"Pianistka" - opowiadanie

Autor: M.B. Redaktor: Motyl

Dodane: 02-09-2014 21:56 ()


Pianistka

 

I

 

Nie mogłam spać. Myślałam o wszystkim i o niczym zarazem. Skrawki tego, co wydarzyło się dzisiaj, wczoraj, wcześniej lub co dopiero zdarzyć się mogło huczały mi w głowie. Głowie ciągle młodej, ale na tyle wprawionej, że kilka razy zdążyła pomyśleć, jak serdecznie ma wszystkiego dość. Leżałam w półmroku. Reflektory przejeżdżających samochodów rzucały na ściany cienie, które co i rusz zmieniały się tworząc upiorne konfiguracje. Tak, zdecydowanie powinnam odpocząć – powiedziałam sama do siebie po tym, jak zza zasłonki wyłonił się ni to kot, ni inny szponiasty stwór. Przymknęłam oczy.

Ocknęłam się, zanim porażenie przysenne zdążyło chociaż musnąć zmęczony umysł. Spałam może z minutę, zresztą to nawet nie był sen, tylko kolejny dziwaczny stan świadomości. Zdumiona stwierdziłam, że znużenie zniknęło. Czułam się całkiem nieźle, no może nie jak po spokojnie przespanej nocy, ale na tyle dobrze, by wstać z łóżka. Ba, wyjść z domu. W miasto. Zabawić się. I tak, jak to mówią literackie bohaterki, coś pchało mnie w urbanistyczną czeluść. Wyjęłam z szafy pierwsze lepsze ciuchy: czarną bluzkę, czarne wąskie spodnie i wysokie skórzane buty. Jeszcze tylko niezawodna skórzana kurtka, będąca moim portfelem, kosmetyczką, papierośnicą i apteczką w jednym. Showtime… – rzuciłam szeptem, zanim zatrzasnęłam drzwi.

Marcowa noc była rześka, ale ciepła jak na tę porę roku. Może właśnie dlatego miasto żyło. Nocne marki sunęły ulicami z taka samą energią, jaką można zaobserwować u ludzi podczas porannych godzin szczytu. Najwyraźniej ciemność i sztuczne światło im służyło, bo roześmiane i lekko odurzone istoty bez wątpienia były w swoim żywiole. Z pubów i klubów dobiegała muzyka, a raczej istna kakofonia. No tak, jako muzyk z zawodu i z pasji nie mogłam sobie odpuścić…  

Snułam się „Najbardziej Imprezową Ulicą w Mieście” i poczułam się jak zombie wśród kolorowych ptaków. Koncert? Coś mocniejszego? - proponowałam sama sobie. Wiedziona instynktem, skręciłam w najbliższą uliczkę. Byłam tu kiedyś. To bardziej przesmyk niż ulica, mieszkania i sklepy są tylko po jednej stronie, z numerami nieparzystymi. Po parzystej stronie znajduje się ślepa ściana gmachu jakiegoś urzędu. Szłam i trochę z nudów odliczałam numery lokali. Jedynka – kamienica, trójka – kawiarnia, o tej porze niestety zamknięta. Piątka – galeria sztuki, szóstka… szóstka?! Po tej stronie? A jednak. Kanciasta cyfra nie pozostawiała złudzeń. Poniżej znajdowały się metalowe, na wpół uchylone drzwi, zza których wydobywał się wąski snop czerwonawego światła. Podeszłam bliżej i zajrzałam do środka. Kamienne schodki prowadziły w dół. Zawieszone nad nimi stylizowane kandelabry sprawiały, że wnętrze wyglądało dość osobliwie, ale było jak najbardziej w moim guście. Kojarzyło mi się z nawiedzonym zamkiem, takim, jak w horrorach, za którymi wręcz przepadałam. Zresztą, nawet teraz, nie będąc już nastolatką, wciąż sympatyzowałam z, jak to się mówi, mrocznymi subkulturami. I nie wstydziłam się tego nic a nic. Ostry zapach dymu papierosowego i dźwięki instrumentów wyraźnie pochodziły z dołu. Wszystko wskazywało na to, że jest tam klub lub co najmniej pub. No to jestem u siebie – nie zdążyłam pomyśleć, bo zajął mnie odgłos własnych obcasów uderzających o stopnie.

