jest standardowo, w duchu filmów z Rogerem Moorem. Może trzydzieści lat temu było to nowatorskie, ale obecnie raczej rozczarowuje. Cóż z tego, że Mendes składa hołd bondowskiemu kanonowi, puszcza oko w kierunku widza bawiąc się częściami układanki i nawiązując do doskonale znanych elementów z długoletniej historii serii. Nie potrafi ożywić akcji na tyle, abyśmy oglądali ją z zapartym tchem, z atencją godną przygód Bonda, a nie anonimowego zabójcy na zlecenie. Bo James, jako maszyna jest nie do powstrzymania, zbyt idealny i precyzyjny, aby stać się na powrót interesującą osobowością. Niedoskonałości na jego życiorysie wskrzeszone przez Martina Campbella ponownie zostały zepchnięte, a pozostał jedynie Bond zabójca.

Dotychczas seria ewoluowała, a wraz z nią główne postaci jak i sam 007. Jednak w przypadku „Spectre” widać, kto gra w czyjej drużynie. Nie ma twistów, niespodzianek, a z ekranu wylewa się przewidywalność i rutyna. Brak w obsadzie Judi Dench jest bardzo wyczuwalny, Ralph Fiennes jest uznanym aktorem, ale to wieź między Craigiem a Dench nadawała tej szorstkiej przyjaźni niebywałego uroku i kolorytu. W konfrontacji z Widmem nie mogło zabraknąć sojuszników po stronie Bonda i z tej roli udanie wywiązali się Q oraz Moneypenny. Więcej czasu antenowego dla zasłużonych postaci należy odczytać jako próbę wprowadzenia zmian.

Nie wiem, co bardziej rozczarowuje – nędzna piosenka otwierająca film, w wykonaniu Sama Smitha, czy główny antagonista, jak sam o sobie mówi - architekt wszystkich dotychczasowych cierpień Bonda. Christoph Waltz ma niewątpliwie urok niepospolitego rzezimieszka, ale ostatnimi laty był nazbyt eksploatowany w kreacjach negatywnych postaci, toteż nie osiąga nawet połowy poziomu prezentowanego przez demonicznego Javiera Bardema. Z drugiej strony, powiązania granego przez niego Franza Oberhausera z przeszłością agenta 007 zostały wymyślone chyba tylko po to, aby skutecznie zabić dramaturgię finału. Zwieńczenie również pozostawia wiele do życzenia. Jest niegodne tak wielkiego, przestępczego umysłu.

James Bond na pewno powróci, jakże mogłoby być inaczej. MI6 bez niego raczej sobie nie poradzi. Pytanie czy powróci Daniel Craig? Patrząc przez pryzmat jego ostatnich wypowiedzi, dla niego przygoda z Bondem wydaje się być już przeszłością.

Ocena: 5,5/10

Tytuł: Spectre

Reżyseria: Sam Mendes

Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan, Jez Butterworth

Obsada:

  • Daniel Craig
  • Christoph Waltz
  • Léa Seydoux
  • Ralph Fiennes      
  • Naomie Harris  
  • Ben Whishaw
  • Monica Bellucci     
  • Dave Bautista

Muzyka: Thomas Newman

Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema

Montaż: Lee Smith

Scenografia: Dennis Gassner

Kostiumy: Jany Temime

Czas trwania: 148 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus