"Conan Barbarzyńca" - recenzja
Dodane: 24-08-2011 20:46 ()
Można za starym "Conanem" nie przepadać. Jak na film przygodowy dzieje się w nim raczej niewiele i na dodatek dosyć powoli, opowiadana historia nie zrywa zwrotami akcji czapki z głowy, a w głównej roli występuje jakaś góra mięśni ze śmiesznym akcentem. Nie można natomiast podważać faktu, że na dzień dzisiejszy jest to żelazna klasyka i prawdziwa ikona heroic fantasy, a w masowej świadomości barbarzyńca z Cymmerii jest w pierwszej kolejności kojarzony z twarzą Arnolda Schwarzeneggera, nie z opowiadaniami Roberta E. Howarda. Ponowne upomnienie się hollywoodzkiej maszyny do robienia pieniędzy/filmów (niepotrzebne skreślić) o postać Cymmeryjczyka było wyłącznie kwestią czasu, a przed twórcami stanęło zadanie przekonania publiczności, że podróż do Hyborii warta jest zakupu biletu do kina.
Zamiast wziąć pod uwagę to, że Conan od lat świetnie czuje się w popkulturze i nie jest postacią bezimienną, twórcy po raz drugi zabierają się za przedstawianie jego młodości i wydarzeń, które go ukształtowały. Wszystko byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby nie jeden istotny szczegół - scenariusz filmu jest do bólu... zwyczajny. Młody bohater, jak każdy stereotypowy młokos z tego typu kina, jest krnąbrny, ambitny i niezwykły. Niezwykłe były już nawet same jego narodziny - na środku pola bitwy, które na tę jedną chwilę najwyraźniej się zatrzymało, żeby to niecodzienne zdarzenie oglądać. Niezwykła w końcu jest też magiczna maska - niebezpiecznie potężny artefakt, który został rozłożony na części (bo po co go niszczyć...), które następnie poukrywano w najróżniejszych regionach świata, aby Główny Zły mógł ją odnaleźć i użyć w przyszłości. Od tych wypowiadanych przez arcypoważnego Morgana "Narratora Wszystkiego" Freemana zupełnie przewidywalnych niezwykłości zaczyna w pewnym momencie boleć głowa. Przy takim stężeniu do bólu ogranych schematów scenariuszowych (przywodzących na myśl raczej pastisz) naprawdę trudno ukryć się za konwencją i kazać widzowi zawiesić niewiarę gdzieś na kołku przed wejściem do kina.
Skoro historia nie angażuje, to może przynajmniej jest na co popatrzeć? Cóż... kostiumy są ładne..., ale same kostiumy nie zamaskują miejscami rozpaczliwie słabego zastosowania niebieskiego ekranu, braku pomysłu na realizację scen akcji i niechlujnego montażu. W niektórych scenach wyraźnie daje odróżnić się kolejne duble - zmienia się ustawienie postaci na ekranie, niektóre pomniejsze detale, w jednej ze scen (prawie jak u Eda Wooda) noc trochę zbyt szybko zamienia się w jasny dzień. W pewnym momencie, kiedy mamy wierzyć, że pewien statek znajduje się na pełnym morzu, na krótką chwilę daje się nawet zauważyć linię brzegu. Niezbyt pozytywnego obrazu całości dopełnia jedna z najgorszych w ostatnim czasie konwersji obrazu na 3D, zupełnie nie warta dodatkowych kilku złotych zostawionych w kinowej kasie. Konwersja gorsza niż w zeszłorocznym "Starciu Tytanów", które pod tym względem wyznaczało do tej pory poziom dna.
Aż do tej pory nie wspomniałem o tak naprawdę najważniejszym elemencie nowej ekranizacji, czyli "jak tam wypada Jason Momoa w głównej roli?" Nie wspominałem o tym nie bez powodu, bo tak naprawdę... nie ma o czym mówić. Chyba nikt nie spodziewał się, że ktokolwiek będzie w stanie przebić kultowy image Schwarzeneggera, który staje się tym bardziej kultowy, im mniej się go pamięta. Momoa pewne szanse jednak miał, bo w niedawnej "Grze o Tron" z rewelacyjnym skutkiem wcielił się w... wodza barbarzyńców właśnie. Widać, że facet się starał, ale nikt nie napisał mu na tyle dobrych dialogów, żeby chociaż zbliżyć się poziomem do sceny przemowy Khala Drogo, kiedy ten postanawia wyruszyć na wojnę. Nawet Arnie w starej wersji miał co najmniej dwie dobre sceny, które zapadają w pamięć: "Co jest najważniejsze w życiu?" i "modlitwę" do Croma. Jedyną postacią, która choć trochę wybija się ponad przeciętność jest wiedźma grana przez Rose McGowan. I to ze względu na charakteryzację oraz ukradzioną Freddy'emu Kruegerowi rękawicę, nie grę aktorską.
Stary "Conan" miał jeszcze jedną rewelacyjną cechę - muzykę Basila Poledourisa (który dziwnym trafem nigdy nie był nawet nominowany do Oscara) pozwalającą zapomnieć o wszystkich niedociągnięciach coraz bardziej leciwego klasyka. Ścieżkę dźwiękową Tylera Batesa zapomina się na chwilę po wyjściu z seansu, a jedynym grających w uszach dźwiękiem jest jeden z najbardziej irytujących wrzasków w historii kina, należący do etatowej damy w opałach. I taki właśnie jest ten film - w każdym możliwym aspekcie oklepany jak pośladki młodej karczmarki z któregoś z hyboryjskich miast. Gdyby to była pierwsza ekranizacja prozy Howarda, może za parę lat ktoś by jeszcze o niej pamiętał. Jednak za jakiś czas na wspomnienie "Conana AD 2011", a ludzie będą ze zdziwieniem pytać: "To był jakiś inny Conan niż Arnold?".
3/10
PS. Po ilości krwi, jaka wylewa się z ludzi, kiedy tylko ostrze choćby muśnie ich skórę, zacząłem się zastanawiać, jak w świecie Conana wygląda poranna toaleta. Toż to za każdym razem trzeba na nowo malować ściany, kiedy człowiek zatnie się przy goleniu.
Tytuł: "Conan Barbarzyńca"
Reżyseria: Marcus Nispel
Scenariusz: Thomas Dean Donnelly, Joshua Oppenheimer, Sean Hood
Na podstawie powieści Roberta E. Howarda
Obsada:
- Jason Momoa
- Stephen Lang
- Rachel Nichols
- Ron Perlman
- Rose McGowan
- Bob Sapp
- Leo Howard
- Nonso Anozie
Muzyka: Tyler Bates
Zdjęcia: Thomas Kloss
Montaż: Ken Blackwell
Scenografia: Chris August
Kostiumy: Wendy Partridge
Czas trwania: 110 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...