"Mój tydzień z Marilyn" - recenzja
Dodane: 24-02-2012 22:46 ()
Premierze najnowsze dzieła Simona Curtisa towarzyszyły głosy, że jest to obraz, z którego niewiele dowiemy się o Marilyn Monroe. Jeżeli ktoś nie wie jeszcze, na co stać było boginię kina to wystarczy, aby sięgnął po jeden z filmów z jej udziałem. „Mój tydzień z Marilyn” skupia się bardziej na aspektach na pierwszy rzut oka niedostrzegalnych. Stara się udzielić odpowiedzi na pytanie jak wielkie brzemię dźwigała aktorka starając się wszystkim przypodobać, a zarazem nie utracić własnej tożsamości. Czy to jeszcze Norma Jeane Mortenson czy może już Marilyn Monroe?
Obraz Curtisa jest próbą zrekonstruowania wizyty Marilyn w Wielkiej Brytanii przy okazji kręcenia filmu „Książę i aktoreczka”. Artystka zgodziła się na występ w produkcji u boku sławnego Sir Laurence’a Oliviera, znanego z uwielbienia do dzieł Szekspira kabotyna. Monroe przybyła na plan zaraz po zawarciu swojego trzeciego małżeństwa z Arthurem Millerem, któremu rozgłos przyniosła sztuka „Śmierć komiwojażera”. Przebieg wydarzeń rozgrywających się podczas produkcji „Księcia i aktoreczki” poznajemy z perspektywy trzeciego asystenta reżysera filmu – Colina Clarka. To jego osobiste wspomnienia, niekiedy bardzo intymne oraz nić zrozumienia, jaka połączyła go ze światową gwiazdą stały się przyczynkiem do nakreślenia tej historii (Clark czterdzieści lat po tych wydarzeniach opisał je w książkach „Książę, aktoreczka i ja” oraz „Mój tydzień z Marilyn).
Nie ulega wątpliwości, że w tamtych czasach, a może nawet i obecnie, nikt nie mógł się równać z Marilyn Monroe. Każdy zazdrościł jej stylu bycia oraz podziwiał kolejne role. Jak sprytnie zauważył sam Clarke, aktorka była przeważnie obsadzana w kreacjach chórzystek lub striptizerek, ponieważ takie obrazy z jej udziałem sprzedawały się najlepiej, więc studio filmowe nawet przez moment nie pragnęło zmienić image’u swojej „dojnej krowy”. W głębi serca Marilyn dusiła się w rolach prostaczek i pragnęła zmienić swój wizerunek. Szansa nadarzyła się wraz z ofertą Oliviera, któremu zamarzył się romans ze słynną gwiazdą. Niestety rozczarowanie było chyba dla obojga równie silne. Zdjęcia na planie przeciągały się, a kaprysy Monroe, jej notoryczne spóźnianie się do pracy wprowadzały Oliviera w paskudny nastrój. Nie przestał on traktować jej jako głupiutkiej blondyneczki, nie starając się nawet zrozumieć wątpliwości z jakimi boryka się hollywoodzka celebrytka. Film ukończono, ale cierpliwość całej ekipy została wystawiona na ciężką próbę. Osobą, która w tym okresie była najbliżej aktorki okazał się Clark.
Marilyn z łatwością uwodziła mężczyzn, więc nic dziwnego, że jej wdziękom uległ również Colin. Niemniej ten krótki okres, który spędzili razem pozwolił odsłonić prawdziwą twarz sławnej artystki. Z jednej strony słodka, radosna i zawsze uśmiechnięta osóbka, z drugiej krucha, naiwna oraz zagubiona. Tą przedziwną mieszaninę uczuć w połączeniu z przebojowością i charyzmą udało się w pełni uchwycić Michelle Williams. Aktorka nie próbowała naśladować Marilyn, zagrała ją tak jakby rozumiała wszelkie jej rozterki, utożsamiała się z pytaniem: „Być albo nie być Marilyn?”. Uwodzicielsko kokietując pozwoliła choć na moment uwierzyć, że właśnie oglądamy kolejny obraz z Monroe. Williams pozuje, puszcza oczko w kierunku widza oraz serię nieśmiałych uśmiechów. Daje do zrozumienia, że Marilyn to tylko maska, którą może zrzucić w każdej chwili.
Równie wyrazistą kreację stworzył Kenneth Branagh (świetna charakteryzacja) wcielając się w Laurence’a Oliviera. Ich wzajemna słabość do sztuk Szekspira pozostaje tu nie do przecenienia. Trudno wyzbyć się wrażenia, że tej roli lepiej nie zagrałby sam Olivier. Kwestie Branagha są żywe, dosadne i bezpośrednie, przez co szybko zapadają w pamięć, jak chociażby wypowiedź – „uczyć Marilyn Monroe aktorstwa to jak uczyć borsuka języka urdu”. Mini sceny z jego udziałem stanowią prawdziwy majstersztyk.
Starcie dwóch znakomitości kina to uczta dla oka i ducha, bowiem obie kreacje zarówno Williams, jak i Branagha zasługują na wyróżnienie. Nie zdziwiłbym się, gdyby aktorce udało się utrzeć nosa Meryl Streep i sięgnąć po upragnionego Oscara. Wszak to jej trzecia nominacja, a jak mówi znane przysłowie: do trzech razy sztuka. Gorąco polecam!
7,5/10
Tytuł: "Mój tydzień z Marilyn"
Reżyseria: Simon Curtis
Scenariusz: Adrian Hodges
Obsada:
- Michelle Williams
- Judi Dench
- Kenneth Branagh
- Emma Watson
- Eddie Redmayne
- Toby Jones
- Julia Ormond
- Dougray Scott
- Dominic Cooper
- Derek Jacobi
Muzyka: Conrad Pope
Zdjęcia: Ben Smithard
Montaż: Adam Recht
Scenografia: Donal Woods
Kostiumy: Jill Taylor
Czas trwania: 102 minuty
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...