Bondrise – recenzja "Skyfall"

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 29-03-2013 22:09 ()


Z tym Bondem to ciągle jest jakiś problem. Zaczęło się od zakończenia Zimnej Wojny. Dawne żarty, aluzje polityczne, parodystyczni antagoniści stracili na swoim wdzięku. W dodatku pojawiła się cała armia męskich bohaterów wyprzedzających Bonda, a to w manierach, a to w gadżetach albo w atrakcyjności. Zaczęto go więc powoli wprowadzać w coraz to mniejszy świat, bardziej niejednoznaczny, brudny. Zlecano mu mniejsze misje, mocniej krwawił, szybciej się męczył. W dodatku zyskiwał oblicze Władimira Putina, któremu odebrano widły.

Co prawda, filmy z Piercem Brosnanem, pomimo jego aparycji i niebagatelnego talentu, nadal tkwiły jedną nogą w starym systemie opowiadania historii. Były do bólu schematyczne i efekciarskie. Od czasu do czasu komentowały rzeczywistość, ale był to zazwyczaj aspekt drugorzędny, widoczny przy wybuchach, imponujących wejściach na teren wroga czy przy zaliczaniu kolejnej top-modelki. Jednak były to filmy coraz gorsze wraz z kolejnymi odsłonami, by w końcu, w Die Another Day, przerodzić się w kompletną autoparodię.

Potrzebowano nowej formuły, obawiano się, że czas Bonda dobiegł końca. Jasne było, że musiał wrócić Martin Campbell, który raz już, w 1995 roku, uratował franczyznę filmem GoldenEye. Wraz z 11 września Bond musiał zmienić środowisko, image i styl życia. Świat stał się bowiem niejednolity, wróg zaś nieokreślony. Otaczająca rzeczywistość stała się bardziej ryzykowna, wymagała więc więcej brawury i odważnych posunięć. Niewątpliwie takim właśnie posunięciem było obsadzenie w roli głównej Daniela Craiga – dla kobiet bożyszcza, dla mężczyzn wieśniaka udającego superszpiega (w dodatku o rosyjskiej subtelności). Starzy wyjadacze byli zrażeni, nowi widzowie zostali natomiast zaintrygowani poważniejszym podejściem do postaci i jej złudnym urealnieniem.

Ale dawny duch Bonda wzywał. Powolnie zbliżało się 50-lecie marki. Należało je godnie uczcić. Dlatego producenci wraz z reżyserem Samem Mendesem postawili przed sobą bardzo wysoką poprzeczkę  – postanowili stworzyć film będący hołdem dla popkulturowej legendy, jednocześnie chcąc, aby utwierdził się on w realistycznym podejściu. Film pełen oczek do obeznanego w kulturze masowej widza, ale jednocześnie świeży, niepospolity, potrafiący jeszcze zaskoczyć zblazowanego konsumenta. Film dla każdego, czyli z zasady dla nikogo.

Rezultat? Film pełen logicznych absurdów, eskapistycznych głupot, ale duchem wierny legendzie agenta Jej Królewskiej Mości. Co śmieszniejsze, wizja pośrednia najbardziej spodobała się tym, którzy zrazili się do Bonda już na początku swojego romansu z popkulturą. A to im nie odpowiadała zbyt wielka spuścizna, a to campowość filmów z Connerym czy Moore’em.

Należę do obozu nieprzekonanych. Nie przepadałem za Bondem, choć mój ojciec, kiedy był w moim wieku, uwielbiał go. Nie potrafiłem zrozumieć egzaltacji wynikającej z powstania filmu Casino Royal, który jest dla mnie realizowaną na klasycznych zasadach reaktywacją. Podobne triki zastosował Frank Miller, odświeżając Batmana w latach 80. Oglądając ten film, ciągle zadawałem sobie pytanie – ile jest jeszcze Bonda w Bondzie? Przecież nie jest tak zmienny jak Mroczny Rycerz, nie da się na dłuższą metę ulepić nowej „gęby” gombrowiczowskiej.

I nagle pojawił się Skyfall. Film, który zmienił może nie wszystko, ale dostatecznie dużo. Dużo na tyle, że potrafiłem uwierzyć w Agenta 007. Szpiega, na którego świat zasługuje, a nie którego potrzebuje.

Celowo parafrazuję Nolana z Trylogii Mrocznego Rycerza, mocno inspirującego się mitem Bonda w swojej interpretacji Batmana. Sam Mendes pomyślał sobie – skoro Mroczny Rycerz odniósł taki sukces ze swoją inspiracją terroryzmem, specyficznym budowaniem napięcia oraz schematem fabularnym, czemu tego nie wykorzystać? Skoro Nietoperz tyle czerpie z Bonda, czemu Bond nie może czerpać z Gacka? I wyszło mu to na dobre, choć Mendes przyjmując pseudorealistyczną otoczkę zaczerpnął od Nolana także jego słabości – pretensjonalne dialogi, patetyczne tony, brak konsekwencji i rozwlekłe, problematyczne zakończenie.

Czym jest Skyfall? Jest dopełnieniem mitu Bonda, na jakie mit ten zasługiwał od dawna. Po nieudanej akcji, po której relacja agenta z M została mocno nadwyrężona, powraca on do Anglii po kilku miesiącach nieobecności. Pojawia się niespodziewanie, gdyż wszyscy sądzą, że od dawna nie żyje. A świat w trakcie jego nieobecności nie próżnował. Terroryści upatrzyli sobie cel w jego szefowej. Dodatkowo kieruje nimi człowiek, który zdradził brytyjski wywiad. Jako ktoś od mokrej roboty, agent 007 wraca, ale wyczerpany, z mniejszą energią, zadyszką i wzmożoną potliwością. Nie wie, że nie nadaje się do służby. Nie jest tego świadom, bowiem jest okłamywany przez swoją przełożoną, której przeznaczenie nie jest do końca znane.

Największy plus ostatniego Bonda to zespół wybitnych filmowców i aktorów, którzy zgodzili się pracować przy tym projekcie. Większość z nich miała już styczność z Oskarem. Absolutny majstersztyk czynią tutaj dwie osoby. Rozpocznę od najbardziej zasłużonej, Rogera Deakinsa. To dzięki niemu uwielbiam oglądać Skyfall. Ujęcia kamer, uchwycenie malowniczej scenerii, niezwykle bogate kadry sprawiają, że widz dzięki pięknej perspektywie wpatruje się w ekran. W rzeczy samej, Skyfall jest filmem pięknym do oglądania – sceny są kolorystyczne, dynamiczne, płynne. Zaś uchwycenie akcji absorbuje na tyle, że  widz potrafi momentalnie wybaczyć niewybaczalne – robienie w intelektualne bambuko (co nie jest wcale rzadkie w tym filmie).

Drugą osobą jest Javier Bardem, który zdecydował się zagrać głównego oponenta Bonda, władcę marionetek odpowiadającego za całe zło. Aktor znany z filmów Woody’ego Allena i produkcji hiszpańskich odczuwa niesamowitą frajdę z odgrywania czarnego charakteru, bawi się formą upadłego agenta mającego lekki, zwodniczy pociąg do facetów. Co prawda, charakter granej przez niego postaci pod koniec staje się kompletnie sztampowy i powierzchowny, za to jego kreacja potrafi zaimponować. Zostało to już wielokrotnie powtórzone, ale warto to podkreślić jeszcze raz – Bardem rolą antagonisty Bonda zaskarbił sobie możliwość zagrania Jokera w następnej serii filmów o Batmanie, która ma być mocno inspirowana ostatnimi grami komputerowymi. Wróżę mu w tej kwestii spore szanse.

W pozostałych aspektach najnowszy Bond bardzo dużo czerpie z modnych zagrywek, rozwiązań i gestów. Skoro widzowie chcą się utożsamiać z superszpiegiem, muszą dostrzec jego wiek, problemy ze zdrowiem, słabości. Skoro łotry, by zrealizować swój plan, lubią ostatnio zostać schwytani to i tutaj nie mogło tego zabraknąć. Czynienie z głównego bohatera postaci uwielbiającej się odradzać (wspomina o tym nawet w trailerze) też ma miejsce. Właściwie jest wiele powodów, dla których film ten mógłby przejść bez echa, zrazić swoim brakiem oryginalności, graniem pod publiczkę czy usilną próbą bycia na czasie. Nie boli to z tego powodu, że bardzo postawiono tu na psychologię, relacje miedzy postaciami, dialogi, budowanie napięcia i poczucia zagrożenia mogącego pojawić się z najbardziej nieoczekiwanej strony. I choć wreszcie poznajemy dzieciństwo Bonda, równie mgliste jak miejscowość, z której pochodzi, to potrafimy się z nim utożsamić. W końcu jego młodość została utwardzona w schemacie sieroty i koncepcjach mitologicznych Campbella, które tak mocno się sprawdziły w komiksach superbohaterskich oraz klasycznej trylogii Gwiezdnych Wojen.

Oczywiście można się czepiać, że zakończenie mogłoby być solidnie skrócone i nie straciłoby nic ze swojej wymowy. Można się spierać, że buldożerem nie złączymy wagonów pociągu, nie mając odpowiedniego kluczyka. To samo z siecią szpiegowską, działającą dosłownie wszędzie – nawet tam, gdzie teoretycznie nie powinna, czyli na ziemi niczyjej, niewystępującej na mapach. Prawda jest jednak taka, że pomimo swoich bolączek, braku spójności i zbyt wielu oczek puszczanych do starszych fanów, Skyfall ma swój niepowtarzalny urok. Posiada siłę przekonywania skierowaną do osób zdystansowanych do Bonda, uznających go za relikt dawnych czasów.

Dzięki obrazowi Mendesa po raz pierwszy, polubiłem i szczerze uwierzyłem w postać Bonda, podobnie jak  wielu innych, wcześniej do niego nieprzekonanych. To bardzo duże osiągnięcie jak na tak wieloletnią markę. Albowiem Skyfall udowadnia, że w angielskim agencie o szkockich korzeniach wciąż drzemie potencjał elektryzującej persony. Ponadto czasem potrafi on być mężczyzną słabym i niezdecydowanym, a nie tylko samcem alfa.

Szczerze polecam Skyfall, jednocześnie czekając na dwa kolejne filmy z Danielem Craigiem. Bez wątpienia za jeden z nich weźmie się Christopher Nolan, który nie ma skonkretyzowanych planów reżyserskich po The Dark Knight Rises. Oby tylko nie rozpoczął kolejnego filmu od sceny, z której wynikałoby, że ojcem Craiga jest pewien znany Szkot…. Sean Connery. Pierwszy Bond.

W końcu puszczanie oczka do widzów też ma swoje granice.

 8/10

Tytuł:  "Skyfall"

Reżyseria: Sam Mendes

Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan, Patrick Marber

Obsada:

  • Daniel Craig
  • Judi Dench
  • Bérénice Marlohe
  • Ralph Fiennes      
  • Javier Bardem
  • Naomie Harris  
  • Ben Whishaw
  • Ola Rapace         
  • Albert Finney

Muzyka: Thomas Newman

Zdjęcia: Roger Deakins

Montaż: Stuart Baird

Scenografia: Dennis Gassner

Kostiumy: Jany Temime

Czas trwania: 144 minuty


comments powered by Disqus