"Skorpion" tom 10: „W imię syna” - recenzja

Autor: Jakub Syty Redaktor: Motyl

Dodane: 28-08-2014 16:50 ()


Trzy ostatnie albumy „Skorpiona”, wydane przez Taurus Media po kilkuletniej przerwie spowodowanej rezygnacją z tego tytułu przez wydawnictwo Egmont, prowadziły ku nieuchronnemu końcu piastowania przez niegdysiejszego kardynała Trebaldiego funkcji głowy kościoła. I to, co zaczęło się „w imię ojca”, kończy się „w imię syna”... Oto Skorpion poznaje wreszcie całą prawdę na temat swego pochodzenia. Lecz czy może mu to przynieść ukojenie? Jak się zapewne domyślacie – niestety nie.

Tym, co motywuje Skorpiona do działania nie jest de facto chęć poznania prawdziwej tożsamości tego, który go spłodził. Nie kieruje nim skrywana synowska miłość do nieznanego rodziciela, lecz chęć pomszczenia spalonej na stosie matki. W imię zemsty wkracza między zwaśnione wielkie rody, których historia sięga wstecz dalej niż powstanie piętrzącego się na siedmiu wzgórzach Wiecznego Miasta. Akurat ów spór, zarysowywany stopniowo już od pierwszego tomu serii, bardzo mnie ciekawił. Jestem usatysfakcjonowany sposobem w jaki Stephen Desberg rozwiązał kwestię rodu Trebaldich, eksponując ich przekleństwo i dodając zarazem dramatyzmu losom od zawsze wyniosłego Cosimo Trebaldiego, dziś szalonego z nienawiści papieża.

Faktycznie, Rzym zostaje pochłonięty przez szaleństwo, kiedy świadom swych słabości papież, pozbawiony dotychczas silnej armii zamaskowanych mnichów, decyduje się na desperacki krok, by za wszelką cenę dopaść mężczyznę z rzekomo diabelskim znamieniem skorpiona na prawym ramieniu. Ten jednak z całą furią stawia czoła wszystkim napotkanym przeciwnościom i aż szkoda, że Desberg nie zdecydował się jeszcze mocniej uzewnętrznić gniewu, jakim kipi bohater. Natomiast Marini na wielu ujęciach portretuje Armando Catalano z odpowiednio groźnym wyrazem twarzy, dającym jego przeciwnikom do zrozumienia, że przelewki się skończyły.

Rozgrywające się w Bazylice Świętego Piotra kulminacyjne sceny tego albumu są nie tylko bardzo dynamiczne, ale też z rozmachem zilustrowane. Enrico Marini nie zrezygnował z pieczołowitego przedstawiania drugiego planu, mając przecież na pierwszym kluczowe – choć może trochę odrobinę przegadane – sekwencje. Po raz kolejny udowodnił, że w graficznej kreacji historii z gatunku płaszcza i szpady jest absolutnym mistrzem. Szkoda, że potrzebne w tym albumie retrospekcje kradną miejsce zdarzeniom, które można by było jeszcze bardziej rozwinąć czy nawet rozbuchać. W dodatku również niewiele go zostało na dopowiedzenie tego, co dzieje się z Huzarem czy Mejai, w związku z czym ich wątki wydają mi się być potraktowane mocno po macoszemu.

Chociaż lektura „W imię syna” zapewniła mi niemało rozrywki, niepocieszony jestem faktem, że Stephen Desberg nie potrafi po męsku finiszować. Owszem, nie od dziś wiadomo, że światło dzienne ujrzy kolejny, otwierający nowy cykl serii album, mimo wszystko liczyłem na to, że w tym dziesiątym faktycznie domknie rozpoczęte wątki, zostawiając przy tym lekko uchyloną furtkę na planowany ciąg dalszy. Nic z tych rzeczy. Belgijski scenarzysta wyszedł, zostawiając za sobą otwartą niemalże na oścież bramę. Doprawdy, pogłoski o zakończeniu „Skorpiona” były mocno przesadzone...

 

Tytuł: "Skorpion" tom 10: „W imię syna”

  • Scenariusz: Stephen Desberg
  • Rysunek: Enrico Marini
  • Tłumaczenie: Wojciech Birek
  • Wydawca: Taurus Media
  • Data publikacji: 28.08.2014 r. 
  • Stron: 48
  • Format: A4
  • Oprawa: miękka
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Cena: 38 zł 

Dziękujemy wydawnictwu Taurus Media za udostępnienie komiksu do recenzji.

 

 


comments powered by Disqus