"Chłopcy 3. Zguba" - fragment

Autor: SQN Redaktor: Motyl

Dodane: 07-11-2014 22:29 ()


Dramatyczny finał drugiego tomu popularnej serii Chłopcy pozostawił wiele pytań o przyszły los bohaterów. Świat w Chłopcach 3. Zguba został wywrócony do góry nogami. Teraz jest to również świat, do którego należy Piotruś Pan. Kontynuacja przygód gangu motocyklowego rodem z Nibylandii zawita do księgarń już 19 listopada 2014 roku. Najnowsza powieść Jakuba Ćwieka ukaże się nakładem Wydawnictwa SQN.

Wydawnictwo przypomina również o drugim wydaniu pierwszego tomu Chłopców w nowym formacie z dołączonym niepublikowanym wcześniej opowiadaniem Faul to cię zrobił. Dodatkowy tekst jest dostępny także w ebooku.

 

 

 

 

Raz

 

Nie mogła przestać tańczyć. Ostygły po nocy bruk był wytchnieniem dla zmęczonych stóp, w kałużach mieniły się kolorowymi rozbłyskami neony klubów Barcelony. Chłodny wiatr muskał jej uda coraz śmielej z każdym powiewem, niczym napalony chłopak badający na pierwszej randce, jak daleko może się posunąć. Tym razem nawet nie zbliżył się do granicy, bo dziś królowa nocy zamierzała pozwolić na wiele. Dziś zwiewna, letnia sukienka barwy śnieżnej bieli miała wirować do świtu, a potem zsunąć się na ziemię niczym porzucona wężowa skóra. To była ostatnia noc, gdy roztańczona dziewczyna mogła nie być mamą. Potem, gdy już się przebudzi, gdy wytrzeźwieje, sen o roztańczonej Katalonii skończy się w jednej chwili i…

Zacznie się nowe życie, pomyślała, nie przestając wirować w szalonym tańcu. Na biodrach czuła delikatne palce młodego Hiszpana; chwiała się, traciła równowagę, więc partner ubezpieczał ją przed upadkiem. A może wahał się, wyczekiwał momentu, by wreszcie zacisnąć dłonie na jej talii, przycisnąć ją do siebie i wpić usta w jej usta? Niewykluczone…

Zachichotała i zatrzymała się nagle, a potem położyła na jego dłoniach swoje i wspięła się na palce, jednocześnie zadzierając nieco głowę. Była niższa od niego, wciąż brakowało paru centymetrów, ale zrozumiał sygnał i z uśmiechem dopełnił rytuału nocy. Poczuła jego język wodzący najpierw pieszczotliwie po jej wargach, a potem wsuwający się delikatnie między nie. Czuła ciepły oddech z jego nozdrzy na swoim policzku, serce pragnące wyrwać się z piersi, napierający wzwód, zapowiedź tego, jak to wszystko się skończy…

Ostatnia noc przed powrotem. Woda z kałuży niczym rosa, blask neonów jak najpiękniejsza zorza. Śmiechy, pijackie śpiewy gdzieś w oddali i on, jego ciało i każdy pulsujący mięsień. Czuła, że przyzwyczaja się do tego rytmu, że staje się jego częścią. Pocałunek rwał się i strzępił, ale trwał i było cudownie. Tak bardzo, że chyba mogła to wreszcie powiedzieć: była szczęśliwa…

 

***

Poranek nie był za to tak magiczny. Właściwie nie był też wcale porankiem, bo słońce wspięło się już wysoko na niebo; wdzierało się blaskiem i żarem przez niedomknięte, drewniane żaluzje hotelowego pokoju, tnąc jego wnętrze na czarno-białe pasy. W rozgrzanym powietrzu wirowały drobinki kurzu.

Westchnęła. Odrzuciła satynowe, przyjemnie chłodne prześcieradło i usiadła, opuszczając brudne stopy na podłogę. Obejrzała się za siebie. Jej nocny kochanek leżał na brzuchu, z obiema rękami pod ściśniętą poduszką. Na jego plecach dostrzegła świeże rany, wąskie linie biegnące skośnie po obu stronach kręgosłupa. Uśmiechnęła się na ten widok z lekkim zawstydzeniem. Stanowczo za dobrze się tu przez ten czas bawiła. Tak dobrze, że zupełnie przestawała być sobą, a stawała się…

No właśnie, kim?

Leniwie podniosła się z łóżka i nago przeszła przez pokój. Na moment przystanęła przed wielkim lustrem i przyjrzała się sobie. Jedną rękę oparła na biodrze i zadarła głowę, a potem przechyliła ją lekko na bok. Wciąż miała ciało dwudziestoparolatki i nawet rozliczne drobne blizny nie potrafiły odebrać jej uroku. Przeciwnie, dodawały tajemniczości, czyniły bardziej zagadkową. Pamiętała jak przez mgłę, jak ten Hiszpan za nią – za Boga nie mogła sobie przypomnieć, jak ma na imię – wodził po nich wczoraj palcami i pytał, pytał, pytał, aż zamknęła mu usta po gorącym całunkiem, a potem sprawiła, że brakło mu oddechu na bycie ciekawskim.

Był miły, pomyślała, przechodząc do łazienki i wśliz- gując się przez uchylone drzwi do kabiny prysznicowej. Ciekawe, co powiedzieliby chłopcy, gdyby postanowiła go sobie zatrzymać. Nie na zawsze, rzecz jasna, ale…

– Nie – powiedziała na głos, kręcąc jednocześnie głową. Nie zwozi się świata do domu, bo wtedy… po co wracać? Nie żeby chciała wracać do tego tutaj, ale…

Pozwoliła, by letnia woda zmyła z niej podobne myśli wraz z porannym potem. Poddała się mocnemu, szumiącemu strumieniowi, zamykając oczy i podstawiając pod niego głowę. A gdy wspomnienie nocy przyszło skuszone hałasem kaskady rozbijającej się o prysznicowy brodzik, gdy odsunęło przeszklone drzwi i stanęło za nią, by władczo pochwycić ją za biod- ra, by twardą męskością naprzeć na jej kształtne pośladki… grzecznie, acz stanowczo kazała mu się zbierać. Wakacje się skończyły i wiedziała dobrze, że ma niewiele czasu, by przypomnieć sobie, jak znowu być mamą.

Wyglądało jednak na to, że śniada, kruczowłosa pokusa nie zamierzała tak łatwo odpuścić.

– Nie bądź taka – mruknął przystojniak po hiszpańsku, łapiąc za krawędź przeszklonych drzwi. – Przecież nie powiesz, że było ci źle.

Nie, zdecydowanie nie mogła tego powiedzieć, dlatego westchnęła i powtórzyła swe wcześniejsze słowa:

– Powinieneś już iść, Miguel.

– Nie nazywam się… – zaczął, ale nie dała mu dokończyć.

Zmniejszyła strumień wody, by mógł usłyszeć ją wyraźniej:

– Jeszcze raz dziękuję, ale naprawdę chciałabym teraz zostać sama.

Zawahał się, cofnął rękę i przez moment wydawało się, że odpuści. Zaraz jednak złapał za drzwi i odsunął je gwałtownie. Uśmiechnął się przy tym rozbrajająco chłopięcym uśmiechem i lewą ręką wskazał sterczący penis.

– Nie zostawisz mnie chyba w takim stanie? – zapytał. – Naprawdę nie możesz.

Pokręciła głową lekko rozbawiona.

– W zasadzie już tu skończyłam, więc myślę, że znajdziemy sposób, jak na to zaradzić – stwierdziła, uśmiechając się półgębkiem.

Złapała go za rękę, wciągnęła do kabiny i oparła o ściankę naprzeciw drzwi. Następnie wspięła się na palce, pocałowała go w kącik ust i… położyła jego dłoń na nabrzmiałym członku.

– Góra, dół – powiedziała, cofając własną rękę. – Pomyśl o wczoraj, to pójdzie szybciej.

