Miejsce II w konkursie Fabryka Masek - opowiadanie "Piekielne Niedopatrzenie"

Autor: Tomasz 'Ramirez' Gnyś Redaktor: Ejdżej

Dodane: 14-04-2007 13:01 ()


Wybuch wstrząsnął skałami, sypnął chmurą pyłu z powały, echem rozbiegł się po bocznych arteriach. Z kurzawy krztusząc się, kichając i prychając wypadł diabeł. Pył gęsto pokrywał jego futro. Włochatą łapą otrzepał z grubsza mordę, ogonem smagnął gorące powietrze i pędem puścił się krętym korytarzem. Ciężkie kopyta dudniły pod ziemią, wulkaniczne skały daleko niosły głuche echo.

Takie niedopatrzenie, takie niedopatrzenie - kołatała w głowie natrętna myśl. Ileż to razy przypominałem, że kocioł czterdziesty drugi jest przestarzały i nie wytrzyma maksymalnego ciśnienia? Skręcił. Boczny tunel opadał lekko, mimo to diabeł sapał coraz głośniej. Mięśnie nieprzywykłe do biegu prężyły się ze wszystkich sił. Takie niedopatrzenie. Bez czwartej linii, gdy pierwsza w remoncie, całe ciśnienie pójdzie na dwie pozostałe nitki i rozsadzi wszystko, a wtedy... Futro diabła zjeżyło się na samą myśl o tym, co się może stać. Jeśli opary wydostaną się na powierzchnię, to żaden ogon nie będzie bezpieczny.

Odgarnął znad oczu długie kłaki zlepione śmierdzącym potem. Był prawie na miejscu. Dwieście metrów dzieliło go od gabinetu. Sytuacja wyjątkowa, więc i protokół można wsadzić w dupę, pomyślał. Inna sprawa, że zawsze marzył, żeby wpaść do gabinetu szefa jak do siebie. Kto by pomyślał, że będzie po temu okazja. Kto by też pomyślał, że wcale nie będzie ona go cieszyć. Nie tak to miało wyglądać, ale mówi się trudno. Zebrał resztki sił, nastawił rogi i przyspieszył. Pęd gorącego powietrza szumiał w uszach. Już prawie dopadał drzwi, gdy te nagle ni stąd ni zowąd same się rozwarły. Z całym impetem wleciał do skalnej komnaty, kopytem zawadził o wysoki próg i stracił równowagę. Wyrżnął pośrodku jak długi, rogatym łbem waląc w marmurowy zydel. Spory kawał kamiennego siedziska wyfrunął w górę, wirując przeleciał połowę długości gabinetu i z głuchym hukiem spadł na sam środek biurka.

Zza masywnego mebla ponury właściciel gabinetu - najwyższa władza piekielnych fabryk - wpatrywał się w nagłego gościa. Pomieszczenie wypełnił świszczący odgłos wciąganego powietrza. Głęboki oddech przyniósł zdaje się oczekiwany rezultat. Szponiasta dłoń spokojnym ruchem uniosła z papierów grawerowany odłam.

- Możesz mi powiedzieć Heratorze, cóż to za wstrząsy i czemu wpadasz do mojego gabinetu jak do siebie? - niski głos emanował spokojem, opanowaniem, ale też siłą i chłodem wyrachowania.

Kawał marmuru wirował między palcami czarnych dłoni, gdy zarządca fabryki, leżąc na posadzce, relacjonował przebieg wydarzeń. Smoliste oblicze zwierzchnika nie wyrażało żadnych emocji. Zwężone źrenice, czarne jak węgle, wpatrywały się w skalny fragment przewiercając go na wylot. Chwilę jeszcze po tym, jak diabeł skończył, głuche echo odbijało się od pustych, surowych ścian.

- Przyszła pora, by pewnemu serafinowi przypomnieć dawną umowę. Przywołać posłańca.

 

Klasztor spał i ja wraz z nim. Wygnieciona słoma chroniła przed zimnem kamiennej podłogi, a stara, pogryziona przez mole derka grzała przyjemnie. Na zewnątrz szalała śnieżyca. Wszystkimi szparami wpychała lodowate, styczniowe powietrze do kuchennej piwnicy. Monotonnie trzaskało małe okienko, dziury w murze gwizdały do wtóru, huczał zagaszony zimny kominek. Spałem w najlepsze, gdy czarna myśl wbiła się w głowę i ból wyrwał ze snu. Wezwanie przyszło. Choć spodziewałem się go od kilku dni, nie potrafiłem opanować wstrętu i lęku przed tym, co mnie czekało. Z trudem wyparłem natrętną, oślizgłą i lepką jak rzygowina myśl ze świadomości. Niechętnie wylazłem z ciepłego posłania.

Na dziedzińcu było pusto, klasztor spał, tylko w kilku oknach wciąż paliły się świece. W skryptorium chybotliwy cień rzucany na ścianę zdradzał dwoje pracujących. Brat Dionizy wespół z bratem Wilhelmem - iluminatorem - kończyli kolejne dzieło. Na drugim piętrze, w swej blado oświetlonej celi, brat Barnaba również kończył. Wycie wiatru tłumiło jęki rozkoszy.

Pod wysokim sklepieniem krużganków przemknąłem do bocznej furty. Wydobyte ze skrytki butelki wina dzwoniły w worku, cichy dźwięk ginął w otchłani odgłosów zamieci. Mała fontanna zatopiona w zaspie zdobiła pusty wirydarz. Ślady prowadzące do kuchni szybko znikały pod śnieżnymi falami. Pociągnąłem zasuwę dębowej furty. Przymarznięta, ani drgnęła. Mocnej uchwyciłem zimny metal, kolanem zaparłem się o mur i za czwartym szarpnięciem skobel puścił. Uchylona furtka pod uderzeniem wiatru, jak pod ciosem kowalskiego młota, rozwarła się na oścież, głucho łomotnęła o mur. Zaspy puszystego śniegu wchłonęły echo, nie do końca skutecznie. Jak na komendę wyskoczył ze swej komórki stary furtian.

- Co to, Symeonie? - walnął mnie w plecy zgrzybiałą łapą, że mało co nie upadłem. - Chciałeś się nocą wymknąć, bez należnej zapłaty? Nie tak się umawialiśmy! - zarechotał, obnażając bezzębne dziąsła. Spuściłem wzrok. Wyrwał worek, namacał zawartość i szczery, pijacki uśmiech wyrył się na obliczu starucha. - Masz szczęście mój mały... - ponownie oberwałem, tym razem pięścią - ...że mam dobry humor... - zawyłem z bólu, padłem w śnieg. Poprawił kopniakiem.

- Spieprzaj i... nie próbuj... więcej... mnie wykiwać... - splunął.

Wyszedłem poza mury. Śnieg sięgał kolan, a mróz skrzętnie penetrował zakamarki odzienia. Zamieć widać wcale nie myślała o odpuszczeniu. Północny wiatr dął jak diabli, przez głuche zawodzenie ledwo dotarło mych uszu: „Pamiętaj Symeonie! Przed świtem!"

Zboczem w dół, w kierunku Dagoo. Po pół godzinie mozolnego marszu dojrzałem ciemny zarys fabryki saletry. Kurkuma w małym pudełku schowana w fałdach śmierdzących łachów przetrwała kopniaki. Roztarłem skostniałe na mrozie dłonie. Przejmujące zimno kłuło bezlitośnie, dreszcze wstrząsały całym ciałem, dzwoniły zęby.

 

W fabryce cuchnęło gorzej niż w mojej piwnicy. Zapach siarki mieszał się z ostrą wonią octu i odorem spoconych robotników. Fabryka pracowała pełną parą. Spod rozgrzanych kadzi, wiszących na grubych łańcuchach, buchał ogień. Wewnątrz bulgotał ocet. Cztery rzędy zbiorników obsługiwali półnadzy mężczyźni. Ogorzałe twarze przypominały gęby złodziei, morderców, gwałcicieli i innych rzezimieszków. Za kadziami, w głębi fabryki, stały cztery wielkie młyny prochowe, po jednym na każdą z kąpielowych linii. Oczyszczona z siarki, dwukrotnie przecedzona saletra sztaplami trafiała do młynów. Dokładnie zmielona - do worów i na wozy. Wiele razy miałem okazję przyglądać się całemu procesowi, znałem go na pamięć.

Zgarbiony przemknąłem między pracującymi. Za wielkim młynem przypadkiem wpadłem na jednego. Zaklął siarczyście, potężną pięścią w ochronnej rękawicy zdzielił mnie w pysk. Nim padł kolejny cios zdążyłem się skulić. Rękami osłaniając twarz, widziałem innych podchodzących z zaciekawieniem. Dwóch dzierżyło metalowe pręty do grzebania w paleniskach.

- Wstawaj garbaty! - śmiechy z wielu gardeł rozbrzmiały w uszach. Kulawa noga zapulsowała tępym bólem pod uderzeniem metalu. Następne ciosy - mierzone, mocne - spadły nagle ze wszystkich stron, jak krople deszczu w jednym momencie, razem zaczynające bębnić w szybę. Chciałem krzyczeć, nie potrafiłem. Jedynie mój skowyt przebiegł halę fabryki.

- Dosyć do cholery! - między robotników wpadł Linneusz Barista. - Co to jest, do kroćset fur beczek?! Do roboty, nieroby! Ale już, inaczej za mordę i wywalę! - przerwał kanonadę ciosów, rozgonił rozochoconą bandę, niezadowoloną ze zbyt wczesnej interwencji. Dyrektor fabryki wbił we mnie wzrok. Odczekał, aż rozejdą się i ruchem głowy nakazał iść za sobą.

Rękawem otarłem gębę z łez i glutów. Plecy, nogi, głowę, ręce rwał nieznośny ból.

- Nie spodziewałem się dzisiaj ciebie, Symeonie - zwrócił się, gdy tylko znaleźliśmy się w małym gabinecie. - Diabelne masz szczęście, akurat sprawdzałem jakość nowej partii. Stąd, z gabinetu, nie wiem czy bym dosłyszał. Ale wszystko dobrze się skończyło, więc nie miej im za złe. Przy saletrze wredna robota, a wszystko z tych siarczanych oparów. Połowa z nich nie dożyje wieku, kiedy przyjemnością będzie siedzenie przy kominku, bajanie o przeszłych dziejach i dzierlatki, nie przywykłe do walki ze starczą niemocą. Chłopcy po całych nocach robią poza domem, gdzie żona co drugiego wpuszcza od kuchni innego. Po dniówce człowiek cuchnie gorzej niż publiczna latryna w czasie jarmarku. Smród odstrasza kobitki, a tego smrodu nie da się z niczym porównać. Chcieli się zabawić, trochę rozrywki każdemu potrzebne, nie sądzisz Symeonie?

Przytaknąłem ruchem głowy.

- Nie jesteś zły, prawda? - nie czekał odpowiedzi, a i ja dawno przyzwyczaiłem się do bycia jedynie słuchaczem w rozmowie.

- Mniejsza o to. Masz dla mnie to... co zwykle? - niecierpliwie potarł dłonie.

Podałem pudełko kurkumy.

- Świetnie, moja wątroba dawno by wysiadła gdyby nie specyfiki z twoich dostaw. - Schował pudełeczko do szuflady, zamknął na klucz. - Ale i ty Symeonie, ode mnie nie wychodzisz bez uczciwej zapłaty. Wiem, czego ci trzeba - uśmiechnął się wrednie - chodź, już czeka.

Nic nie wiesz, pomyślałem wychodząc z gabinetu.

 

Krętymi schodami zeszliśmy do piwnic. Prowadził zgięty pod niskim sklepieniem korytarza, olejna lampa dawała niewiele światła i ściany przybierały dziwaczne kształty. Ostatnie drzwi, jak zwykle, zamknięte były na kłódkę, kilka zamków i zasuw, a wszystko fantazyjnie poprzeplatane długim łańcuchem. Trochę czasu minęło zanim Linneusz Barista uporał się ze wszystkimi tymi zabezpieczeniami. W końcu słabe światło oświetliło małe pomieszczenie.

- Córcia, masz gościa - zawołał zza progu zatęchłej piwnicznej celi. Nigdy go nie przekraczał. Nigdy też nie słyszałem, by zwracał się do niej po imieniu, nigdy inaczej jak tylko córcia. Tak naprawdę to nie wiem czy posiadała imię. Pamiętam pierwszy raz, gdy mnie zobaczyła. Długo siedziała, jak kot zwinięta w kłębek, strachliwym spojrzeniem kontrolowała każdy ruch, mruczała z zaciekawieniem. Wtedy nazwałem ją Kłębkiem, może zaprzyjaźnilibyśmy się, gdyby nie to, co zrobiłem potem.

- No, zabaw się. Wrócę godzinę przed świtem - poklepał mnie po garbie.

Wszedłem do środka. Zza zamykanych drzwi usłyszałem śmiech, chwilę odbijał się od kamiennych ścian korytarza, coraz dalej, ciszej. Siedziała w kącie, wciśnięta w ścianę. Pozdrowiłem ją. Nie oczekiwałem odpowiedzi, już dawno zaprzestałem prób telepatii. Dziewczyna musiała być dotknięta dużo głębiej sięgającym kalectwem, niż wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. W zasadzie z wyglądu była całkiem normalna. Długie, jasne włosy, kobiece kształty, jedynie policzek przeorany głęboką blizną nadawał odrażającego wyglądu. Nie dla mnie. Nigdy nie przywiązywałem wagi do wyglądu, ot takie zboczenie, które chciałem by działało w obie strony. Nigdy nie działało.

Kłębek nie była mi wrogiem, a zachowując się neutralnie była mi przyjacielem. Nigdy nie krzyczała, w zasadzie w ogóle się nie odzywała, ni słowem. Ja przywykłem do ciszy. Bałem się tylko, że to, co było celem mych wizyt w ciemnej piwnicy mogło mieć na nią zły wpływ.

Poprosiłem by zbliżyła się. Dygocząc, odmówiła ruchem głowy.

- Trudno, jak zwykle będę musiał zrobić to siłą. - Rozszerzyła oczy, gdy złapałem ją za przedramię. Wylądowała na kupie szmat w przeciwległym kącie swego więzienia. Zabrałem się do dzieła.

Kredą naszkicowany na podłodze pentagram, woskowa czarna świeca, odrobina zmielonej saletry zmieszanej z siarką, trzy świeże włosy, każdy na łokieć długi, skrzydła nietoperza, po jednym na każdą podróż i spiżowa maska. Fabryka nad nami pracowała pełnymi siłami produkcyjnymi. Siarczany smród przenikał mury, osiadał wszędzie. Takiego stężenia nigdzie bym nie uświadczył. We wszechobecnych oparach płomień zmienił kolor na błękitny, po chwili na smoliście-czarny. Gotowy do teleportacji stanąłem na środku pentagramu. Kłębek zagrzebana wśród szmat, mocniej wtuliła się w zimny mur. Wymówiłem zaklęcie. Buchnęło, świsnęło, świat zakołysał się. Po chwili byłem na miejscu.

 

Fetor plugastwa z siłą tarana uderzył w nozdrza, aż zachwiałem się na nogach. Nigdy się nie przyzwyczaję. Upał był niemiłosierny. Założyłem spiżową maskę, metal przyjemnie chłodził twarz w tym przedsionku piekieł. Kołatką w kształcie koziego łba załomotałem do bramy. Po chwili wyjrzała włochata, rogata głowa.

 

Odprowadzono mnie do samej komnaty, po czym diabeł bez słowa oddalił się machając ogonem. Zostałem sam. Z bólem przełknąłem ślinę, nim dłoń dosięgła klamki ta sama opadła, a drzwi cicho otworzyły się ukazując wnętrze surowego, wykutego w skale pomieszczenia.

- Aaa... Simeonie - z udawaną uprzejmością powitał mnie wychodząc zza biurka.

- Wzywałeś mnie Zeparze?

