"Runy Hordów" - trzeci fragment

Autor: Magdalena Salik Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 16-01-2012 10:33 ()


Magdalena Salik

 

 

 

Runy Hordów

 

 

 

Doliny mroku

 

tom 2

 

 

 

(fragment)

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Gdy po dwudziestu czterech godzinach Bren Ott nie wrócił z Wąwozu Grol, Roven zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia. Ponieważ znał Otta, jego precyzję i dokładność, nie czekał nawet godziny dłużej niż było potrzeba. O świcie kazał swoim dwóm apronom przygotować się do drogi. Zazwyczaj przy tych rzadkich okazjach, kiedy opuszczał Hrost, podróżował tylko w ich towarzystwie. Teraz jednak zastanowił się – na północy czekało na niego coś, z czym nawet Bren Ott sobie nie poradził. To wymagało szczególnych środków ostrożności. Zdecydował się zabrać ze sobą również dwóch uczniów Urloka.

 

Słońce tuliło się jeszcze do horyzontu, gdy w otoczeniu czterech wypróbowanych Hordów Mistrz Gildii opuścił Hrost. Jeśli w drodze dręczył go niepokój, żaden z jego towarzyszy nie mógłby poznać tego po jego minie.

 

Pod wieczór znaleźli się w pogrążającym się w ciemnościach wąwozie. Roven rozkazał Hordom przeszukać wszystkie jego odnogi, a sam zsiadł z konia i spacerował głównym traktem prowadzącym w Góry Seren. Tak jak się spodziewał, nie musiał czekać długo. Nie minęła godzina, a jeden z jego uczniów natknął się na ukryte pod kamieniami ciała.

 

Wiadomość o zamordowanych apronach Otta nie zrobiła na Mistrzu Gildii wrażenia. Był prawie pewien, że w Wąwozie Grol znajdzie ich zwłoki. Bo inaczej, dlaczego nie wróciliby do Hrostu? Interesowała go tylko jedna rzecz – czy również Bren Ott przypłacił swoją porażkę życiem? Jeśli tak, jego trupa trzeba było koniecznie odnaleźć. Roven pamiętał, że przy wyjeździe z Hrostu najmłodszy członek Mirotu miał przy sobie szkła iri-ogh. To, co się z nimi stało, było tak samo ważne jak to, co się stało z Ottem.

 

Zanim poszukiwania dały jakikolwiek rezultat, zapadł zmrok. Roven, nie chcąc, by w ciemnościach Hordzi przeoczyli lub zniszczyli ważne ślady, kazał im poczekać do świtu.

 

Wąwóz Grol składał się z licznych, czasami wąskich i trudno dostępnych, odnóg. Niektóre z nich kryły rozległe pieczary i jaskinie. Rano Roven kazał towarzyszom przetrząsnąć je wszystkie. Bez rezultatu. Ciała Brena Otta nie było nigdzie.

 

Mimo tego niepowodzenia Hordzi natrafili na mnóstwo śladów, które nie pozostawiały wątpliwości, co się wydarzyło. Między skalnymi ścianami rozegrała się niemal regularna bitwa, w której wzięło udział ponad dziesięć osób. Ktoś przyszedł na pomoc hrabiemu Omorg, zgładził apronów Otta, a jego samego najprawdopodobniej uwięził.

 

Uświadomiwszy to sobie Mistrz Gildii kilka razy zacisnął mocno blade, bezkrwiste usta. Jego twarz skurczyła się, zmarszczki ścisnęły tak, że niemal zasłoniły oczy. Roven pochylił się nad kamieniem, na którym jeden z jego uczniów znalazł resztki zakrzepłej krwi. Pomyślał, że jeszcze nigdy Gildia nie znalazła się w takim położeniu, i nie tylko Bren Ott ponosił winę za taki stan rzeczy. Przyjeżdżając do Hrostu Orin zadbał o swoje bezpieczeństwo znacznie lepiej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie doceniłem go, skarcił się Roven. Upewniwszy się, że zobaczył i odnalazł wszystko, co istotne, poprowadził swojąą grupę na północ.

 

Tak jak przewidywał, trop prowadził w Góry Seren. Na szczęście, mimo że z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej, deszcz nie padał i Równinę Grolon przecinały wyraźne ślady końskich kopyt i kół. Te ostatnie mocno dziwiły Rovena – nie rozumiał, po co Orin ciągnie ze sobą powóz.