Odwróciła się, by wyjść, ale tym razem to on złapał ją za przedramię. Mocno, stanowczo za mocno i zdecydowanie nieprzyjemnie.

– Ej – warknął – to nie jest zabawne.

Dzwoneczek wywinęła się gwałtownie i uderzyła go w splot, aż jęknął.

– Było – odparła, patrząc, jak powoli osuwa się po ścianie, by wreszcie klapnąć tyłkiem w brodzik. – Ale niestety wszystko zepsułeś.

Wyszła z kabiny na chłodną, mokrą posadzkę i udała się do pokoju. Nie kłopocząc się szukaniem bielizny, szybko włożyła krótkie szorty i luźną koszulkę, a potem zeszła na śniadanie.

Tak jak się spodziewała, gdy wróciła, nocnej przygody już nie było. Przebrała się więc spokojnie w motocyklowy kombinezon i dopakowała maleńki plecaczek. Wsunęła stopy w motocyklowe buty i sięgnęła po kask leżący na fikuśnej, ozdobnej komodzie i wyglądający tam jak nietypowa współczesna rzeźba. Raz jeszcze omiotła wzrokiem pomieszczenie, jakby upewniała się, czy nie zapomniała o niczym, ale tak naprawdę wyłącznie, by zachować to miejsce jak najdokładniej w głowie. Wszak poza tym całkowicie drobnym porannym epizodem świetnie się bawiła przez ostatnie dni.

Wreszcie wyszła na korytarz, windą zjechała do podziemnego garażu i pewnym krokiem udała się do miejsca, gdzie zaparkowała motocykl. Ze schowka pod siedzeniem wyjęła telefon, ale po namyśle nie zdecydowała się go jeszcze włączać. Idąc za namową i prośbą Stalówki, trzymała się z dala od domowych spraw, ograniczając swój kontakt do poinformowania chłopców, gdzie się zatrzymała. Gdy wróci, czekać ją będą przeprawy z Lubym, mniejsze i większe spory z innymi klubami, zwłaszcza z BattleSnake’ami, którym mimo zawartego pokoju ani myślała ufać. Wreszcie sam odwyk od magii, który wcale jeszcze się nie skończył, bo przecież uzależnienie od podróży Skrótem czy ułatwiania sobie życia za pomocą syrenich łez mogło jeszcze wrócić, wystarczyłby jeden większy kryzys. Jak to mawiają? Raz w nałogu, na zawsze w nałogu…

– Tak, dziewczyno – mruknęła pod nosem. – Czas wrócić do własnej bajki.

Ale jeszcze nie w tym momencie, uznała w myślach. Teraz, choć wakacje miały się ku końcowi, zamierzała cieszyć się powrotem, drogą i wszystkim, co się z tym wiązało. Nie była jej potrzebna ścieżka na skróty. W żadnym znaczeniu.

Wrzuciła aparat z powrotem do schowka, wsiadła na maszynę, odpaliła ją i gwałtownie, z rykiem i wiz- giem, od którego przechodziły ciarki, wyrwała podziemną drogą ku powierzchni. Akurat ktoś wyjeżdżał samochodem, więc szlaban nie zdążył jeszcze opaść. Wykorzystała ten moment, by przejechać koło stróżówki bez zatrzymania, a potem w ciasnym korytarzu śmignęła obok drugiego pojazdu – o mało nie urywając mu lusterka. Wyskoczyła na ulicę.

Do zobaczenia, Barcelono! – pomyślała i uśmiechnęła się smutno. – Jeszcze tu wrócę!

Dwie przecznice dalej zatrzymała się na światłach i wyprostowała na siedzeniu. Kilku chłopców w koszulkach FC Barcelony przeszło tuż przed nią, przyglądając się jej uważnie. Z wyraźnym przejęciem skomentowali albo motocykl, albo jej figurę. A może kombinację obu? Nie miała nic przeciwko temu, nawet jeśli komentowali tak, jak zwykle robią to chłopcy. Pomachała im nawet, ale żaden nie odpowiedział podobnym gestem.