Lokal był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam. Przypominał piwnicę gotyckiego zamku, ogromną piwnicę. Sufity miały charakterystyczne dla tego stylu łukowate sklepienia, podobnie jak przejścia między poszczególnymi salami. Ściany w większości pokryte były kamieniem barwy cegły, reszta miała kolor ciemnoszary. Zdobiły je żelazne kandelabry, takie jak na schodach, i w każdym z nich płonęła świeca. Panował półmrok, przynajmniej w miejscach gdzie goście raczyli się kulinarnymi i barowymi specjałami oraz rozmową. Mocniej oświetlona była scena, do której doprowadzono elektryczność. Specjalnie mnie to nie zdziwiło, w dobie tylu elektrycznych instrumentów… I jeszcze nagłośnienie… Na estradzie występował jakiś młody zespół. Czułam się dobrze w tym miejscu.

Muzyka spodobała mi się na tyle, że zostałam pod sceną do końca koncertu. Jakże te dźwięki były inne od tych, które wkładałam sobie do głowy co dzień! Nie żebym nie lubiła swojej pracy. Jako wokalistka sesyjna miałam dziwaczne szczęście do popowych piosenek, czasem trafił się jakiś soft rock, jazz lub blues. Nie gardziłam żadnym gatunkiem, jednak to ciężkie gitary, chrapliwy głos i perkusyjny łomot najbardziej działały na mój zmysł muzycznej przyjemności. Słuchałam takich rzeczy w domowym zaciszu, ostatecznie to utwory do pracy stanowiły zdecydowaną większość mojej życiowej ścieżki dźwiękowej. Kiedy artyści zeszli z estrady zrobiłam sobie rundkę po lokalu. Mimowolnie przyjrzałam się bywalcom. To byli przeważnie młodzi lub w średnim wieku ludzie z wyraźnym zamiłowaniem do czarnych strojów. Idąc dalej znalazłam jeszcze dwa bary i dwie mniejsze sceny, z czego na jednej z nich coś miało się wydarzyć niedługo. Zamówiłam ciemne piwo i usiadłam przy stoliku. Naprzeciwko stało stare, nieco odrapane pianino i ławeczka. Obok leżał stos kartek papieru, być może nut. Oby tylko nie zapaliły się od tych wszystkich świec poustawianych na podłodze…  Po dłuższej chwili w głębi sceny pojawił się zarys kobiecej sylwetki.

 

II

 

Dziewczyna zgrabnie usiadła przy fortepianie. Po chwili spod jej palców zaczęły wydobywać się dźwięki. Nie znałam tych utworów. Najwyraźniej były to własne kompozycje artystki, tym bardziej, że nie używała partytur. Dłonie pianistki prześlizgiwały się po klawiaturze z niemalże nadnaturalną szybkością i mogłabym przysiąc, że nie pomyliła ani jednej nuty. Dobra jest – przyznałam w duchu. Muzyka była niesamowita. Grana jakby w zwolnionym tempie, mroczna, trochę przerażająca… Lekkie fałsze rozstrojonego pianina tylko podkreślały jej niezwykły nastrój i brzmiały bardzo stylowo. Tym razem nie analizowałam poprawności harmonicznej, wartości artystycznej - niczego nie analizowałam. Chłonęłam to, co słyszę. I widzę, bo na scenie rozgrywał się istny spektakl. Kobieta miotała się przy instrumencie, to znów zastygała w jednej pozie poruszając tylko palcami. Siadała wyprostowana jak struna, a za moment zwieszała głowę i wydawała się bez życia. Całą sobą przekazywała, to co chciała wyrazić uderzeniami klawiszy. Była bezbłędna w tym, co robi.

Zauważyłam, że dziewczyna ma bardzo ciekawą urodę. Szczupła, o jasnej karnacji kontrastującej z czarnymi długimi włosami. Miała na sobie ciemną dopasowaną suknię sięgającą ziemi a na twarzy mocny sceniczny makijaż. Artystka zagrała kilka utworów, po czym sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na stosie nut. Wyjęła jedną sztukę i zapaliła z tą samą gracją, która towarzyszyła jej od wejścia na estradę. Obłok niebieskawego dymu przysłonił jej twarz, a ona… spojrzała mi prosto w oczy. A raczej przeszyła wzrokiem. Poczułam się nie tyle nieswojo, co głupio. Gapiłam się nią i pewnie chciała odpłacić mi pięknym za nadobne…  Kobieta przyglądała mi się badawczo jeszcze przez chwilę, po czym jak gdyby nigdy nic wróciła do występu i do końca nie spojrzała w moją stronę. A ja wciąż słuchałam jej gry jak zahipnotyzowana.

