Przy Soplu twardziele topnieją - "Czarne południe" od dziś w sprzedaży!
Dodane: 22-06-2012 17:24 ()
Tytuł: Czarne Południe
Autor: Paweł Kornew
Seria: Świat Przygranicza
Cykl: Obca krew
Data wydania: 22 czerwca 2012
Oprawa: miękka
Stron: 400
Wymiary: 125x195 mm
ISBN: 978-83-7574-716-4
Przy Soplu twardziele topnieją
Jeżeli nie zabije cię kula, to dobije cię czar. Nie osmali cię ogień, to skapiejesz na mrozie. Oderwanym skrawkiem naszego świata wstrząsa brutalna wojna. Stary i kruchy porządek ostatecznie się zawalił - czas wybrać nowych władców. Ręka, która utrzyma nóż, rządzić będzie Przygraniczem.
I dlatego wszyscy, którzy chcą się liczyć w nowym układzie sił szukają Sopla. Sopel, by przeżyć i wyrwać się z Przygranicza musi szukać noża. Napalm, jak na piromantę przystało, szuka okazji do rozróby.
Zanim nastanie Czarne Południe wszystkim uczestnikom te poszukiwania bokiem wylezą. Niektórym razem z flakami.
Paweł Kornew jest jak wino – im starszy, tym... no, wiadomo przecież. Nieczęsto zdarza się, aby cykl opisujący losy jednego bohatera umiał obronić się przed rutyną, sztampą, wreszcie nudą. Jednak Kornew potrafi. Kolejna odsłona opowieści o świecie Przygranicza to rzecz naprawdę arcyciekawa. Autor, wikłając głównego bohatera w kolejne intrygi, czyni to z wyczuciem i smakiem godnym najlepszego szefa literackiej kuchni, unikając pretensjonalności i traktowania zwrotów akcji wedle zasady „zabili go i uciekł”. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, tajemnice pojawiające się w poprzednich tomach znajdują zgrabne rozwiązania i wyjaśnienia. A przy tym owe rozwiązania potrafią zaskoczyć nawet bardzo wyrobionego i potrafiącego przewidywać meandry fabuły czytelnika.
Nie ma w powieści miejsca na nudę, choć znajdzie się czas na zadumę nad ludzkimi słabościami, stanowiącymi podstawę wszelkich podłości. Sopel vel Śliski rozwija się wraz z kolejnymi tomami cyklu, staje się coraz dojrzalszy i bardziej interesujący. Każdy może znaleźć tutaj coś dla siebie. Polecam „Czarne Południe” z czystym sumieniem.
Rafał Dębski, autor powieści "Wilkozacy. Wilcze prawo"
FRAGMENTY:
Spotkanie z Aaronem Dawidowiczem
– Jakbyś zgadł... – Hades wyjął spod stołu taboret, poprawił rzemień przy sandale. – Siadajże, rozmowa nie będzie krótka. Zjesz?
– A nie będą mnie tam szukać? – Wciągnąłem w nozdrza zapach bulkającej w garnuszku cieczy i skrzywiłem się z obrzydzeniem. – Nie jestem głodny.
– Bardzo rozsądnie – zaśmiał się. – Bo to trutka na szczury. Strasznie są namolne, mutanty przeklęte. Już nawet magia nie działa. Nalej kawy.
– Z przyjemnością. – Kiedy wynajmowałem kąt w Kostnicy, zawsze zachodziłem do Hadesa na kawę. Nieodmiennie była znakomita, choćby nie wiadomo jaka lura była produktem wyjściowym. – A co z moją czasową nieobecnością?
– Nie zauważą. – Aaron Dawidowicz zgasił palnik, przeciągnął się i powiódł dłonią wzdłuż uchodzącej w ścianę nici skoncentrowanej magicznej energii. – Nie denerwuj się.
– Dla mnie też? – chrząknąłem, nalewając sobie do filiżanki czarnego płynu z niewielkiego imbryczka. – Jest cukier?
– Ale tylko trzynaście ziarenek. – Starzec pociągnął się za długie bokobrody, uśmiechnął się nie wiadomo czemu i obejrzał mnie uważnie. – Nie denerwujesz się, mówisz?
– No jakoś się nie denerwuję – odparłem i też się uśmiechnąłem, chociaż nie zrozumiałem, na czym polega żart. Może się jeszcze wyjaśni. – Ale, biorąc pod uwagę, jak zakończyła się nasza poprzednia rozmowa...
– A co? – zdziwił się Hades. – Normalnie porozmawialiśmy. Wyszedłeś stąd na własnych nogach? Wyszedłeś.