Z prawej strony wyjechał srebrny van, ale ponieważ skręcał w lewo, zatrzymał się na środku skrzyżowania i przepuścił fioletową corsę. Kierowca vana również zagapił się na Dzwoneczka i puścił do niej oko. Jego twarz wydała się wróżce w jakiś sposób znajoma.

W tym momencie usłyszała ryk, a potem coś z całej siły uderzyło w tył jej motocykla. Czerwone ducati wierzgnęło do przodu i w bok, a potem runęło, przygniatając nogę Dzwoneczka. Z ust wróżki dobył się jęk, który niemal natychmiast przeszedł we wrzask, gdy wciąż rozpędzony pojazd wepchnął ją wraz z motocyklem na środek skrzyżowania, niemal pod samego vana. Przez ten krótki moment, ułamek sekundy, chwilę wyjętą z czasu i zatopioną w zastygającej żywicy szoku, miała wrażenie, że jej nogę ktoś polał benzyną i podpalił. Czuła smród palonego mięsa, słyszała dźwięk pękającej skóry. W głowie jej szumiało i dudniło, jak gdyby coś od środka skrobało pazurami w czaszkę. Ramię i bark również zapiekły, ale nie aż tak jak noga. Usłyszała krzyki, kątem oka dostrzegła też, że otworzyły się drzwi srebrnego samochodu. Ktoś przyklęknął przy niej, dotknął jej ramienia i – mogłaby przysiąc! – urwał je, tak bardzo, niewyobrażalnie wręcz zabolało. To była ostatnia rzecz, którą poczuła, nim zapadła w ciemność.

 

***

Martyna Tarkowska miała dwadzieścia cztery lata, dyplom jednego z pomniejszych uniwersytetów ze słowem „pielęgniarka” wpisanym w odpowiedniej rubryce, piękne dołeczki w zaróżowionych policzkach i figurę, która zagwarantowała jej podwójny tytuł Miss Foto lokalnej gazety – wygrała w głosowaniu zarówno jury, jak i czytelników. Nie była też głupia. Doskonale wiedziała, że o ile to dyplom załatwił jej pracę w tej klinice, to właśnie swojej figurze, tym uroczym dołeczkom dodawanym w bonusie do rozsyłanych na lewo i prawo uśmiechów oraz graniu przed męskim szefostwem słodkiej idiotki, która do słowa „nie” zawsze dodaje „wiem”, zawdzięczała wszystkie swoje przywileje. Należały do nich na przykład dwa wolne weekendy w miesiącu oraz to, że nigdy, niezależnie od trudności w ułożeniu grafiku, nie dostawała dyżurów innych niż poranne, od szóstej do czternastej. Kto inny mógłby uznać to za nierozsądne, wszak za nocki i niedzielne dniówki płacono więcej, ale Martynie nie zależało aż tak na dodatkowych pieniądzach. Dużo bardziej ceniła sobie zyskany czas, który mogła przeznaczyć na rozwijanie swoich rozlicznych pasji, a szczególnie jednej – fotografii.

To właśnie dokształcanie się w tym kierunku, nie dla przyszłej pracy, lecz ot tak, dla frajdy i świadomości, że jest w czymś coraz lepsza, zajmowało jej niemal wszystkie wolne chwile. W weekendy szkoła zaoczna, codziennie ćwiczenia realizowane według internetowego kursu. Po roku osiągnęła już rzeczywiście pewne efekty, miała nawet jedną lokalną wystawę opisaną w gazecie. Tak, tej samej, w której dwa lata wcześniej prezentowała się w kostiumie kąpielowym z celowo nieco za małą górą, co kupiło jej głosy niezdecydowanych.

