"Amerykański wampir" - wstęp Stephena Kinga i posłowie Scotta Snydera
Dodane: 28-03-2011 18:34 ()
"Amerykański wampir"
Scott Snyder, Rafael Albuquerque i Stephen King
Kolekcja OBRAZY GROZY
„W czasach, gdy wampiry opanowały całą popkulturę, ta historia zaskakuje świeżością i oryginalnością”.
„Entertainment Weekly”
Wstęp
Stephen King
Oto, czym nie powinny być wampiry: bladymi detektywami, którzy popijają Krwawą Mary i pracują jedynie nocą; melancholijnymi, spragnionymi miłości dżentelmenami z Południa; nastoletnimi anorektyczkami; chłoptasiami o wielkich, sarnich oczach.
A czym być powinny?
Zabójcami, skarbie. Zimnymi jak głaz zabójcami, którym nigdy dość smakowitej grupy A. Złymi chłopcami i dziewczynami. Łowcami. Innymi słowy – głęboką, amerykańską nocą. Czerwoną, białą i niebieską, z akcentem na czerwień. Dawne wampiry zostały przechwycone przez autorów grzeczniutkich romansów. Dlatego właśnie tak bardzo podekscytował mnie e-mail, w którym Scott Snyder – autor znany mi ze świetnego zbioru opowiadań Voodoo Heart – wspomniał, że rozmawiał z gośćmi z Vergito o serii komiksowej o wampirach. Jego podejście do tematu było wyjątkowe, entuzjazm niezwykle zaraźliwy.
Miał też ambitne plany dotyczące długiej historii Skinnera Sweeta i jego ofiar: zamierzał ni mniej ni więcej, tylko opisać powstawanie Ameryki oglądane nieśmiertelnymi oczami nowego rodzaju wampira, który potrafi chodzić w słońcu. Dostrzegłem w tym potencjał do świetnych historii, spodobały mi się też implikacje samego pomysłu. Kryje się w nim podtekst mówiący bardzo ważne rzeczy na temat nieograniczonej amerykańskiej energii i jej mrocznej strony: chciwości, niewahającej się przed niczym żądzy pieniędzy i władzy.
Scott prosił o zdanko reklamowe.
Ja spytałem, czy zamiast tego mógłbym napisać odcinek. W istocie miałem ochotę chwycić w dłonie palnik i wypalić tę historię w skórze, niczym wielki, przerażający tatuaż.
Ostatecznie przypadło mi stworzenie historii pochodzenia Skinnera Sweeta i nikt nie ucieszył się z tego bardziej ode mnie. Jeśli się wam podoba, nie dziękujcie: podczas pisania posługiwałem się szczegółowym planem Scotta, tu i ówdzie dodając kilka bajerów, lecz nigdy nie oddalałem się zbytnio od głównej linii narracyjnej. Po co chrzanić dzieło genialne? Jeśli się wam nie spodoba, możecie winić za to fakt, że tego typu opowieści to dla mnie coś nowego. (Oczywiście jeśli się wam nie podoba, to co tu do diabła robicie?) Całe życie czytam komiksy – zjadłem zęby na Plastic Manie i Combat Casey’u – lecz przez ostatnich piętnaście lat komiksowe medium dorosło. Wiele zawdzięczam Markowi Doyle’owi, który redaguje Amerykańskiego wampira. To Mark mnie wprowadził, przesyłał scenariusze znakomitych komiksów, takich jak Northlanders i Scalped. Nauczyłem się z nich, ile tylko mogłem (i ponownie przeczytałem serię Locke & Key mojego syna, Joego Hilla). A potem słuchałem pokornie, gdy tłumaczyli mi nowe zasady (dowiedziałem się na przykład, że baloniki z myślami są już passé).
To Mark i Scott poprawiali (z ogromnym taktem) moje layouty, kiedy coś pomieszałem. No i przede wszystkim to niezwykły Rafael Albuquerque obdarzył nasze słowa i opisy barwnym, pełnym grozy życiem. Nie wiem, jak mu za to dziękować. Podziwiam go, zwłaszcza że sam nie potrafię narysować nawet ludków z pięciu kresek. Patrzenie, jak panele z prostych szkiców przeradzają się w ukończone rysunki, stanowiło najbardziej satysfakcjonujące doświadczenie, jakie od dłuższego czasu przydarzyło się w moim twórczym życiu. Potrafię pisać historie i dialogi, ale czar, który rzuca Rafa, dodaje im zupełnie nowego wymiaru.
Lecz w ostatecznym rozrachunku chodzi przede wszystkim o to, by zwrócić wampirom ich kły, w znacznym stopniu ukradzione przez najnowszą modę na słodkie wampirki. Chodzi o to, by znów stały się straszne. Dzięki, koledzy, za to, że pozwoliliście mi stać się częścią tego projektu. Skinner Sweet naprawdę ssie i to ssie, jak należy. Tak właśnie być powinno.
Maj 2010 r.
POSŁOWIE
Scott Snyder
Dziewiętnastego stycznia tego roku dostałem e-mail od Rafaela Albuquerque. Zawahałem się, czy go otworzyć. Mail miał załącznik, co było zupełnie oczywiste – tkwiliśmy akurat po uszy w numerze drugim i Rafa cały miesiąc przesyłał mi kolejne strony. Mój niepokój wzbudził temat e-maila:
„Jest wolny!”