– Niby tak, ale bagno w duszy pozostało. – Przeszedł mnie dreszcz. Plotki o tym, jak Aaron Dawidowicz potrafił okazać rozmówcy niezadowolenie budziły grozę. A niektóre z nich mogły się okazać prawdziwe. W każdym razie poczucie humoru człowieka, który wybrał sobie na dochodowe przedsiębiorstwo budynek dawnej kostnicy miejskiej, musiało być dalekie od przyjętych powszechnie standardów.
– Ale najważniejsze, żeś sam w to bagno nie wpadł – oświadczył mag z pełną powagą, a potem nieoczekiwanie mrugnął do mnie: – Ale skoro się upierasz, możemy na początek przeprowadzimy małą analizę.
– Nie żebym się upierał. – Łyknąłem kawy. Naciskać na jednego z najsilniejszych magów Przygranicza, znajdującego się na dobitkę w samym centrum kilku schodzących się linii siłowych, byłoby skrajną głupotą. Tym bardziej, że jak do tej pory, nie zdołałem się jeszcze przebić do żadnego magicznego pola.
– Nie chcesz wspominać przeszłości? – Hades odebrał ode mnie imbryk. – A trzeba będzie.
– Już zrozumiałem...
– To znakomicie. A zatem przyjmuję, że byłeś skonsternowany naszym ostatnim spotkaniem?
– Konsternacja to niewłaściwe słowo.
– Ty się nie oburzaj, że wpadłeś pod gorącą rękę. Nikt cię nie prosił, żebyś przychodził do mnie z tą obrzydliwą rzeczą. Przez nią wszystko się zaczęło.
– Mówicie o nożu? – domyśliłem się. – W czymś wam przeszkodził? I co właściwie się przez niego zaczęło?
– Co się zaczęło?! – Mag, rozeźlony nie na żarty, poderwał się i przebiegł w tę z powrotem pokój. – Ślepy jesteś? To wszystko! – Rozłożył szeroko ręce. – Miałem skromne, uczciwe przedsiębiorstwo, nie lazłem w politykę, sam byłem sobie panem, a przez ciebie spokojne życie poszło psu pod ogon! Teraz mam hotel klasy luks, a rezerwacje pokoi rozpisane na kilka lat do przodu! Musiałem nająć ludzi, żeby mieć czas na własną pracę! Sam remont ile kosztował! Nie mówię już o tym, że musiałem odpowiednio powiększyć pole ochronne i wzmóc wydatkowanie energii.
– E... – nie od razu potrafiłem znaleźć odpowiednie słowa. – To może należy mi się jakieś komisowe?
– Rózgi ci się należą. – Aaron Dawidowicz upuścił nieco pary, usiadł. – Kiedyś sam sobie byłem panem – powtórzył – a teraz nie wiadomo, kto nim jest. Wszystko przez ciebie.
– Ale co się stało?
– Myślisz, że skąd się wzięły pieniądze na remont, co? Rusz głową, nie rozczarowuj starego.
– Pierow dał? – wysunąłem przypuszczenie, przypominając sobie, jak się tutaj po pańsku zachowywał zastępca wojewody. – Czy Drużyna?
– Pierow. Kupił wszystko, z bebechami, ten... – Hades przełknął inwektywę i wpatrzył się w resztkę kawy na dnie imbryka. – Bardzo mu moje przedsiębiorstwo w oko wpadło.
– A ja co mam do tego?
– A kto inny? Gimnazjoniści nie dawali rady kontrolować twojego noża wewnątrz Kostnicy, więc się przestraszyli. Pierow wtedy postanowił sobie tutaj zrobić tak zwane zapasowe lotnisko. Sam rozumiesz, potrzebne mu było na gwałt miejsce zabezpieczone przed czarodziejami.
– Wesoło. – Zaczynałem zbierać to do kupy. – Ile sobie przywłaszczył terenu?
– Całą piwnicę. Ale to nic, po prostu nie mogę ścierpieć, jak się ktoś wtrąca w moje sprawy. A jeśli Pierow uzna, że zbyt dużo wiem... – Aaron Dawidowicz zamilkł i spojrzał na mnie ponuro.
– Rzeczywiście, niedobrze się stało...
– To wszystko, co masz do powiedzenia? – znów rozzłościł się Hades.
– Za to coś mi się zdaje, że wy chcecie sporo powiedzieć – nie dałem się sprowokować.
– Bardzo słusznie zauważyłeś. – Kiwnął głową starzec.
– Właśnie tak. Zdajesz sobie chociaż mętnie sprawę, do jakiego serpentarium wlazłeś?
– Nie znam takich mądrych słów. Oświecicie mnie?
– Tak w ogóle to nie posługujesz się mózgiem?
– No, toście mnie postawili w ciemnym kącie – prychnąłem. – Mogę coś przypuszczać. Na przykład, że skoro Pierowowi potrzebne było miejsce chronione przed Gimnazjonem, to dawno musiał planować pozbycie się Bergmana i zastąpienie go swoim człowiekiem.
Powiedziałem to i zamarłem – po co gadałem o Bermanie? Zimno mi się zrobiło. Jeszcze mi to wyjdzie bokiem.
– Żeby chodziło tylko o Bergmana. – Moje słowa nie zrobiły na Aaronie Dawidowiczu najmniejszego wrażenia.
– I żeby to tylko Pierow...
– Nie rozumiem? – zagapiłem się na maga.
– Zebrała się tutaj cała kompania: Pierow, Mołochow, Gelman, Aleszkin z Garnizonu. – Hades podszedł do jednej z szafek, wyjął gruby, oprawiony w skórę tom. – A Bergman to dopiero początek. Zgodnie z ich planem, wojewoda też nie powinien przeżyć powstania odmieńców.
– A więc to tak? – zdziwiłem się nieprzyjemnie. – Zatem sprawa z Gimnazjonem to tylko manewr odciągający?
– Nie to, żeby odciągający... – Hades wyjął z foliału złożoną na cztery kartkę i schował księgę. – Pierow odnosi się do Gimnazjonu z wielką powagą. Dlatego nie chciałby widzieć na czele Strielcowa, lecz Gribowa. Bo ten chociaż w ich szacher-macher nie został wciągnięty, to ludzie za nim pójdą.
– Nic nie mogę zrozumieć. Skąd to wszystko wiecie, Aaronie Dawidowiczu? Was też skaptowali?
– To mój dom – uśmiechnął się dumnie starzec. – I wiem nawet, ile szczurów mieszka w piwnicy, możesz mi wierzyć.
– Wierzę. I zna pan każdego z nich po imieniu – zażartowałem czując ogarniającą mnie beznadzieję. – Czyli wychodzi na to, że coś nie poszło, skoro wojewoda jeszcze nie dostał kosą między żebra.
– Ano nie poszło. – Hades rozłożył pożółkłą karteczkę.
– Zamysł u tej konspiracji był po prostu idealny, gdyby mieli jeszcze choćby najmarniejszy łut szczęścia, wyciągnęliby kartofle z żaru cudzymi rękami. Tylko że na jakimś etapie coś im zdechło.
– To znaczy, że znaleźli się teraz w tak zwanej dupie ciemnej? – spytałem.
– Rozumiesz, wszystko uwzględnili. – Hades pokręcił głową.
– Weźmy chociaż sprawę z Bergmanem: zaplanowali, że cię tam zastrzelą, więc swb nie nabierze podejrzeń. A co wyszło? Uciekłeś, w dodatku zarżnąłeś tego gnojka Kuzniecowa. I co to zmieniło? Ab-so-lutnie nic! Od razu znalazł się inny kozioł ofiarny, czyli odmieńcy. I spróbuj się tylko zająknąć, że Drużyna miała coś z tym wspólnego! Od razu się zacznie awantura w Gimnazjonie! A zatem trzeba wszystko zrzucić na sytuację polityczną w Forcie. Teraz Carko, który w ogóle nie ma pojęcia, co się naprawdę dzieje, za wszystkich odpowie. Już go nawet odsunęli za to, że nie zapobiegł zamachowi.
– Carko odstawiony? – zamyśliłem się. – A kto na jego miejsce?
– Zastępca, któryś z młodych.
– Po co w ogóle chcieli zabić Bergmana? – Oparłem się łokciami o stół. –Żeby osłabić pozycję wojewody?
– Raczej chodziło o to, aby im się nie pętał pod nogami – prychnął staruszek. – Ta sieć została zarzucona konkretnie na wojewodę.
– Jak to?
– Niedawno kontrwywiad wykrył spisek.
– Zwykły spisek?
– Właśnie. Ludzie z Miasta przy pomocy piątej kolumny planowali przechwycenie Fortu.
– Czyżby? – zaśmiałem się. – Nieźle.
– Twój śmiech jest nie na miejscu. – Aaron Dawidowicz skrzywił się. – Miasto właśnie po to, między innymi, przerzuciło do Rudnego grupę uderzeniową.
– Niczego sobie! – Szczęka opadła mi na kolana. Ale też ci z Miasta dają ognia. – Teraz rozumiem, dlaczego Drużyna zaczęła trzepać Chińczyków.
– No właśnie...
– Wychodzi na to... – Nagle uderzyło mnie, że rozruchy w Czarnym Kwadracie zaczęły się w czasie wyjątkowo dogodnym dla spiskowców. – Odmieńcy nieprzypadkowo zaczęli się buntować?
– W rzeczy samej, nic poważnego zrobić nie mieli. Powinni rozbić posterunki, odciągnąć oddziały Drużyny w rejon Komendy Centralnej. Chińczycy też od początku grali rolę chłopców do bicia, mieli stworzyć pozory szturmu południowo-wschodniej bramy i wszczęli niepokoje na południu Fortu. A twój były dowódca otrzymał poważniejsze zadanie...
– Krzyż? – nie zdziwiłem się zbytnio.
– Podporządkował sobie kompanię dalekiego zwiadu, miał dokonać likwidacji dowódców Garnizonu, Patrolu i Drużyny. Tyle że Krzyż podczas buntu jakoś się nie bardzo ruszył...
– Nic nie rozumiem – potarłem skronie. – Gdzie tu sens i logika? A gdyby miastowi wpadli do Fortu?
– Pomyśl lepiej, kto mógłby wprowadzić ich za mury i osłonić przed Gimnazjonem.
– Zagadki w zagadkach – mruknąłem całkiem zdezorientowany.
– Bractwo?
– Siostry Chłodu. – Stary Mag zaszokował mnie kolejny już raz. – Ale z jakiegoś powodu w ostatniej chwili przeszły na stronę Drużyny. I ostro zabrały się do oczyszczania Czarnego Kwadratu. A miastowi do tej pory siedzą w Rudnym. Wymienili się ultimatami z wojewodą, ale nikt nie podejmuje zdecydowanych działań.
– Ale jeżeli kontrwywiad wiedział o wszystkim, to dlaczego Pierow nic nie zrobił? Taki jest pewien swoich sił? A gdyby walkirie wsparły Miasto?
– Wtedy Pierow załatwiłby wszystko za jednym zamachem. Oddziały Drużyny nie zostały postawione w stan gotowości ot, tak sobie. Jego szturmowcy, co do jednego rekrutujący się z odmienionych, mieli ruszyć pod Komendę Centralną. Nie na darmo już trzeci miesiąc dekują się w mojej piwnicy. – Hades złożył kartkę, przykrył ją pomarszczoną dłonią. – Walkirie popsuły mu cały misterny plan...
– Jednego nie mogę pojąć. Dlaczego to wszystko dyskutowali właśnie tutaj?
– A niby gdzie? W Kostnicy nic nie wyniucha ani Gimnazjon, ani żadne medium... – Aaron Dawidowicz podał mi złożoną kartkę. – Mnie też można nie brać pod uwagę. Przecież się stąd nie ruszam... A zresztą, dokąd miałbym pójść na stare lata?
– A to co takiego? – Przyjrzałem się kartce, ale jej nie rozkładałem.
– Mam do ciebie pewną prośbę. – stary mag wstał. – Postaraj się przekazać to Gribowowi. I dla ciebie może stąd wyniknąć korzyść.
– Jaką? – zaciekawiłem się. – I kto mnie stąd teraz wypuści?
– Ranek jest mądrzejszy od wieczora. – Staruszek zgarbił się. – Weź, potem się zobaczy. Wiesz chociaż, czego Pierow od ciebie chce?
– Żebym znalazł ten przeklęty nóż.
– Nie należy dwa razy wchodzić do tej samej rzeki – odparł Hades kręcąc głową. – I może się tak zdarzyć, że znajdziesz nie to, czego szukałeś. Albo nie tylko to. Dlatego, zanim zechcesz prać na odlew szablą, najpierw pomyśl. Zastanów się nad następstwami. Nie bój się pytać o radę...
Chciałem mu zadać jeszcze kilka pytań, ale mag machnął ręką i porwała mnie niewidoczna trąba powietrzna. Ściany pokoju wykrzywiły się, stół rozmazał w szare pasmo i tylko postać Hadesa zachowała ostre linie, ale i ona w ciągu kilku uderzeń serca zniknęła w nadchodzącej ciemności.
U "Pierożka"
Nie czekając na zgodę Zębacza, usiadłem przy upatrzonym przez Sielina stoliku, zdjąłem uszankę i zacząłem rozpinać kufajkę. Moi konwojenci łaskawie wybrali odległy kąt. Postanowili nie mieszać się w nasze sprawy? Bardzo z ich strony rozsądnie. A może po prostu chcieli się znaleźć jak najbliżej kominka? W każdym razie mogliśmy spokojnie pogadać.
– Masz rację, nie wierzę – wyrwałem Denisowi menu.
– I niesłusznie, bo często zachodzę do żony na posiłki – uśmiechnął się Sielin. – A w kartę nie patrz, zaraz przyniosą wszystko, co trzeba. Coś do picia?
– Któż by wątpił? – westchnąłem. – A do picia tak. Herbatę. Czarną. Z cukrem.
– Tamaro Pietrowna, dla nas jeszcze dwie herbaty – poprosił Denis grubą kobietę w białym fartuchu, która właśnie postawiła na stoliku plastikową tacę z półmiskiem pierogów, kilkoma kromkami czarnego chleba i dwoma aluminiowymi widelcami.
– Który z tych chłopaków wykapował? – zapytałem nabijając na widelec pierożek.
– Rusz głową – Denis nic a nic się nie zmieszał. – Kiepsko wyglądasz, tak na marginesie.
– Coś zjadłem paskudnego. – Rzuciłem mu złe spojrzenie.
– Cholera, tyle razy ostrzegałem cię, żebyś nie trzepał jęzorem byle czego i byle gdzie.
– Żebyś jeszcze zawczasu ostrzegł przed zagrożeniem domięśniowych zastrzyków. – Żułem pierożek nie czując smaku. – Nie, ale za to mnie wystawiłeś, oj wystawiłeś...
– Wystawiłem? – Sielin całym sobą wyrażał oburzenie. – Przecież uratowaliśmy cię od pewnej śmierci, między innymi. Kiedy nam zlecono takie zadanie, myślałem, że będziesz wdzięczny po grób. Kto mógł wiedzieć, że masz takie... skomplikowane sprawy z...
– Z waszymi protektorami?
– Można i tak to nazwać – Denis nie zamierzał się wypierać.
– Dzięki – powiedziałem do kelnerki, która przyniosła herbatę i od razu upiłem gorącego, ale niestety niezbyt mocno zaparzonego wywaru.
– Nie ma za co. – Denis odsunął swoją szklankę w stronę talerza z chlebem.
– Tobie rzeczywiście nie mam za co – zgodziłem się tym razem. – Słyszałeś o antysilinie?
– Nie – odparł po krótkim namyśle. – Dowiedzieć się?
– Popytaj. – Wpatrzyłem się w szklankę z herbatą. – Powiedz mi tylko jeszcze, jesteś zorientowany w tym, co się dzieje?
– Fifty-fifty – odparł ostrożnie Denis. – Możesz wierzyć lub nie, ale nikt nie przypuszczał, że sprawy przybiorą taki obrót. I zanim cię kazali odbić, żadnych przypuszczeń nie było.
– Dobra, zapomnij. Dziękuję, żeście mnie odbili. A czym się w ogóle to wszystko zakończyło? Bo ci tutaj milczą jak zaklęci...
– Chodzi ci o bunt? – poweselał Denis, któremu najwyraźniej kamień spadł z serca. – Jeszcze przed świtem rozegnali odmieńców. I walkirie pomogły, i drużynnicy okazali się gotowi do akcji. No i normalnie byli uzbrojeni tylko bojownicy „Czarnego Stycznia”. Pozostali dostali co najwyżej myśliwskie strzelby, karabiny sks i Mosina z jakiegoś zapyziałego roku. To i rozpieprzyli wszystkich w diabły.
– Ci z Miasta nie zdążyli im pomóc?
– W tym czasie szturmowali bazę pograniczników. – Denis włożył do ust ostatni pierożek. – A teraz wszyscy się zastanawiają, co będzie dalej. Z Miastem strach teraz wchodzić w konflikt, ale pokojowo się tego na pewno nie załatwi.
– Dlaczego? – Dopiłem herbatę.
– Miastowi zażądali, aby uwolnić aresztowanych Chińczyków, tych, których podejrzewano o przynależność do Triady. Tylko że któryś z naszych się pośpieszył i wszystkich żółtków załatwili. A teraz gryzą paluchy po łokcie.
– Rozumiem. – Zamyśliłem się. – A chodzą jakieś słuchy, po co też siostrzyczki polazły do getta?
– Cała masa. – Denis machnął ręką. – Ale te słuchy są właśnie „jakieś”. Nikt nie potrafi powiedzieć nic konkretnego. Jedyne, co wiem na pewno, to że Rada Miejska na dniach wyda rozporządzenie, żeby walkiriom oddać na własność połowę getta. A druga pozostanie pod kontrolą.
– Co z Komuną?
– Wierchuszkę rozstrzelali, pozostałych rozgonili na cztery wiatry. Majątek postanowiono rozprzedać. Lokalizacja jest tam niezła, może znajdziemy też coś dla siebie.
– I Gromowa?
– Co Gromowa?
– Pytam, czy Gromowa też rozstrzelali?
– Nieco wcześniej niż pozostałych.
– Dobrze, dzięki za informację. – Spojrzałem na zaczynających się zbierać kompanów. – Jak rozumiem, ty stawiasz?
– Dobrze rozumiesz.
– A skoro już tak dobrze rozumiem, powiedz od razu, dlaczego mnie szukałeś?
– Hamlet mnie prosił. – Denis od razu spoważniał. – Po pierwsze, kazał przekazać, że nie ściągniemy cię z haczyka. Nie w tej sytuacji. Po drugie, pytałeś go o jakiegoś jednookiego. Zebraliśmy o nim wiadomości, typ okazał się dość trudny. Robi interesy z bardzo dziwnymi ludźmi. Dalej nie szukaliśmy, bo tam wszystko coraz dziwniejsze i dziwniejsze. Jeśli cię to interesuje, mam tutaj adresik.
– Pozdrów Hamleta. – Wstałem, nieznacznie chowając do kieszeni zwiniętą kartkę. – A, jeszcze jedno, gdybyś miał możliwość, zabierz moje manatki od Kiryła.
– Nie ma sprawy. Gdzie je zawieźć?
– Do Kostnicy.
– Jasne, przekażę komu trzeba.
– Prawdziwy z ciebie przyjaciel. – Uścisnąłem mu rękę i poszedłem do wyjścia w ślad za Drugim i Sanem Sanyczem. Zębacz rozliczył się z kelnerką i też pośpieszył ku schodom.
– Okropne pierogi – poskarżył się na zewnątrz Drugi.
– Mam po nich zgagę.
– Nie wiem, nic takiego nie zauważyłem. – Nacisnąłem głębiej czapkę. – Sanie Sanyczu, nie strach tak zostawiać sań? Przecież mogą ukraść konika.
– E tam zaraz ukradną – woźnica beknął. – Co się z tym może stać? Komu potrzebne coś takiego?
W istocie rzeczy, stać się mogły różne rzeczy. Ale skoro chłop taki pewien, to znaczy, że jest przygotowany na taką okoliczność. Pewnie ma coś w rodzaju zaklęcia ochronnego.
Wlazłem do sań i ziewnąłem szeroko. Nie miałem pojęcia, dlaczego Drugiemu nie podeszły pierogi. Według mnie były niczego sobie. Chociaż faktycznie, dla Sielina kuchnia mogła podać produkt innej jakości. Denisa traktują jak swego, a poza tym takim ludziom, jak on nie wciska się chłamu. Za drogo może to kosztować.
– Do Kostnicy? – Drugi usiadł obok mnie, położył wydruki na ławce.
– Do Kostnicy – potwierdziłem, żałując, że nie mam możliwości od razu w tej chwili odwiedzić jednookiego.
Gdyby mi się udało odszukać Beniamina, Jan Karłowicz będzie miał względem mnie dług. A to bardzo cenne. Tylko że z pewnością nie namówię Zębacza na taki numer. Musiałbym zresztą zbyt wiele wyjaśniać. Niech go diabli...
– Sanie Sanyczu, nie będzie pan jechał dzisiaj albo jutro gdzieś w stronę Bulwaru Południowego?
– A bo co?
– Chciałbym, przekazać znajomym wiadomość. – Nie wiem, czy to właśnie nasz woźnica mogł przekazać Sielinowi wiadomość, gdzie się zjawimy na obiad, ale na nikogo innego nie mogłem liczyć. Może się uda?
– A jakim to niby znajomym? – Zębacz nastroszył się i poprawił leżący na kolanach AKM – Sopel, ty co, nie masz nic do roboty?
– Niosącym Światło – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Ciekawe, czy Rustam wie o konszachtach Pierowa z sekciarzami, czy nie? Wszystko jedno, sprawdzimy.
– A co, nie wolno?
– Im wolno.
– Jaką wiadomość? – San Sanycz odwrocił się do mnie.
– Niech znajdą tego człowieka i wypytają go o zaginionego sprzedawcę z domu handlowego „Janus”. Powie pan, że Sopel prosi o przysługę w ramach ich zobowiązań.
– Podałem woźnicy karteczkę z adresem. Dominik nie powinien chyba tak szybko zapomnieć o naszej umowie, w dodatku jeśli rzecz idzie o odszukanie jednego człowieka. Zwykł dotrzymywać słowa, przynajmniej w tym sensie, żeby nie czepiać się drobiazgów.
– Komu przekazać? – Woźnica wsunął karteczkę w lewą rękawicę.
– To jest dla ojca Dominika albo Mścisława, ale dać można komukolwiek...
– Jasna sprawa. – San Sanycz machnął wodzami. – N-no, poszła, kochaniutka!
– Gdzie się pchasz?! – Facet w zimowym płaszczu maskującym, który o mały włos byłby się dostał pod kopyta ruszającego z miejsca konia, chwycił za wodze i pociągnął je na siebie. – Patrz, jak jedziesz, ślepa komendo!