 

Co kilkanaście godzin Hordzi natykali się na pozostałości obozowisk. Raz czy dwa odkryli nawet miejsca po wypalonych ogniskach.

 

Kiedy od gór dzieliły ich dwa dni drogi, tropy rozdzieliły się. Powóz i kilku konnych zawróciło na południowy wschód, natomiast na północ ruszyły tylko trzy osoby. Roven zastanawiał się przez moment, czy również nie podzielić swojej grupy, ale pomyślał, że Gret Orin nie miał żadnego powodu, by skręcać na południe. W końcu chciał jechać do Tyngi. A zatem jest on jednym z tych, którzy ruszyli w góry. Mistrz Gildii poprowadził Hordów w tę właśnie stronę.

 

Sześć dni po opuszczeniu Hrostu na horyzoncie spostrzegli pierwsze postrzępione pasma.

 

Roven był coraz bardziej niespokojny. O ile od wyjazdu z Wąwozu Grol udawało im się zmniejszyć dystans do ściganych, o tyle teraz trójka uciekinierów najwyraźniej przyspieszyła. Mistrz Gildii zrozumiał, że nie ma szans dogonić ich, zanim skryją się w górach. A tam trop się urwie i znów będą skazani na żmudne i czasochłonne poszukiwania.

 

Głęboka, pionowa zmarszczka ani na chwilę nie opuszczała czoła Rovena. Wszystko wskazywało na to, że Wąwóz Grol to był dopiero początek kłopotów Gildii.

 

***

 

Hordzi zbliżali się do pierwszej górskiej doliny. Mimo że od południa upłynęło niecałe pięć godzin, szybko zapadał zmierzch. Rozległa równina stopniowo fałdowała się coraz bardziej. Mistrz Gildii, najniższy z grupy, jechał zawsze w środku. Od wielu godzin zamyślony, pozostawił towarzyszom pilnowanie tropu i wypatrywanie ewentualnych niebezpieczeństw. Pierwszy z jeźdźców, starszy z apronów Rovena, wyciągnął nagle rękę. Kawalkada zatrzymała się. Dowódca wyprawy podniósł głowę.

 

– Co tam? – zapytał w języku Gildii.

 

Apron, tęgi mężczyzna średniego wzrostu o pokrytej bliznami twarzy, bez słowa wskazał na ziemię. Obok ścieżki, którą jechali, leżało pięć różnej wielkości kamieni. Rozrzucone niby przypadkowo układały się w dziwaczny zygzak.

 

Mistrz Gildii spojrzał w kierunku, który wskazywał najmniejszy z kamieni. W oddali majaczyła się sterta głazów, porośnięta trawami i karłowatymi, wysmaganymi wiatrem dronami. Nadaje się na kryjówkę, pomyślał Roven.

 

– Daj znak – zwrócił się do aprona.

 

Mężczyzna złożył dłonie i zbliżył je do ust. Przez równinę przebiegło krakanie kruka. Mistrz Gildii odliczał w milczeniu sekundy. Kiedy doszedł do dziesiątej, z oddali odezwał się inny kruk. Za moment krakanie się powtórzyło.Zmarszczka na czole Rovena zniknęła.

 

Już miał dać znać Hordom, by ruszyli z miejsca, ale nagle zawahał się. Nie. Tam mogą być rzeczy, których nie powinien widzieć nikt poza mną, stwierdził. W skrytości ducha ciągle miał nadzieję, że będzie to trup Greta Orina.

 

– Zaczekajcie.

 

Ledwie ujechał kilkanaście kroków, spostrzegł, że ktoś wychyla się nieznacznie zza głazów. Roven prawie się uśmiechnął. Spiął konia ostrogami. Przy stercie kamieni zeskoczył na ziemię i szybko ją wyminął. Parę kroków i zatrzymał się w miejscu.

 

Za największym głazem, wtulony w osłonięty od wiatru kąt, siedział półnagi człowiek. Przygarbiony obejmował się rękami. Miał zmarszczoną twarz i posępne, na wpółprzymknięte oczy.

 

Na widok mistrza Gildii podniósł głowę.

 

– Widziałem go – powiedział bez wstępów.

 

Jego głos, jak zawsze niski i dźwięczny, nie zdradzał żadnych uczuć. Mimo to Roven wyczuł w nim jakiś głuchy, nieznany mu wcześniej ton. Ten ton, dziwny i niepasujący do Otta, zaniepokoił go bardziej niż sam wygląd Horda.

 

– Kogo?

 

– Torna.

 

Roven poruszył się.

 

– Gdzie?!

 

Hord wskazał głową na czerniejące zbocza.

 

Mistrz Gildii wykonał gest, jakby chciał z powrotem skoczyć na konia.

 

– Za późno. – Zatrzymał go Ott. – minęła doba. Już dawno go tam nie ma.

 

– Ale musiało coś po nim zostać... – Roven mówił cicho, prawie nie otwierając ust. – Nie rozpłynął się przecież w powietrzu.

 

– W powietrzu? Gorzej. Ma noks.

 

Mistrz Gildii tylko zamrugał.

 

– To dlatego przez tyle lat był w stanie ukrywać się przed nami. – Bren Ott spróbował się wyprostować. Po jego twarzy przebiegł skurcz bólu. Na moment skręcił tułów i wtedy Roven zobaczył na jego plecach plątaninę ciemnych, gojących się ran.

 

– On ci to zrobił?

 

– Nie – Ott skrzywił się lekko. – Stary.

 

– Kto?

 

– Stary Człowiek.

 

Mistrz Gildii przymknął oczy. No tak, stąd ten powóz, przebiegło mu przez myśl.

 

Bren Ott podniósł wzrok.

 

– Daj mi coś do jedzenia.

 

Roven nie poruszył się. Dopiero teraz spostrzegł, że obok najmłodszego członka Mirotu, wprost na kamieniu, leży kilka ni to larw, ni to gąsienic, długich na dwa palce i na palec grubych. Ott podążył za jego spojrzeniem.

 

– Są tłustsze niż za naszych czasów.

 

Roven cofnął się do wierzchowca i sięgnął po przytroczone do siodła zapasy. Wziął też ukryty w skórzanej torbie przedmiot i, zasłaniając się ciałem, schował go w rękawie. Nieznacznym ruchem oderwał guzik od lewego mankietu. Jego palce poruszały się błyskawicznie.

 

Po chwili bez słowa podał Ottowi jedzenie. Usiadł na kamieniu kilka kroków od niego, upewniając się wpierw, że jest to miejsce niewidoczne dla czekających przy ścieżce Hordów.

 

Skulony mężczyzna jadł szybko. Nie odrywał wzroku od ziemi. Mistrz Gildii czekał nieporuszony.

 

Po chwili Bren Ott odsunął od siebie resztki jedzenia. Zaczął opowiadać. Opisał wszystko, co stało się w Wąwozie Grol, kilkudniową drogę w góry i wreszcie to, czego był świadkiem w Wielkich Serenach. Roven nadal słyszał w jego głosie dziwną, głuchą nutę. Wydawało mu się teraz, że skądś ją zna i w końcu sobie przypomniał. Kiedy po raz pierwszy rozmawiał z Brenem Ottem, w lochu, w koszarach w Vernarze, głos byłego szpiega brzmiał podobnie. Starszy mężczyzna kilkakrotnie składał i prostował ręce jakby w obawie przed zesztywnieniem mięśni.

 

– Mocno się postarzał – kończył swoją opowieść Bren Ott. – Tak jak przypuszczałem, nie może chodzić. Zbudował sobie drewniany wózek. Służy mu kilku trynów. Myśleliśmy, że uciekł na drugi koniec Peolii, a on przez te wszystkie lata najprawdopodobniej w ogóle nie opuścił Gruaronu. I był całkiem blisko...

 

– Zaczekaj – Mistrz Gildii zagryzł wargi – jednego nie rozumiem. Powiedziałeś, że tam był ktoś z naszych.

 

– Tak. Lorianin, ten, którego wysłaliśmy latem do Tyngi, by zbierał zamówienia z zachodu.

 

– A – przypomniał sobie Roven – ten, którego wytypowałeś na następnego luina?

 

– Tak.

 

Mistrz Gildii oparł ręce na kolanach.

 

– Jak on się tam znalazł?

 

 Bren Ott podniósł głowę.

 

– Sam się nad tym zastanawiałem. Skąd wiedział o Serenach? Jak się do nich dostał? Jest tylko jedno wytłumaczenie.

 

– Luini – Roven zmrużył oczy. – Coś się stało w północnej stanicy.

 

– Tak. Wysłali kogoś do nas i lorianin spotkał tego kogoś po drodze z Tyngi. To jednak nie tłumaczy, dlaczego luin powiedział mu o Serenach. Nie wolno im było tego robić.

 

Mistrz Gildii pochylił głowę. Poza jednym przypadkiem, pomyślał. Gdyby coś zagroziło ciągłości szlaku. Wtedy luini mogli zrobić wszystko, byle tylko jak najszybciej zawiadomić Hrost.

 

– Dlaczego nie ma go z tobą? – zapytał głośno.

 

– Kiedy Torn otworzył korytarz, był po drugiej stronie Wielkiej Sali. Zaatakowało go dwóch trynów. Nie wiem, co było dalej. Wykorzystałem strzałkę, którą zabrałem z platformy, i uciekłem.

 

Roven przechylił się, tak by Bren Ott nie widział jego oczu.

 

– Trafiłeś Orina?

 

Hord zacisnął usta.

 

– Najprawdopodobniej.

 

– Najprawdopodobniej – powtórzył powoli Mistrz Gildii. Nieznacznie dotknął prawą dłonią rękawa. – Orin zabrał ci szkła? – zapytał.

 

– Jeszcze w Wąwozie Grol.

 

Roven zamyślił się.

 

– Jak sądzisz, co Torn z nim zrobił?

 

– Z Orinem?...

 

– Nie. Z Hordem.

 

Bren Ott lekko wzruszył ramionami.

 

– A co miał robić? Pewnie próbował go wypytać, a potem zabił.

 

Racja, Roven przesunął rękami po krótko obciętych włosach.

 

– Mówiłeś, że lorianin nie zdołał pokonać Orina.

 

– Mógł skończyć to w kilkanaście sekund. Ale powstrzymała go kobieta, która tam była. Później sytuacja się powtórzyła. Miał dwa razy okazję... – Ott zacisnął usta.

 

Mistrz Gildii zmarszczył brwi.

 

– Jedno muszę przyznać – po chwili Bren Ott. – W czasie walki Orin wykazał się dobrym refleksem. Poza początkiem, byli prawie równymi przeciwnikami.

 

– Równymi przeciwnikami? Orin i jeden z Hordów?

 

– Tak.

 

Roven pokręcił z powątpieniem głową. Tu już przesadził. Chyba chce usprawiedliwić w ten sposób swoją nieudolność, pomyślał, patrząc spod oka na Brena Otta.

 

– Ta kobieta – rzekł głośno. – Co tam robiła?

 

– Kiedy znalazłem się w środku Wielkiej Sali, stała blisko Orina. Rozmawiali. Wyglądało, jakby się znali.

 

Roven przechylił tułów do tyłu.

 

– Z tego co mówisz, wynika, że ona przyszła tam z lorianinem.

 

– Tak. Ale stała blisko Orina. A wcześniej, jeszcze w korytarzu, słyszałem dobiegające z Wielkiej Sali głosy.

 

Czy to ma znaczenie? zastanowił się Roven. Trudno powiedzieć. Tu wszystko może mieć znaczenie.

 

– Jak wyglądała? Opisz ją.

 

– Niewysoka brunetka, ciemne oczy, ubrana w strój krywów, ale na pewno cudzoziemka.

 

– Skąd wiesz?

 

– Przeciągała wyrazy, jak ktoś, kto urodził się na wschodzie. No i jeszcze jedna rzecz. Za drugim razem, powstrzymując lorianina, chwyciła go za rękę i zawołała... – Bren Ott zmarszczył brwi w skupieniu. – Zawołała: “Niech najpierw powie, gdzie jest moje dziecko!”

 

Mistrz Gildii zamrugał oczami.

 

– Jakie dziecko?

 

– Tego nie wiem. – Bren Ott przechylił się i wyciągnął na ziemi, opierając na prawym barku.

 

Patrzyli na siebie w milczeniu.

 

Wymyślił to wszystko? – rozważał w duchu Roven. Horda i tę kobietę? Nie, to zbyt nieprawdopodobne. Gdyby kłamał, przedstawiłby jakąś zręczniejszą historyjkę. Wzruszył ramionami.

 

– Zostawmy to. Jak myślisz, po co Torn... – zaczął, ale zaraz przerwał – nie, to jest jasne.

 

– Tak. Torn chce nas zniszczyć – powiedział cicho Bren Ott.

 

– Ale jak? Dlaczego znalazł się w Serenach?

 

– Mogło mu chodzić o mnie.

 

– Możliwe.

 

Nad równiną zapadał zmrok. Mistrz Gildii zamknął oczy. Co z tego wszystkiego jest ważne? Coś się stało u luinów. Orin sięgnął po szkła iri-ogh już w Wąwozie Grol. Stary Człowiek nie tylko mu pomógł, ale i wiedział, jak to zrobić. A Torn pojawił się w Wielkich Serenach.

 

Od Wąwozu Grol Orin wie o runach, myślał Roven. W Serenach spotkał się z Tornem. Pewnie się tam umówili. Może Tornowi chodziło o to, by wyciągnąć z Hrostu Otta, i obiecał coś w zamian Orinowi? Kto wie. Co zrobią dalej, zastanawiał się dalej. Torn jest już pewnie z powrotem w drodze do swojej kryjówki. A hrabia Omorg ruszył tam, gdzie tak się spieszył – do Tyngi. Ale nie, po co w takim razie byłaby ta kombinacja z runami? Do wywabienia z Hrostu Brena Otta wystarczyłby noks. Nie, Torn najprawdopodobniej zdradził Orinowi tajemnicę run i Orin ruszył na północ.

 

Ledwie Mistrz Gildii to pomyślał, poczuł wątpliwości. Sam? Zimą? I po co miałby to robić? Ani Gildia ani Doliny Gruaronu nic go nie obchodzą. Wyprostował ręce i powoli wstał z miejsca. Popatrzył na Otta. Czas kończyć... to tutaj, pomyślał.

 

– Zbierajmy się.

 

– Tak, wracajmy do Wielkiej Sali. Może znajdziemy tam coś, co nam pomoże... – Bren Ott niezgrabnie podnosił się z ziemi.

 

Mistrz Gildii przyglądał mu się spod oka. Sięgnął do rękawa.

 

– Nie, szkoda czasu na Sereny. Jeśli Torn tam był, nie znajdziemy nawet włoska.

 

Bren Ott wyprostował się z trudem. Nagle zamarł. Roven trzymał w prawym ręku niewielką dmuchawkę. Ranny mężczyzna instynktownie skulił się, przygotowując się do obrony. Przez jego ciało przebiegło drgnienie. Chciał ruszyć z miejsca, ale w tej samej chwili Mistrz Gildii podniósł do ust niebezpieczne narzędzie. Ott zatrzymał się.

 

Patrzyli na siebie przez chwilę.

 

– Dlaczego?...

 

Mistrz Gildii milczał.

 

– Dlaczego? – We wzroku Otta błysnęła złość.

 

– Nie wiesz?

 

– Powiedz mi sam.

 

Roven wzruszył ramionami.

 

– Miałeś trzy razy okazję, by zabić Orina.

 

Bren Ott nie odrywał wzroku od jego twarzy.

 

– Nie. To nie to... – Zmrużył oczy.

 

Roven jeszcze raz wzruszył ramionami. Uśmiechnął się.

 

– Marr oddał mi cię jako kogoś, komu los będzie sprzyjał. Ale najwidoczniej wyczerpałeś już swój kredyt albo trafiłeś na większego szczęściarza. Zresztą wiesz, o czym mówię. Słyszę to w twoim głosie, w każdym twoim słowie. I sam to czujesz.

 

– Co czuję?...

 

– Że szczęście, które miałeś, opuściło cię.

 

Zbliżył dmuchawkę do ust.

 

– Nie! – warknął Bren Ott – Podaj mi prawdziwy powód!

 

Chciał zrobić krok do przodu, ale w tym samym momencie w powietrzu rozległ się świst.

 

Hord zamrugał kilka razy oczami. Postąpił przed siebie i wyciągnął rękę, tak jakby chciał dotknął Mistrza Gildii. Roven przyglądał mu się bez drgnienia. Ich wzrok spotkał się. Bren Ott otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zanim zdążył to zrobić, jego twarz wykrzywiła się. Runął na ziemię. Roven pochylił się nad nim.

 

Usta Brena Otta poruszyły się. Słowa tłumił rwący się gdzieś głęboko w płucach oddech.          - Powód? Właśnie o niego chodzi – wyszeptał Mistrz Gildii, obserwując jak twarz Brena Otta pulsuje w przedśmiertnych drgawkach – jeśli mam rzucić wszystkich Hordów w Gruaronie na poszukiwanie Orina, muszę dać im dobry, zrozumiały powód. A cóż mogłoby być lepszym powodem niż morderstwo jednego z członków Mirotu?

 

Przez moment wydawało mu się, że w gasnących oczach dawnego ucznia dostrzegł błysk zrozumienia. Trwało to jednak nie dłużej niż sekundę.

 

Mistrz Gildii Hordów odczekał chwilę, po czym sięgnął po strzałkę, która wbiła się w brzuch trupa. Wyjął ją i razem z dmuchawką schował do rękawa. Ranka na ciele Otta przypominała ukąszenie. Na wszelki wypadek Roven podniósł grudkę ziemi i przetarł nią to miejsce. Następnie wziął trupa pod ramiona i zaciągnął między kamienie, układając go w takiej pozycji, jak go zastał. Na koniec zebrał resztki jedzenia, które dał Ottowi, i schował je do kieszeni. Wyprostował się i rozejrzał naokoło.

 

Wszystko? Tak, stwierdził. Wyszedł zza sterty, wziął swojego konia za uzdę i z nisko pochyloną głową ruszył w kierunku swojej grupy. Na jego widok Hordzi, ciągle pozostający w siodłach, zeskoczyli na ziemię.

 

Roven podniósł wzrok. Wskazał ręką za siebie.

 

– Nie zdołałem mu pomóc – rzekł powoli.

 

Dopiero po chwili, jakby pokonując słabość, mówił dalej.

 

– Spóźniliśmy się. Przykryjcie ciało kamieniami.

 

Hordzi poruszyli się. Zanim jednak którykolwiek zdążył uczynić krok, apron, ten, którego całą twarz przyorały blizny po jadzie grycht, przemówił w imieniu ich wszystkich.

 

– Kto to zrobił?

 

Na równinie zaległa przedwieczorna cisza. Całą rozległą przestrzeń u podnóża gór wypełniał ciasno zmrok. Mistrz Gildii zmrużył oczy.

 

– Ten, którego ścigamy od wyjazdu z Hrostu – rzekł spokojnie – Gret Orin, hrabia Omorg.

 

Poczekał, aż mężczyźni go wyminą.

 

– Merro – rzekł cicho do ostatniego. Był to starszy z jego apronów, ten, który przed chwilą zadał pytanie. – Zaczekaj. Pamiętasz drogę, którą wiedzie szlak?

 

– Oczywiście – Hord odwrócił się.

 

– Masz – Roven podał mu swój pierścień – idź tam. Gdy dotrzesz wiesz gdzie, słuchaj, jak zwykle, wyłącznie rozkazów najstarszego. Zrób wszystko, co ci każe. Potem, pewnie już wiosną, wracaj do Hrostu.

 

Hord lekko skinął głową.

 

– Po drodze wypatruj śladów – powiedział ciszej Roven. – Istnieje szansa, że wcześniej niż my trafisz na zabójcę Brena Otta.

 

Twarz Horda pozostała nieporuszona.

 

– Mam przywieźć go do Hrostu żywego?

 

– Nie... – Roven zawahał się – niekoniecznie. Oceń ryzyko. Najważniejsze, żebyś przeszukał potem jego ciało. Powinien mieć przy sobie szkła. Przywieź mi je i... przywieź też kawałek skóry Orina. Z rąk, z barków, wszystko jedno.

 

Było już zbyt ciemno, by mógł ocenić, czy na przeoranej bruzdami twarzy Merra pojawiło się zdziwienie.

 

Za chwilę na równinie rozległ się tętent końskich kopyt.

 

Dwóch wyślę górami do Tyngi, myślał Roven, patrząc za odjeżdżającym uczniem. Trzeci pojedzie ze mną. Wrócimy po śladach... i odszukamy starego znajomego. Zdaje się, że jest niedaleko stąd.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...