"John Carter" - recenzja
Dodane: 11-09-2012 16:37 ()
John Carter i księżniczka z Marsa - tak według mnie powinien brzmieć pełen tytuł nowego filmu Andrew Stantona (m.in. „WALL-E”, „Gdzie jest Nemo?”). Scenariusz obrazu oparty jest bowiem na klasyku science-fiction z 1912 r. pt. „Księżniczka Marsa”, autorstwa Edgara Rice’a Borroughsa.
Prezentowane wszędzie spoty reklamowe kreowały film na epopeję rangi choćby „Władcy Pierścieni”, tyle że w kosmosie. Niestety, moim zdaniem obraz zawodzi, jeśli patrzeć na niego z takimi oczekiwaniami. Jest to może temat na oddzielną dyskusję, ale właśnie takie pompatyczne zapowiedzi dosyć przeciętnego tytułu powodują wielkie rozczarowanie u widza, który oczekuje czegoś więcej za wydane na seans pieniądze. Z drugiej strony, jeśli odrzucić te wyolbrzymione oczekiwania i podejść do filmu z lekkim dystansem, można dojść do wniosku, że „John Carter” jest tworem całkiem przyzwoitym. Natomiast z pewnością jest sympatyczną rozrywką dla spragnionego doznań kinomana. (Jak to mawiają: na bezrybiu i rak ryba).
Historia rozpoczyna się na Marsie. Już na początku dowiadujemy się, że Czerwona Planeta nie jest martwą pustynią, za jaką powszechnie się ją uważa. Wręcz przeciwnie, życie kwitnie na niej w najlepsze. Jest też sporo zieleni, głównie w postaci dziwacznych ludków. No, ale jest. I do tego kolor ten ładnie wpisuje się w powszechnie przyjęte standardy urody ufoludka. Są też ludzie. A jakże! Dowiadujemy się również, że owa tętniąca życiem planeta, jak wszystkie znane nam zamieszkałe przez ludzi światy, jest dławiona przez odwieczny konflikt. Oto dwa plemiona - Czerwoni i Niebiescy (oryginalne, brawo dla twórców), zamieszkujące dwa największe na planecie miasta, rozpoczynają wojnę totalną.
Trwające do tej pory status quo zakłóca bowiem interwencja bliżej nieokreślonej grupy złych, nieśmiertelnych i bardzo potężnych istot. Oczywiście nie za bardzo potężnych i tylko częściowo nieśmiertelnych, bo ktoś musi się z nimi w końcu rozprawić. Tutaj do zabawy wkracza tytułowy bohater – John Carter. Całkiem sympatyczny młodzieniec z tragicznym bagażem doświadczeń i pociągiem do mniejszych lub większych bryłek o żółtym kolorze. Dalej w wielkim skrócie - John przez przypadek dostaje się na Marsa, pomaga ufoludkom, miesza szyki nieśmiertelnym istotom, uwodzi księżniczkę i ratuje cały majdan. Historyjka jest tak doskonale zbudowana, że mam lekki problem by uwierzyć, że została napisana przez twórców takich hitów jak „Gdzie jest Nemo?”. Problem polega na tym, że scenariusz tylko częściowo oparty jest na materiale z książki. Odnoszę wrażenie, że został on za bardzo spłycony, przez co niewiarygodna historia Johna Cartera, sprawnie opowiedziana na kartach powieści, przeszła do legendy, a ta filmowa wydaje się naciągana jak obietnice wyborcze naszych polityków.
Zdecydowanym plusem produkcji jest oprawa wizualna. Nie chodzi mi tu jednak o same efekty specjalne, bo do tych nawet najlepszych zdążyliśmy już przywyknąć. Mam na myśli raczej doskonale zbudowane sekwencje tych efektów, sprawiających że Mars wygląda interesująco, a niesamowite wyczyny bohatera w miarę wiarygodnie. Mnie osobiście najbardziej podobały się sceny walk statków powietrznych. Do wielkich plusów filmu należy też jego tempo – wolniejsze sekwencje z dialogami przeplatane są scenami dynamicznymi w sposób idealny. Znaczy to tyle, że podczas oglądania nie nudzimy się i nie mamy czasu zastanawiać się jak tragicznie wypada ten film fabularnie. O grze aktorskiej nie napiszę oddzielnego akapitu, bo zwyczajnie nie ma o czym pisać. Role zagrane są dobrze, bez większych wpadek, ale też bez rewelacji, a postaci wykreowane przez aktorów wzbudzają ilość emocji wystarczającą na cały seans, ale ani chwili dłużej.
„John Carter” to film, który z powodzeniem można pokazać też młodszemu odbiorcy. Jako dzieło stworzone pod okiem Disneya nie uświadczymy tutaj wielkiej brutalności ani zbyt rozbudowanych scen romantycznych. Jest jeden buziak! Nie przeszkadza to jednak głównej bohaterce paradować w skąpych (ale niezbyt) strojach, a całej reszcie ekipy siać zniszczenie i ścielić gęsto trupem czerwoną planetę ku uciesze gawiedzi.
Podsumowując, produkcję Disneya oceniam całkiem pozytywnie. Pomimo wymienionych wyżej wad jest on produkcją strawną i z premedytacją zabijającą wolny czas. Jeśli jednak szukacie czegoś bardziej wymagającego intelektualnie, to sięgnięcie po książkowy pierwowzór będzie dużo lepszym rozwiązaniem. Jak bowiem widać po zainteresowaniu producentów, mimo ponad 100 lat od publikacji, „Księżniczka z Marsa” cieszy się wciąż dużą popularnością. Nie bezpodstawnie.
Tytuł: "John Carter"
Reżyseria: Andrew Stanton
Scenariusz: Andrew Stanton, Mark Andrews, Michael Chabon
Na podstawie powieści Edgara Rice'a Burroughsa "Księżniczka Marsa"
Obsada:
- Taylor Kitsch
- Lynn Collins
- Samantha Morton
- Willem Dafoe
- Thomas Haden Church
- Mark Strong
- Ciarán Hinds
- Dominic West
- James Purefoy
Muzyka: Michael Giacchino
Zdjęcia: Daniel Mindel
Montaż: Eric Zumbrunnen
Scenografia: Nathan Crowley
Kostiumy: Mayes C. Rubeo
Czas trwania: 132 minuty
comments powered by Disqus