Rustam i Drugi dopiero zaczynali się podrywać, ale szybkość woźnicy była porażająca. W jednej chwili przetoczył się na bok, a wystrzał z obrzyna rzucił na ziemię mężczyznę podnoszącego rękę z pistoletem zakończonym tępym ryjem tłumika. San Sanycz przeturlał się po płytkim śniegu i natychmiast palnął drugi raz. Dopiero wtedy rzuciłem się do tyłu i zeskoczyłem na ziemię. Seria karabinowa wybiła w deskach ławki otwory, a Drugi poszedł w moje ślady.
Rustamowi nie pozostało nic innego, jak osłaniać przeładowującego obrzyn Sana Sanycza. Przyklęknął na jedno kolano i siał z automatu po strzelcach, którzy urządzili sobie stanowiska w zasypanym śniegiem śmietniku. Na chwilę jego sylwetka zadrżała i od pracującego „Archanioła” poleciała lekka fala wyrzuconej w przestrzeń alchemicznej energii.
Drugi uniósł się i znad burty sań rzucił w stronę śmietnika granat. Gruchnęło, a San Sanycz poderwał się na nogi i rozwalił próbującego wstać rannego napastnika. Kolejnego, który usiłował ukryć się za kubłem, posiekały odłamki.
– Trzeba by którego przesłuchać. – Zakręcił się na miejscu Rustam, sprawdzając okna najbliższych domów.
– Drugi, sprawdź śmietnik.
– Spadamy, tylko szybko! – San Sanycz wskoczył na kozioł.
– Granat wszystkich wykończył.
– To czego się tak śpieszyć? – Drugi splunął na śnieg krwią z przeciętej wargi, z trudem przetoczył się przez burtę pojazdu.
– Trzeba poczekać na posterunkowego.
– Ktoś mógł ich osłaniać – wyjaśnił woźnica, ruszając.
– Jakoś nie mam ochoty zarobić kulki w plecy na stare lata.
– A ty czego leżałeś tylko w śniegu? – spytał mnie Rustam.
– A co, miałem z tą pukawką lecieć na karabiny? – Schowałem „Giurzę” do kieszeni. – Wariat jestem, czy jak? Beze mnie też świetnie sobie poradziliście.
– Mieliśmy szczęście. – Zębacz wymienił magazynek.
– Drugi, mocno oberwałeś?
– Źle skoczyłem. – Odmieniony uczepił się burty wozu, kiedy sanie wjechały na Krzywą i zatrzęsły wpadając w koleinę. – Prosto mordą na lód.
– Bywa – roześmiał się San Sanycz. – Pamiętam na przykład...
Nie słuchałem dalej woźnicy. Myślałem nad rozbieżnością między jego zwyczajnym zachowaniem, a refleksem, jakim się przed chwilą wykazał. To nie był zwyczajny chłopina, jak mogło się wydawać. Trzeba o tym pamiętać...
Do Kostnicy dotarliśmy po pięciu minutach, omijając sprytnie zmierzające na miejsce strzelaniny patrole. San Sanycz wprowadził sanie za ogrodzenie, wysadził nas przy tylnym wejściu i od razu odjechał. Nie zaszedł nawet do środka, żeby się zagrzać. Powiedział tylko, że zajedzie na komisariat i sam załatwi wszystkie formalności. Żeby, znaczy, z Drużyną potem problemów nie było...
Rustam zatrzymał się przed wejściem.
– Jeżeli chcieli nas załatwić, dlaczego nie zaczęli strzelać, kiedy wyszliśmy z restauracji?
– To pytanie nie do mnie. – Drugi splunął krwawo do kosza.
– Nic z tego nie rozumiem. To nie twój kumpel ich na nas nasłał, Sopel?
– Gdyby tak było, rozwaliliby nas już w pierogarni. – Skrzywiłem się. Nie, to na pewno nie robota Sielina. Tym bardziej że poznałem jednego, tego pierwszego z pistoletem. Swołocz zazwyczaj włóczył się z ludźmi Tiomy Żylina. A to znaczy, że ktoś zapłacił za zabicie nas. A może to chodzi tylko o mnie? Nie, przecież z taką mordą nie poznałaby mnie własna matka. Może by było warto przekazać drużynnikom informacje na temat tożsamości tych gnojków? Jest sens? Po pierwsze, niedługo sami do tego dojdą, a po drugie, już tam Żylin na pewno dobrze się zabezpieczył, żeby nie można było powiązać go z tą sprawą. A i „Polanę” – ekskluzywne zamknięte osiedle – posiada nie tak sobie, musi mieć potężne plecy.
– Ciekawe, cóż to za konika ma San Sanycz? Nawet nie zastrzygł uchem podczas strzelaniny.
– Jak cię to tak interesuje, jego zapytaj. Albo konia...
– Dobra, na razie. – Drugi pomacał spuchniętą wargę, podał mi wydruki. – Trzymaj, krwią je trochę pobrudziłem.
– Wielkie dzięki! – potrząsnąłem kartkami. – Wiesz, istnieje coś takiego jak chustka do nosa.
– A idź ty! – warknął, otwierając drzwi.
Rustam przyjrzał mi się uważnie, ale zmilczał i poszedł za odmienionym. No i znakomicie. Obrzydli mi już obaj bardziej niż gotowana rzepa. A przecież nie było możliwości uwolnić się w przewidywalnym czasie od ich opieki. Nic to, coś chyba wymyślę...
A co się tyczy napadu... Zębacz zadał dobre pytanie, właściwe. I San Sanycz z jakiegoś powodu tak szybko się stamtąd zmył. Mogło być ubezpieczenie, jak najbardziej. Ale także niewykluczone, że tym ubezpieczeniem byli właśnie okopani w śmietniku strzelcy... Wtedy wychodziłoby na to, że ten facet z pistoletem z tłumikiem miał nas zastrzelić samodzielnie, bez hałasu. Jakie miał szanse powodzenia? Na pewno nie najmniejsze. Gdyby miał w magazynku coś groźniejszego od zwykłych nabojów, a San Sanycz wykazał się gorszym czasem reakcji, wystarczyłoby po kuli na każdego z nas. My z Drugim nic nie zdążylibyśmy zrobić, nawet AKM Zębacza był zabezpieczony. Można zatem powiedzieć, że nam się udało. Ale czy na pewno tak można powiedzieć?
Westchnąłem ciężko, wszedłem do budynku, przecisnąłem się obok przyglądającego mi się przez szybę wartownika i zszedłem na dół. Dyżurujący przy schodach chłopaki nie dręczyli mnie tym razem zbędną biurokracją, bez pytania otworzyli drzwi do części piwnicy, w której znajdował się mój pokoik. Wierzchnią odzież rzuciłem prosto na podłogę klitki, a potem z wydrukami zwaliłem się na łóżko. Od czego by tu zacząć? Od dziwnych zgonów czy wyrzutów magicznej energii? Cholera. Część traktująca o wyrzutach była ze cztery razy grubsza!
Odłożyłem ją więc na później. Najpierw zamrożone trupy. Czy zapisy sporządzono według dat? Tak, to świetnie.
– Będzie pan jadł kolację? – Po jakimś czasie zajrzał do mnie jeden ze strażników.
– Nie – odmówiłem i potarłem zmęczone oczy. – Ale herbaty bym się napił. A najlepiej gdybym dostał imbryk z esencją i termos z wrzątkiem. Aha, jeszcze długopis albo ołówek i kartkę do notatek.
– Zaraz zobaczę. – Kiwnął głową, zamknął za sobą drzwi.
Nie zasnąłem od razu, to i dobrze. Ale bez herbaty nie dam rady. Można te informacje całą noc przekopywać i jeszcze na rano zostanie. A mnie, nieprzyzwyczajonego do takiej roboty, zaraz zaczęło morzyć. I strasznie, wręcz okrutnie to było nudne.
Data i miejsce znalezienia trupa. Kto znalazł ciało i w jakich okolicznościach. Obecność albo nieobecność oznak przemocy. Czasem rezultaty dochodzenia, częściej dopisek „sprawa zamknięta”. A zupełnie rzadko dodatek „Informacja uzupełniająca”, w ktorym zapisywano spostrzeżenia i wnioski uczestniczących w oględzinach współpracowników SES i drużynnikow. Za to wszędzie w nagłowkach widniało: „Kategoria sprawy ”. Nie wiem, co oznaczała ta litera, ale przypuszczam, że dzięki niej nie musiałem studiować materiałów na temat zamarzniętych włoczęgów.
Wydruki sporządzono drobnym drukiem, taśma drukarki już się cokolwiek zużyła, a końca pracy nie było widać. Gdyby mi nie przynieśli esencji i wrzątku, rzuciłbym to wszystko w diabły i poszedł spać. A tak siedziałem poł nocy. A może nawet dłużej...
Dałem sobie spokój dopiero, kiedy oczy całkiem zaczęły mi się kleić. Nie udało mi się wszystkiego przejrzeć, zapisać sensownych wniosków też. Ale parę ciekawostek wyłapałem. Rano to przemyślę... Rano, wszystko rano...
comments powered by Disqus