"Frankenweenie" - recenzja
Dodane: 09-12-2012 20:41 ()
Nie myślałem, że kiedyś tego doczekam. Film Tima Burtona bez udziału Johnny’ego Deppa? Jestem w szoku. Jestem przerażony. Nie wiem co mam o tym myśleć. Mogę się mylić, ale to prawdopodobnie pierwszy taki przypadek w zarejestrowanej historii kinematografii. Co mam sądzić o tak wiekopomnej produkcji? Co mam myśleć o „Frankenweenie”?
Postanawiam nie myśleć. Powoli zanurzam się w obraz i dźwięk płynące z ekranu oraz głośników sali. Już metamorfoza znajomego logo wytwórni Disney daje do myślenia. Bajecznie kolorowy zamek przeistacza się w ponurą i mroczną, lecz skądinąd urokliwą parodię samego siebie, wyraźnie zaznaczając czego spodziewać możemy się po stylistyce obrazu. W warstwie wizualnej królują bowiem koślawość, przerysowanie i groteska, serwowane widzowi w odcieniach szarości, które uwypuklają na zasadzie kontrastu humorystyczne cechy kukiełkowych postaci i scenografii. Owe elementy zostały zaś zaprojektowane w typowy dla twórczości Burtona sposób. Mamy więc do czynienia z bohaterami o słusznych rozmiarów głowach, z wielkimi, sprawiającymi wrażenie nieustannie podkrążonych oczami i patykowato chudymi tułowiami. Tych zdeformowanych protagonistów nałożono z kolei na scenografię realistyczną, choć podlegającą niekiedy pewnemu przejaskrawieniu, mającemu na celu uwypuklenie jej makabryczno-humorystycznej natury. Całość okraszono zaś wysoce stylizowaną muzyką, stanowiącą odbicie w krzywym zwierciadle muzyki z lat 40/50 oraz szlagierów znanych z klasyków kina grozy.
Jeżeli dorzucimy do tego świetnie sprawdzający się w czarno-białym filmie efekt trójwymiarowy, nadający monochromatycznym kadrom niezwykłą głębię, to otrzymamy produkcję niezwykle satysfakcjonującą pod względem walorów audiowizualnych. Istny wzrokowo-słuchowy cukierek pieszczący zmysł widza może nie feerią barw wylewających się z ekranu, ale oryginalnością wizji amerykańskiego przedmieścia oraz typową dla reżysera mroczno-makabryczno-prześmiewczą atmosferą.
Niestety, równie pochlebnie nie mogę wyrazić się o warstwie merytorycznej obrazu. Pomimo całej swojej otoczki „Frankenweenie” to po prostu kolejna disneyowska bajka korzystająca ze zbioru powielanych ad infinitum przez korporacyjną Myszkę Miki schematów. W tym konkretnym przypadku oklepanych oraz znanych nam doskonale patentów dotyczących straty i rozstania z najlepszym przyjacielem, odrzucenia i braku akceptacji, a także sile przyjaźni, która pozwala pokonać zdawałoby się nieprzekraczalne bariery. Ot taka tam historyjka, w której chłopiec traci ukochanego psa, ale dzięki sile nauki i własnego uporu przywraca go do życia, co naturalnie powoduje lawinę problemów. Tym, co ratuje sztampowość historii przed zemstą głodnych krwi krytyków i malkontentów jest humor. Tak proste żarty sytuacyjne z udziałem nie do końca przystosowanego do swojej nowej formy psa-zombi, jak i meta-humor oparty na nawiązaniach do popkultury i klasycznych filmów grozy. Nawiązań tych jest dużo i bywają one autentycznie śmieszne.
„Frankenweenie” to taka trochę świnka morska. Dla widzów młodszych momentami zbyt mroczny i dosadny, dla odbiorców nieco starszych prawdopodobnie zbyt infantylny. Osobiście oglądałem go z mieszanymi uczuciami. Ze względu na specyfikę historii można od początku do końca niemal idealnie przewidzieć jej przebieg, co odbiera nam przyjemność z odkrywania historii. Z drugiej strony film ratują humor, rozmaite nawiązania i strona audiowizualna. I chyba właśnie ze względu na nie warto ten film mimo wszystko obejrzeć.
6/10
Tytuł: "Frankenweenie"
Reżyseria: Tim Burton
Scenariusz: John August
Obsada: (głosy)
- Catherine O'Hara
- Martin Short
- Martin Landau
- Charlie Tahan
- Winona Ryder
- Atticus Shaffer
- Robert Capron
- James Hiroyuki Liao
Muzyka: Danny Elfman
Zdjęcia: Peter Sorg
Montaż: Chris Lebenzon, Mark Solomon
Scenografia: Rick Heinrichs
Czas trwania: 87 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus