"American Pie: Zjazd absolwentów" - recenzja

Autor: Paulina Adamczyk Redaktor: Motyl

Dodane: 22-04-2012 18:02 ()


„American Pie: Zjazd absolwentów” to już ósma część klasyka komedii. Po tym jak klapę poniosła poprzednia odsłona, o podtytule „Księga miłości”, nic nie wskazywało na to, by tym razem miało być inaczej. Jednak stało się niemożliwe. Najnowsza produkcja bije na głowę poprzedniczkę, a ja pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jest najlepszą z całego cyklu.

Strzałem w dziesiątkę duetu twórców - Jona Hurwitza i Haydena Schlossberga - było powrócenie do ekipy znanej z pierwszych trzech części serii. Na srebrnym ekranie ponownie możemy podziwiać Jasona Biggsa (Jim), Chrisa Kleina (Chris Ostreicher), Seanna Williama Scotta (Stifler) czy też Allyson Hannigan (Michelle). Po trzynastu latach od pierwszych perypetii bohaterów, gdy oglądamy równie śmieszne historie, z sentymentem możemy dostrzec jak bardzo paczka z liceum się zmieniła.

W „Zjeździe absolwentów” początkowo zapoznajemy się z zupełnie nowym życiem postaci. Jim – znany z seksualnych uniesień doznanych w zbliżeniu z szarlotką, obecnie jest wiernym mężem Michelle (z którą ślub wziął w trzeciej części), a także kochającym ojcem. Chris, który pojawił się w dwóch pierwszych odsłonach serii, teraz związany jest z niezwykle seksowną modelką, a sam jest popularnym prowadzącym magazyny sportowe, mającym w swoim dorobku nawet występ w „Tańcu Sław”. Kolejnego z kumpli, Kevina, w tej części poznajemy jako pantoflarza, a jego największą rozrywką jest oglądanie telenowel z żoną. Paul Finch znany był z tego, że z niczym sobie nie radził, pełnił rolę fajtłapy. W najnowszej części przedstawia się jako podróżnika i wielbiciela ekstremalnych emocji. Jedynym z paczki, który pozostał w rodzinnym mieście jest Stilfler. Największy świr… dalej pozostaje największym świrem, wciąż mieszka z mamą, a w pracy daje sobą pomiatać szefowi.

Bohaterowie przyjeżdżają do miasta, w którym ukończyli szkołę średnią na coroczny bal absolwentów i tutaj zaczynają się nowe przygody. Okazuje się, że każdy przywozi ze sobą masę problemów: rutynę w małżeństwie, problemy w pracy czy też brak akceptacji samego siebie. Wszyscy starają się je rozwiązać, przy okazji wpadając w mnóstwo przezabawnych sytuacji, którym na dodatek towarzyszą opowieści z poprzednich lat, np. Finch cały czas szczyci się numerkiem z matką Stiflera, a całe miasteczko dalej śmieje się z nagrania ze striptizem Jima. Mimo że „Zjazd absolwentów” cały czas dawkuje nam znane i przez niektórych lubiane poczucie humoru to mamy tu także nową jakość. Twórcy najwidoczniej zainspirowani sukcesem „Kac Vegas” starają się pokazać perypetie przyjaciół z perspektywy trzydziestokilkulatków wkraczających w kryzys wieku średniego. Takie spojrzenie wnosi do „American Pie” powiew świeżości, a gagi dzięki temu stają się jeszcze zabawniejsze i… inteligentniejsze. Bo poza tym, że całość filmu ocieka seksem, alkoholem i płynami organicznymi, to mamy tu także do czynienia z prawdziwymi problemami. Jest to innowacja biorąc pod uwagę, że w siedmiu poprzednich odsłonach skupiano się głównie na tym jak "zaliczyć", ukazując ten temat z perspektywy chłopaka, który kobiety zna głównie z różnych stron internetowych. Moim zdaniem twórcy tym razem nie poszli na łatwiznę i obronili spadającą na dno sagę, dodając do elementów specyficznych tej serii kilka nowych wątków.

Dobry scenariusz, z zabawnymi dialogami, dopełnia niezła gra aktorska. W tym elemencie chciałabym wyróżnić przede wszystkim Seanna Williama Scotta i Eugene’a Levy’ego. Pierwszy to filmowy Stifler, bez którego opowieść nie byłaby taka sama. Scott swoją grą skojarzył mi się z Jimem Carreyem w jego najlepszych komediach. W scenach zwariowanych był genialny, a w tych, które miały sprowokować widza do choć chwilowego myślenia – przynajmniej dobry. Levy spośród ekipy „Szarlotki” zagrał chyba w największej ilości części cyklu. Ojciec Jima tym razem przeżywa swoją drugą młodość, ponownie próbując alkoholu, trawki i innych przyjemności. To podczas scen z jego udziałem sala kinowa najgłośniej wyła ze śmiechu.

„American Pie: Zjazd absolwentów” to film, na który poszłam uprzedzona (co było wywołane ostatnimi częściami). Z kolei po zakończeniu projekcji czułam się rozczarowana, bardzo pozytywnie rozczarowana. Nie chcę tutaj mówić, że obraz jest fantastyczny i głęboko porusza widzów. Trzeba pamiętać, że nadal jest to „American Pie”, ale jednak nieco inne. Humor jest inteligentniejszy, a i film ma więcej przesłań. Ósma odsłona sagi będzie na pewno hitem kasowym. Sala kinowa była zapełniona do ostatniego miejsca, a po zakończeniu seansu słychać było gromkie brawa – niech to będzie argument, że niniejszą komedią jednak warto obejrzeć.

 6/10

Tytuł: "American Pie: Zjazd absolwentów"

Reżyseria: Jon Hurwitz, Hayden Schlossberg

Scenariusz: Jon Hurwitz, Hayden Schlossberg

Obsada:

  • Jason Biggs
  • Alyson Hannigan
  • Chris Klein
  • Thomas Ian Nicholas
  • Tara Reid
  • Seann William Scott
  • Mena Suvari
  • Eddie Kaye Thomas
  • John Cho
  • Jennifer Coolidge
  • Eugene Levy
  • Natasha Lyonne
  • Dania Ramirez

Muzyka: Lyle Workman

Zdjęcia: Daryn Okada

Montaż: Jeff Betancourt

Scenografia: William Arnold

Kostiumy: Mona May

Czas trwania: 113 minut

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


comments powered by Disqus