Tego dnia zjawiła się w pracy za kwadrans szósta. Kiedyś, w ogólniaku czy nawet na pierwszym roku studiów, taka godzina byłaby dla niej nie do pomyślenia, jeśli miałaby być choć odrobinę przytomna, dziś jednak Martyna, wzmocniona raptem jedną kawą, czuła się rześka i wypoczęta. Bez pośpiechu przebrała się w szatni na dole, a potem przyjęła raport od koleżanki schodzącej z nocnej zmiany. Następnie, już w dyżurce pielęgniarek, nalała wody do czajnika elektrycznego, wyciągnęła z torebki swoją ulubioną herbatę z jaśminem i migdałami i wsypała trochę do metalowego zaparzacza. Miała teraz około trzech minut, nim woda się zagotuje, więc szybko wyjęła z tej samej przepastnej torebki aparat fotograficzny. Schowała go za plecami jak dziecko ukrywające niedozwoloną zabawkę i dyskretnie przemknęła korytarzem do pokoju 1408.

Pierwsza cyfra w numerze jednego z najbardziej luksusowych pokoi w klinice oznaczała, że jest jednoosobowy, z osobną łazienką, porządnym telewizorem, a nawet minilodówką. Dobór wystroju – mebli, wykładziny czy obrazków na ścianach – a także delikatny zapach z elektrycznego odświeżacza tworzyły złudzenie przebywania raczej w czterogwiazdkowym hotelu niż placówce leczniczej. Oczywiście, by owo złudzenie było kompletne, pacjent musiałby spełnić dwa wymagania. Po pierwsze, zlekceważyć stojącą obok łóżka skomplikowaną aparaturę medyczną, a po drugie… musiałby być przytomny.

Zgodnie ze stanem wiedzy Martyny młoda kobieta leżąca w 1408 ostatni raz była przytomna przeszło pół roku temu. Przywieźli ją cztery czy pięć tygodni po wypadku motocyklowym. Wedle dokumentacji medycznej dziewczyna przeszła kilka skomplikowanych operacji, a tylko dzięki heroicznej walce najlepszych specjalistów – i zapewne ogromnym nakładom finansowym poniesionym przez rodzinę – udało się uratować złamaną w kilkunastu miejscach i gdzieniegdzie obdartą aż do mięsa nogę. Potem, gdy jej stan się ustabilizował, na życzenie bliskich przeniesiono ją tutaj.

Martyna, która pracowała wtedy w klinice ledwie kilka miesięcy, wtedy właśnie po raz pierwszy użyła triku z jednym dodatkowo rozpiętym guzikiem, by załatwić sobie przeniesienie z oddziału geriatrycznego. Zadziałało, przydzielono ją na czwarte piętro i pośród innych obowiązków przypisano jej – a także trzem innym koleżankom – opiekę nad pechową motocyklistką.

Pamiętała dobrze, gdy po raz pierwszy zjawiła się w jej pokoju sama. Mimo lawendowego odświeżacza, wyraźnie poczuła intensywny zapach środków odkażających, jakich użyto przy przemywaniu śrub spinających teraz nogę dziewczyny, okładów wspomagających regenerację skóry i innych rozlicznych medykamentów. Ostra, a zarazem w jakiś sposób słodka woń choroby przedzierała się przez aromat kwiatów, zupełnie jakby ten drugi był tylko kurtyną, za którą kotłowało się coś nienasyconego, wręcz przerażająco żarłocznego i wściekle dzikiego.

Martyna poczuła wówczas falę gorąca idącą od przepony i prącą ku górze niczym niestrawiony posiłek wracający z żołądka falą wymiocin. Falę zupełnie niezrozumiałą, zważywszy na jej zawód i odbyte praktyki oraz czas spędzony w innym skrzydle kliniki, gdzie starzy ludzie robili pod siebie w łóżkach, a potem, gdy nikt nie patrzył, umierali ze wstydu. W porównaniu do tamtej kakofonii aromatów, smrodliwego jarmarku staroci, to co czuła tutaj, wydawało się wręcz sterylne, czyste i… bezduszne, nieludzkie.

Czy o to chodziło? Czy właśnie to wrażenie sprawiło, że zrobiło jej się słabo? Uczucie, jakby już nikogo tu nie było, tylko ta czystość, jałowość okładów, odkażaczy, detergentów, sztucznych woni. Czy tak właśnie pachniała śmierć?

Martyna nie miała pojęcia, skąd wzięły się w jej głowie takie myśli, zupełnie jakby ktoś szeptał jej do ucha z cienistego kąta pokoju przy drzwiach łazienki. Raz nawet odwróciła się wiedziona odruchem, by tam spojrzeć, ale oczywiście w kącie nikogo nie było. Ten ruch jednak wystarczył, by na nowo obudzić w niej normalną siebie – zdecydowaną, ambitną, prącą do celu pielęgniarkę. Teraz miała sprawdzić stan pacjentki i niech ją szlag, jeśli jakieś głupie myśli jej w tym przeszkodzą.

Gdy jednak podeszła do łóżka, po raz kolejny w odstępie paru minut przystanęła całkowicie zdumiona i zaskoczona, tym razem widokiem leżącej na łóżku dziewczyny.

Nie chodziło o to, że była piękna, chociaż była, zwłaszcza gdy promienie słońca zza okna padały na jej krótkie złocistorude włosy, sprawiając wrażenie, jakby jej głowa była otoczona świetlistą aureolą. Największe wrażenie robił fakt, że choć była poturbowana, połamana, choć jej cudem ocalała noga była zdruzgotana, twarz prócz paru niewielkich siniaków – przypominających nieco miłosne ukąszenia, czyli malinki, jak je nazywano – była niemal nieskazitelna. Wrażenie potęgowała nałożona na nią odżywka przypominająca nieco cienką warstwę wosku na dojrzałych owocach oraz niebywała wręcz bladość. Zupełnie jakby cała krew odpłynęła jej z czoła i policzków, by zgromadzić się w pełnych ustach. Wyglądała przez to trochę jak wampirzyca, ale bardziej jak… Disneyowska księżniczka z bajki. Taka Śnieżka czy ta… Śpiąca Królewna.

– Nie – powiedziała na głos Martyna – jednak Śnieżka.

Widok ten był tak niezwykły, że pielęgniarka, już wtedy myśląca o fotografii i swych pierwszych tematycznych wystawach, następnego dnia przyniosła do pracy aparat i zrobiła pierwsze z serii zdjęć zatytułowanych już wtedy w jej głowie Księżniczka śpi. Potem fotografowała ją już codziennie, w tajemnicy przed wszystkimi, zwykle o tej samej porze, z wyjątkiem tych kilku wolnych weekendów, gdy nie było jej w pracy. Stało się to jej małym rytuałem.

Teraz, gdy zmierzała do pokoju 1408 z aparatem za plecami, przeszła jej przez głowę myśl, że gdyby księżniczka motocyklistka, od jakiegoś czasu nabierająca kolorów, kiedyś się przebudziła, Martynie byłoby z tego powodu naprawdę przykro.

Poszło raz-dwa, jak zawsze, zupełnie jakby światło i nieruchoma modelka postanowiły ją wesprzeć w tym małym występku na rzecz sztuki. Dwa strzały migawki, mała korekta ustawień i jeszcze raz.

– Dziękuję – szepnęła pielęgniarka i wymknęła się z pokoju, by zacząć właściwy dyżur.

 

***

Tym razem zjawił się wcześniej, na szczęście już po tym, jak Martyna zrobiła zdjęcie i odniosła aparat do dyżurki. On również był swego rodzaju rytuałem, pewną stałą każdego dyżuru, odkąd zjawiła się tutaj śpiąca księżniczka.

Dojrzały mężczyzna w trudnym do określenia wieku, szczupły, dobrze zbudowany, do tego w garniturze, który należycie podkreślał jego zalety, jednocześnie tuszując wady. Był raczej małomówny, ale gdy się odzywał, mówił zawsze uprzejmie, cicho i uspokajająco, acz władczo. Można było odnieść wrażenie, że jest tu lekarzem, a nie gościem odwiedzającym pacjentkę w śpiączce. Czasami, zawsze niespodziewanie, bo bez szczególnej okazji, przynosił do dyżurki kwiaty albo czekoladki, dziękując tym samym za zaangażowanie zespołu w opiekę nad pacjentką. Nazywał się Grzegorz Luby i podobno był dla śpiącej księżniczki partnerem w interesach, ale z jego zachowania dało się wyczytać, że było między nimi coś więcej.