- Usiądź, proszę - wskazał wyszczerbiony, marmurowy zydel stojący pośrodku gabinetu. Sam usiadł na brzegu pulpitu. Splótł dłonie o długich czarnych palcach zakończonych równie czarnymi szponami.

- Cieszę się widząc cię całego i zdrowego.

- I wzajemnie - skłamałem równie lekko jak on.

- Napijesz się?

Odmówiłem. Przebywanie tam nie było mi przyjemnością, nienawidziłem tego miejsca wionącego chłodem śmierci i bólu, bijącego gorącem niczym piaski pustyni. Miejsca bez nadziei, gdzie w uszach jęki i szlochy dzwonią bez przerwy. Jak w głębi ciemnego lasu, gdzie zdrada, potępienie i krew tylko czekają. Nienawidziłem i tego, który teraz przede mną stał...

- Nie lubisz ty mnie Simeonie. Widzę to w twoich oczach, i choć maska zakrywa ci twarz ja widzę przez nią. Myślisz, że przychodzisz tu wbrew woli, za karę. W miejsce gdzie spiżem maski chronisz swą duszę, bo wszak nie o ciało tu idzie. Pamiętasz mą propozycję...? Na pewno pamiętasz. Wystarczy jedna myśl Simeonie, tylko jedna, a maska stanie się zbędną. Zrzucisz krępującą cię powłokę, wśród nas rozwiniesz skrzydła wolności. Posadę posłannika da się bardzo lukratywnie zrekompensować, a ja mam odpowiednie po temu możliwości, wierz mi.

- Nic nie odpowiadasz? Cóż jest takiego w poniżaniu, którego co dzień doświadczasz - zerwał się wzburzony - cóż przyjemnego w ciągłym splugawieniu, w bólu razów, które otrzymujesz? Myślisz, że to tutaj mus ci maskę zakładać, by płomień mego zła, mego zwyrodnienia nie skaził tego, co w tobie niematerialne? Co dzień nosisz dużo cięższą i stokroć chłodniejszą.

Stał przede mną wielki, o barach szerokich jak odrzwia katedry. Ognistym wzrokiem wiercąc na wylot, czarną źrenicą przenikając spiż.

- Nie zrozumiesz tego - odparłem po chwili ciszy. - Ja sam tego nie rozumiem. Jak kalectwo, jest częścią mego ciała, tak nadzieja jest częścią mnie, tego co we mnie zwiesz niematerialnym. Siedzi głęboko.

- Nadzieja to słabość! - ryknął, aż skaliste ściany zadudniły echem. - Miałkość, która nie pozwala ci zmienić tego, co masz za życie, w prawdziwy żywot. Życie... wielki dar. Twoja nadzieja to uległość, która każe ci trwać w szambie ludzkiej ułomności. Nadzieja, na co? Cudowne ozdrowienie, a może odmianę ludzkości, która na każdym kroku depcze cię jak szkodnika, robaka, który tylko dziwnym zrządzeniem losu, przypadkowym splotem znalazł się wśród nich by zatruć ich cudowne, pobożne życie? Czy nie tak się czujesz w każdej sekundzie marnego żywota? Jak pomiot, ognisko zła i plugastwa, demon z piekieł, co samym spojrzeniem dzieci morduje, oddechem samym powietrze zatruwa, obecnością samą karę na bogobojną okolicę ściąga? Czego oczekujesz, biorąc na barki ciężar takiego życia? Przeliczysz się, Simeonie. Pomnisz kiedyś me słowa i wtedy przyjdziesz, a ja przyjmę cię, bom Zepar. A moje słowo, moja obietnica i moja propozycja nie mija jak wiatr, nie dezaktualizuje się jak wasze ziemskie traktaty, nie przeminie.

Dobrze znałem ten piękny i ognisty, podszyty obłudnym współczuciem wykład, pełen polotu i iluzorycznych zapewnień. Jednak cel jego był doskonale namacalny i całkowicie nie iluzoryczny. Zbyt wiele tajemnic wroga poznałem, zbyt wiele moje oczy widziały, zbyt wiele uszy słyszały. I jak sęp nie byłby sępem, gdyby z wysoka nie zainteresował się padliną - łatwym łupem, tak Zepar nie byłby diabłem, gdyby nie próbował zdobyć broni przeciw odwiecznemu wrogowi. W arsenale zaś informacja najskuteczniejszą jest bronią.