Kiedy wybrzmiała ostatnia nuta, zew zabawy kazał mi zmienić stolik, albo i lokum. Zbierałam się do wyjścia, gdy kątem oka zauważyłam, że w moją stronę sunie czarna postać.

– Za kilka minut przy barze w tamtym rogu – bardziej rozkazała niż zapytała nieznajoma.

Zjawiła się po chwili. W tej samej sukience, choć makijaż z bliska wydawał się demoniczny. Usiadła obok i wlepiła we mnie oczy. Miały ciekawy, jasny kolor i niesamowicie błyszczały.

- Znasz się na tym – stwierdziła bez wahania.

- Na czym? – trochę zaskoczona odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

- Na muzyce. Graniu. Harmonii. Interwałach. Mylę się?

- W zasadzie to nie… Skąd wiesz? Znamy się?

- Wiem wszystko i znam wszystkich – zaciągnęła się papierosem. –Żartowałam. Widziałam, że patrzysz mi na ręce i że najwyraźniej rozumiesz to, co gram. Że poznajesz akordy i wiesz, dlaczego naciskam ten a nie inny pedał. Zresztą, ci co chcą sobie poskakać idą tam – ruchem głowy wskazała scenę, pod którą spędziłam około godziny…  - Tutaj przychodzą ci, co się znają – zamaszystym ruchem odrzuciła do tyłu kruczoczarne włosy. No tak, pewność siebie to w tej robocie podstawa.

- Zajmuję się muzyką zawodowo – zaczęłam sama. - Wiesz, sesyjna śpiewaczka. Ale piszę też swoje rzeczy i kompletuję ludzi do zespołu. A ty?

- Też robię swoje, czego przykład miałaś przed chwilą… - zawiesiła głos. – Powiem ci coś – przysunęła się bliżej i teatralnym szeptem zaczęła – Nie graj tu nigdy. Nie warto. Nie chodzi nawet o publikę, zresztą sama wiesz. Wystarczy, że słucha cię jedna osoba. To parszywe miejsce. Grasz całą noc i nie wiesz, czy dostaniesz za to złamany grosz - wyprostowała się.  - Dobrze, że żyję czym innym niż jedzenie, spanie...

Odwróciła twarz w moją stronę. Znów to przenikające spojrzenie. Nie wiem czemu zrobiło mi się zimno.

- Muzyką? – starałam się nadać głosowi żartobliwy ton. Naprawdę było mi dziwnie i chciałam jak najszybciej pozbyć się tego uczucia.

- Można tak powiedzieć… - odparła zdawkowo. - Słuchaj, mówiłaś, że szukasz ludzi do zespołu. Nie przyda ci się klawiszowiec? – zmieniła temat. – Życiorysu chyba nie muszę pisać – uśmiechnęła się, pokazując białe zęby.

- W zasadzie… czemu nie – propozycja wydała mi się niegłupia. - Też gram, ale czasem trudno ogarnąć wokal i piano, szczególnie, kiedy mam ochotę sobie pobiegać po scenie – teraz obie się śmiałyśmy. - Daj mi jakiś kontakt do siebie.

Dziewczyna wzięła serwetkę i pożyczonym od barmana długopisem zapisała numer telefonu. Schowałam go do kieszeni kurtki.

Rozmawiałyśmy jeszcze długo. O sztuce, życiu, o tym, jak nie ubierać się na scenę i o wielu innych sprawach. Dobrze się czułam w jej towarzystwie. Mogłabym ją polubić, może nawet zaprzyjaźnić się. Przeszkadzało mi tylko jedno. Ten przenikliwy wzrok, te oczy, które wbijała we mnie co i rusz. Patrzyła przez moment, a gdy tylko odwracała głowę, przechodziła przeze mnie fala lodowatego zimna.

Kiedy po raz któryś poczułam, że barowy stołek dziwnie chwieje się pode mną, nie bez trudności wyartykułowałam:

- Miło się z tobą rozmawia, ale pójdę już. Wiesz, od rana pracuję, a muszę dbać o głos.

- Oczywiście, diwa musi mieć zasady  – odparła z udawaną powagą. – Mnie też było przyjemnie poznać cię – teraz już nie żartowała. Świdrowała mnie wzrokiem, jakby chciała napatrzeć się na zapas. Wyglądała jeszcze piękniej, niż kilka godzin temu. Nie było po niej widać śladu zmęczenia. Zauważyłam, że otacza ją blade światło, takie jak o poranku. Musiało świtać, ale tu przecież nie było okien… Nieznajoma wciąż spoglądała na mnie, ale już nie tak intensywnie. To było zupełnie normalnie spojrzenie nowo poznanej koleżanki. W jednej chwili poczułam się, jakby odłączono mnie od linii wysokiego napięcia.

– Do zobaczenia – usłyszałam niski głos. Dziewczyna uśmiechnęła się, a spomiędzy czerwonych warg błysnęły wyjątkowo długie i ostre zęby. Wstała z miejsca, po czym odwróciła się i odeszła. Kontury jej ciała z każdym krokiem stawały się coraz mętniejsze, jakby przezroczyste, aż w końcu rozpłynęły się w powietrzu.

 

III

 

Ostry dźwięk dzwonka komórki podziałał na mnie tak, jakby ktoś wbijał mi w głowę igły. Być może dlatego, żeby przerwać swoją mękę, zerwałam się z łóżka i rzuciłam na telefon. Nie zdążyłam wychrypieć słowa, bo z drugiej strony coś ryknęło:

-Gdzie ty jesteś, na litość boską! Studio to nie park, tu nie siedzi się za darmo!

Otrzeźwiałam w jednej chwili. O dziesiątej miałam być w pracy, a była prawie trzynasta.

- Zaraz będę – odpowiedziałam, jak grzeczna uczennica.

Byłam w swoim mieszkaniu. Nie miałam pojęcia, jak się tu znalazłam. Nie pamiętałam kompletnie nic z drogi powrotnej. Miałam na sobie te same czarne ciuchy, co podczas nocnej eskapady. Spałam w ubraniu, przynajmniej zaoszczędzę trochę czasu. Wyjęłam z lodówki wczorajszą kanapkę i pośpiesznie przełykając, wybiegłam z domu.

Próba szła mi ciężko. Dostałam piosenkę trochę poza swoją skalą i głos mi się załamywał. Pocieszyło mnie jednak to, że do premiery zostało kilkanaście tygodni.  Może do tego czasu się ogarnę – pomyślałam skręcając do toalety. Nie czułam się dobrze. Nigdy wcześniej nie byłam tak wyczerpana fizycznie i psychicznie. Powłóczyłam nogami, co nie zdarzało mi się nawet po intensywnej trasie koncertowej. Wczoraj wypiłam raptem dwa piwa… zresztą, znałam swój organizm na tyle, że potrafiłam rozpoznać skutki nadmiaru zabawy. Spojrzenie w lustro uświadomiło mi, że moja twarz ma barwę kredy.  Byłam wyjałowiona. Wydrenowana z wszelkiej substancji życiowej. A może to jakiś wirus..? Nie wiem, co mi było i nie miałam siły tego dociekać. I jeszcze te powracające jak bumerang myśli o…

Szmer wody i ruch otwieranych drzwi kabiny wyrwał mnie z zawieszenia. Dyrygentka obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

- Wyglądasz, jakby cię wampir wyssał. Idź do domu – w jej głosie słychać było niekłamaną życzliwość.

Poszłam. Od progu skierowałam się do sypialni i po chwili spałam jak dziecko. Obudziło mnie światło latarni wdzierające się do pokoju przez niezasłonięte okno. Była północ.

Wiedziałam, co teraz będę robić. Planowałam to cały dzień… i nie chciałam się do tego przyznać nawet sama przed sobą. Zdjęłam z wieszaka kurtkę i wytrząsnęłam wszystko z kieszeni. Znalazłam  znajomą serwetkę, rozwinęłam  i zaklęłam ze złości. Tusz był rozmazany. Próbowałam odczytać cyfry, zadzwoniłam nawet pod kilka numerów, za każdym razem łącząc się z kimś, kogo wcale nie potrzebowałam słyszeć. Siedziałam na łóżku z telefonem w dłoni.

Co mnie ciągnęło w stronę tej diabolicznej kobiety? Nawet nie znałam jej imienia. Chciałam ją zatrudnić, była fenomenalnym muzykiem. Chciałam słuchać jej muzyki. Chciałam… Nie mogę tego tak zostawić  – zrozumiałam, że krzyczę do samej siebie. Jutra nie będzie.

Szłam znajomym przesmykiem. Z bijącym sercem odliczałam numery lokali. Jedynka – kamienica. Trójka – kawiarnia. Piątka – galeria. Siódemka – kaplica…


comments powered by Disqus