Każdego ranka mężczyzna zjawiał się najpierw pod drzwiami pokoju, lekko zbliżając do nich ucho, ale nigdy go nie przykładając, a potem odwracał się i szedł pewnym krokiem do dyżurki pielęgniarek. Poruszał się bezgłośnie, bo w przeciwieństwie do większości wizytujących miał nie zwykłe buty obleczone w niebieskie worki ochronne, lecz lekkie mokasyny, które zawsze przywoził na zmianę w czarnej, skórzanej teczce. To właśnie dzięki owej bezszelestności niemal każdego dnia udawało mu się zaskoczyć i nieco przestraszyć Martynę. Dziś, ponieważ zjawił się wcześniej niż zazwyczaj, udało mu się to tym bardziej.

– Puk, puk – powiedział, stukając jednocześnie we framugę. – Dzień dobry.

Martyna, która właśnie wyciągała zaparzacz z kubka, podskoczyła, ochlapując uniform gorącą herbatą. Kilka kropelek spadło na odsłonięty dekolt i zakłuło niczym maleńkie igły. Syknęła.

– Przepraszam – powiedział Luby, spiesząc w jej kierunku; w jego głosie słychać było autentyczną troskę. – Nie chciałem przestraszyć.

Martyna się uśmiechnęła.

– Nie, nic się nie stało, to tylko ja… chyba jeszcze nie do końca się dzisiaj obudziłam i…

Odłożyła zaparzacz i machnęła ręką, jakby chciała strząsnąć z fartucha małe wilgotne plamki.

– A cóż to pan dzisiaj tak wcześnie? Herbaty?

Luby kiwnął głową, że owszem, a następnie odsunął sobie krzesło przy niewielkim, trójnożnym stoliku i usiadł.

– To będzie intensywny dzień i niestety zaczyna się dość wcześnie – wyjaśnił. – Myślałem, że może wpadłbym po pracy, ale mógłbym nie zdążyć.

– Rozumiem.

Wytrząsnęła fusy z zaparzacza i wsypała nową porcję herbaty. Z szafki wyjęła kubek Anki, ze złośliwą satysfakcją myśląc o tym, co powiedziałaby jej nielubiana koleżanka, gdyby tu była. Nie ucieszyłaby jej myśl o dzieleniu kubka z nieznajomym, to pewne. Nalała wody, włożyła zaparzacz i nakryła całość spodeczkiem.

– Proszę – powiedziała, stawiając napój przed Lubym.

Usiadła obok mężczyzny. Kiedyś zdała sobie sprawę, że to niezwykłe, bo nie zachowywała się tak wobec nikogo innego. Dziś traktowała to już jako coś normalnego.

– A co to, jeśli można spytać, za zamieszanie dzisiaj?

Luby objął kubek dłońmi. Wyglądały na zadbane, ale i spracowane, jak to często zdarza się u ludzi, którzy ciężką pracą doszli do fortuny, a potem zaczęli korzystać z jej dobrodziejstw. Martyna złapała się na myśli, że chciałaby je kiedyś sfotografować, najlepiej splecione jak do modlitwy, ostre, z rozmytym drugim planem. Jaki tytuł mogłoby mieć takie zdjęcie?

– Inkwizytor – powiedział Luby i to słowo tak dziwacznie pasowało do jej ciągu myślowego, że przez moment aż się zlękła. Zaraz jednak odwiedzający rozwinął myśl i dziwne wrażenie minęło.

– To nowa atrakcja, montują ją dzisiaj. Jest trochę upiorna, jeśli mam być szczery, i na pewno będziemy mieli przez nią kłopoty z prasą i… pewnymi środowiskami. No ale Matylda bardzo się upierała i… zwłaszcza teraz nie umiem jej odmówić.