- Po to mnie wezwałeś? Nie raz i nie dwa razy tego słuchałem, na razie nic się nie zmieniło, więc proszę przestań biadolić i pieprzyć farmazony, i przejdźmy do sedna wizyty.

Zbielały knykcie w uścisku marmurowego blatu biurka. Zatargał smolistą czupryną, sapnął.

- Dostarczysz list Serafowi - cisnął grubą, pożółkłą kopertą. - Zejdź mi z oczu człowieku.

 

Skrzydło nietoperza spłonęło czarnym płomieniem. Zafurkotało powietrze.

 

Stałem przed starym ogrodem. Po chwili pojawili się, było ich dwóch. Prowadzili ścieżką w głąb ogrodu. Gdy szli słyszałem poszum ich skrzydeł jak szum wielu wód, odgłos ogłuszający jak zgiełk obozu żołnierskiego. Ich całe ciała - plecy, ręce, skrzydła wypełnione były oczami. Jeszcze przed wejściem do ogrodu, przed żelazną kratą bramy, spiżową osłonę zmieniła kryształowa, mieniąca się w słońcu kolorami tęczy.

- Witaj Szymonie, wysłanniku diabła. Podejdź i usiądź - zaprosił do wnętrza namiotu.

Przycupnąłem na brzegu szerokiej ławy. Zza stosu papierów dobiegało drapanie pióra po pergaminie. Po kilku minutach ucichło. Podszedł, bez słowa wyciągnął dłoń, rozpieczętował podany list, a blado-błękitny wzrok przebiegł jego treść.

- Czy wiesz, co stoi w liście Szymonie?

- Nie, jestem tylko posłańcem.

- Taak... posłańcem - podrapał brew w zamyśleniu. - Widzisz Szymonie ciemne chmury wiszą nad ziemią, mroczne i ciężkie. Śmierć czai się na każdym kroku, a razem ze śmiercią ból, strach, niepewność i wszystko, co z nią związane, wszystko, co idzie z nią w parze. Zepar oznajmia, iż w ich fabryce doszło do wypadku. Jak się domyślam wskutek zaniedbania, jak zwykle. Wypadek ten może mieć tragiczne konsekwencje i dlatego zaniesiesz Zeparowi naszą „pomocną dłoń", że tak to określę.

- Nie jestem gotowy na podróż - odparłem. - Składników mam jeszcze tylko na jeden skok.

- W takim razie wrócisz, uzupełnisz brakujące ingrediencje i dopiero wtedy ruszysz ponownie. Zawór, który otrzymasz przy bramie musi być dostarczony i zamontowany najpóźniej do świtu. To najnowsze dzieło naszych mistrzów, wytrzymuje trzykroć potężniejsze ciśnienie.

Chyba wyczuł moje zdziwienie. Uśmiechnął się pod nosem.

- Zastanawiasz się zapewne jak anielski zawór może pasować do ich piekielnych machin. Będzie pasował. Wierz mi, łączy nas więcej niż wam ludziom się zdaje. Choć tak różne, to jednak jak dwie strony florena jedną monetę tworzą, tak z jednego korzenia nasze światy wyrosłe są.

Potarł zmęczone oczy.

- Pora na ciebie, lecz przed tym jeszcze jedna kwestia musi do finału swego dobiec. Zepar wspomina o nagrodzie dla ciebie Szymonie-Posłańcu, pisze, że już się zajął kwestią wynagrodzenia. Prawda to?

- Była mowa o lukratywności.

- W co jak co, ale w to, że już ma dla ciebie nagrodę nie wątpię. Zapewne złożył również swą ofertę. Nie pytam czy ją przyjąłeś, ale z miejsca mówię, iż nie dam się wyprzedzić w nagradzaniu wiernego sługi. Widzę smutek i ból w twych oczach Szymonie. Maska, która chroni twą ludzką duszę przed płomieniem, przed żarem doskonałości, nie mami mych oczu. Bo i nie oczami spoglądam. Wiele wycierpiałeś, wiele przetrwałeś. Jesteś silny, a tak silnych potrzebujemy. Wycierpiałeś swoje, należy ci się nagroda. Wystarczy jedno słowo a cierpienie minie jak zeszłoroczny śnieg. Wśród nas rozwiniesz skrzydła i to nie jest tylko przenośnia - uśmiechnął się z przekąsem. - Choćbyś już dał słowo, oddał duszę, to wiedz, że ja mam odpowiednie możliwości.

- Dość! - wzburzony zerwałem się z ławy. - Nie pragnę doskonałości, i nie dla nagród i zaszczytów, którymi chcesz mnie kusić, robię co mi powierzono. Czarta tajemnic nie znam, nic więc ciekawego nie powiem, a co widziałem i słyszałem to tylko sobie zamierzam zostawić.

Stężała jego twarz w zamyśleniu.

- Wiem, czego pragniesz posłańcu i dostaniesz to, za swe zasługi i wierność.

Niczego nie wiesz, pomyślałem wychodząc.

 

Człowiek nie oddalił się jeszcze zbytnio, gdy na ławie, tej samej, na której przed chwilą siedział, zmaterializował się pryncypał Serafa. Przeciągnął się leniwie, rozprostował skrzydła i ziewnął.

- Wiesz, że zawór nie może dotrzeć na czas. Zbyt długo czekaliśmy na sposobność, by światu okazać potęgę, by ludzkość przywrócić na drogę prawdy. Ziemi potrzeba oczyszczenia, a nic tak nie oczyszcza jak cierpienie.

- Ichturielu umowa z Zeparem nadal jest wiążąca, nie możemy...

- Żadna umowa z diabłem nie odciągnie mnie od zbożnego celu - przerwał poirytowany. - Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale przesyłka nie dotrze na czas. Załatw to tak, by wina spadła na doręczyciela. Podołasz, czy mam znaleźć kogoś bardziej kompetentnego na twoje miejsce?

- Mamy w tym rejonie agenta. Dopilnuję wszystkiego.

- A więc załatwione.

 

Ostatnie czarne skrzydło eksplodowało, rozpadło się na pył.

 

Podróż zatoczyła pełne koło, wróciłem do punktu wyjścia i na powrót stałem w ciemnej celi fabrycznych piwnic Barista. Znajomy odór drażnił, Kłębek zwinięta w kłębek spała niespokojnym snem.

Ze skrytki pod posadzką wydobyłem niezbędne składniki. Ponownie wyruszałem, by odwiedzić krainę cierpienia. Wiele bym dał, żeby nawet o kilka chwil odwlec ten niemiły moment, ale do świtu było coraz bliżej. Czas uciekał. Wtedy Kłębek przewróciła się na bok, uchyliła powieki. Rozgrzaną dłonią chwyciła moją. Przyjemnie wibrujące ciepło rozlało się po całym ciele, żarem oblało skroń, mrowieniem pobudziło lędźwie.

- Zostań jeszcze...

 

Tuż za bramą starego ogrodu usłyszałem w głowie głos Serafa: „Pamiętaj Szymonie, że życie jest szeregiem natchnionych szaleństw. Trzeba tylko umieć je popełniać. A pierwszy warunek: nie pomijać żadnej sposobności, bo nie zdarzają się co dzień."

 

Tamtej nocy, swobodny od masek tych rzeczywistych i tych nienamacalnych, realnych i wymyślonych, popełniłem szaleństwo, chwyciłem sposobność, co nie trafia się co dzień.

 

Dwie godziny później potężny wybuch zatrząsł posadą piekieł. Kilometry wyżej gryzące opary szczelinami wydostały się na powierzchnię. Był styczeń 1327 roku, gdy nad światem zawisły ciemne chmury. Czarna śmierć ruszyła na żniwa, w 1347 dotarła do ziemi obiecanej, a Europa struchlała w oczyszczającym cierpieniu.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...