Martyna pokiwała głową. Matylda Blaszka, tak nazywała się śpiąca księżniczka. Nazwisko zupełnie do niej nie pasowało i wręcz zgrzytało w połączeniu z obrazem – jak źle dobrany dubbing.

– A jak wygląda ten cały inkwizytor? – zapytała.

Luby pokręcił głową i uśmiechnął się jakby nieco zażenowany. Następnie zdjął ręce z kubka i rozłożył je niczym wędkarz pokazujący rozmiar swej ostatniej zdobyczy.

– Trochę jak zwykła karuzela – powiedział – z tym, że pasażerowie nie kręcą się w kółko, ale zasuwają po takiej wstędze z coraz większą prędkością. – Ręce zaczęły krążyć, naśladując opisany ruch. – Wszyscy siedzą na miotłach, na takich specjalnych siodełkach, dodatkowo w uprzężach, żeby nic im się nie stało, gdy spadną, co ostatecznie musi się zdarzyć każdemu, zależy tylko od prędkości. Wtedy natychmiast są ściągani na bok i wpadają na platformę na środku, gdzie się szamoczą, aż wreszcie, gdy są tam wszyscy, klatka się zamyka.

Klasnął tak nagle, że zabrzmiało to jak wystrzał. Martyna podskoczyła – już drugi raz tego dnia za jego sprawą – i zachichotała nerwowo. Luby uśmiechnął się na ten widok, po trosze przepraszająco, ale bardziej łobuzersko, i dokończył:

– A wtedy przez pręty z włókna szklanego zaczynają lecieć wiązki przypominające ogień, a spod ziemi wynurza się na specjalnym podeście Inkwizytor i ogłasza, że nie będzie więcej wiedźm! – Ostatnie słowa powiedział, modulując głos i najwyraźniej się tego zawstydził, bo zaraz machnął ręką i lekko odwrócił wzrok. – Takie tam…

– Brzmi fantastycznie – stwierdziła Martyna. – Czy sądzi pan, że gdy to zainstalują, będę mogła przyjechać i porobić parę zdjęć?

Luby znowu na nią spojrzał, tym razem wyraźnie rozbawiony.

– Oczywiście! – powiedział. – A czy ja aby nie zapraszam pani do naszego miasteczka od początku sezonu?

– No tak, ale…

– Bez żadnego ale!

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej gruby portfel, a z niego mały plik złotych kart wyglądających jak kredytowe. Położył jedną na stole, po czym z drugiej kieszeni wyjął wieczne pióro.

– Przepraszam, pani Martyno, ale zupełnie wyleciało mi z głowy pani nazwisko – powiedział, pochylając się z piórem nad rewersem karty, gdzie pod napisem „VIP Card” było miejsce na podanie jej właściciela.

– Tarkowska – powiedziała. – Ale naprawdę, panie Grzegorzu, nie trzeba zupełnie.

Luby zdążył już jednak wpisać jej imię i nazwisko starannymi literami. Machnął kartonikiem kilka razy, a następnie wręczył go Martynie z uprzejmym, miłym uśmiechem.

– To uprawnia do wejścia i korzystania z dowolnych atrakcji bez kolejek przez cały najbliższy sezon – powiedział. – Oczywiście z robieniem zdjęć również nie będzie kłopotu pod warunkiem, że będę mógł je później przynajmniej zobaczyć. Jestem przekonany, że będą świetne, widać w pani oczach tę pasję.

Martyna zaczerwieniła się i już miała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie przeraźliwy, metaliczny skrzek zmusił ją do spojrzenia na znajdującą się po prawej tablicę pełną kontrolek. Każda z nich odpowiadała jednemu przyciskowi „Alarm” umieszczonemu przy poszczególnych łóżkach, tak by bez trudu można się było natychmiast rozeznać, który z pacjentów potrzebuje pomocy. W tym momencie tylko jedna kontrolka świeciła jasną, intensywną czerwienią. Oznaczała łóżko w pokoju 1408.


comments powered by Disqus