Nie musiałem sprawdzać załącznika, by wiedzieć, którą stronę otrzymałem. Trzydziestą dziewiątą, całostronicowy rysunek ukazujący Skinnera wyrywającego się z zalanej wodą trumny i wyszczerzonego w uśmiechu w wodnistej ciemności, podczas gdy nieszczęsny nurek cofa się ze zgrozą. Skinnera wyzwolonego, głodnego i zmierzającego na powierzchnię.
Naprawdę wahałem się chwilę, nim otworzyłem przesyłkę. Przede wszystkim czułem podniecenie – wiedziałem, że rysunek Rafy (podobnie jak wszystkie inne) będzie lepszy niż cokolwiek, co sobie wyobraziłem. I co więcej, nie mogłem się doczekać chwili, gdy ujrzę Skinnera odrodzonego w roli amerykańskiego wampira, kiedy poznam go zupełnie na nowo.
Lecz trochę także się bałem – zobaczyć Skinnera i spojrzeć mu prosto w żółte oczy.
Bo prawda jest taka, że wymyśliłem Skinnera Sweeta – wampira banitę, wyposażonego w zupełnie nowe moce i słabości – bardzo dawno temu. Nie zaledwie rok czy dwa, ale kilkanaście lat temu. Kiedy przeglądam notatniki z roku 2003, a nawet z 2002, znajduję wzmianki o nim, szkice i mroczne, zabawne szczegóły. Zazwyczaj, kiedy przychodzi mi coś do głowy, całkiem nieźle radzę sobie z przelaniem tego na papier. Nie jestem autorem, który długo nosi sie z pomysłami. Kiedy coś mnie fascynuje, mogę poświęcić pewien czas na rozwijanie koncepcji, nim rzucę się na głęboką wodę, ale to kwestia tygodni, nie miesięcy, a już z pewnością nie lat.
Owszem, tamtego dnia nieco się bałem spotkania ze Skinnerem. Bo to wyłącznie moja wina, że tak długo tkwił w zamknięciu. Jasne, Book, Felix i cała banda (a także wampir Percy) może i go pokonali, ale jeśli ktokolwiek odpowiadał za to, że tkwił uwięziony w mrocznej głębi, w której żyją niezrealizowane pomysły, to właśnie ja.
Dlaczego zatem to zrobiłem? Czemu już wcześniej nie uwolniłem go z wodnego grobu? Przysięgam na Elvisa, że próbowałem. Myślałem, by przedstawić dzieje Skinnera, najpierw w formie scenariusza, później powieści. Lecz to nie miało sensu... ponieważ ta historia była zbyt wielka, zbyt bogata. I tak Skinner pozostawał w otchłani i czekał, czekał... Aż pewnego dnia późnym latem 2008 roku, po napisaniu paru pojedynczych zeszytów, miałem okazję sprzedać Markowi Doyle z Vertigo pomysł oryginalnego projektu. I kiedy się to stało praktycznie usłyszałem, jak Skinner miota się w trumnie i szykuje do otwarcia wieka. Bo siedząc naprzeciw Marka w pizzerii wiedziałem, że w końcu znalazłem właściwe medium: historię Skinnera dało się opowiedzieć wyłącznie jako komiks.
Nie mogłem jednak zrobić tego sam. Poszczucie Skinnera na ten świat to zasługa całej grupy osób – i jestem głęboko wdzięczny mojej własnej potwornej bandzie: Rafaelowi, Markowi i Steve’owi. Mark od pierwszego dnia wierzył w naszą serię. Rafael... Co jeszcze można powiedzieć o Rafaelu oprócz tego, że to rysownik, z jakim zawsze chciałem pracować. Jest błyskotliwy, nieugięty i całkowicie zaangażowany w naszą serię. Niesamowity Dave McCaig przydaje rysunkom Rafy porywających barw. Steve Wands jest świetnym liternikiem. Will Dennis to najlepszy „facet za kulisami” w świecie komiksu. I chrzestna matka naszej bandy, cudownie lojalna i pokręcona Karen Berger, która zachęcała nas, abyśmy robili z naszymi postaciami wszystko, co najlepsze (a tym samym najgorsze).
I Steve King... W tej chwili na moim biurku leży wstęp Steve’a do tego wydania. Nie czytałem go jeszcze (czy wy przeczytalibyście wstęp Stephena Kinga, gdybyście mieli napisać posłowie?), lecz jednego jestem pewien, z całą pewnością okaże się w nim stanowczo zbyt skromny. Bo prawda jest taka, że nim pojawił się Steve, Skinner był jedynie pomysłem w mojej głowie, szkicem, zapiskami w notesie. To Steve powołał go na tych stronach do tryskającego energią, upiornego życia. Postać Skinnera tak wiele mu zawdzięcza – swą charyzmę, czyste zło i skrywaną przeszłość. Ale dodał też mnóstwo do historii Pearl, innych bohaterów, którzy jeszcze się nie pojawili i całej mitologii amerykańskiego wampira. Ta seria – nie tylko niniejszy tom, lecz cała seria – jest nieskończenie lepsza dzięki jego udziałowi. Zatem wielkie dzięki, wujku Steve, za kawał dobrej roboty.
Oczywiście w końcu otworzyłem stronę 31. I owszem, na widok zimnych jasnych oczu Skinnera poczułem lekki dreszcz. Mam jednak nadzieję, że kryła się w nich także choćby odrobina wdzięczności, bo uważam, że czekając na szansę opowiedzenia tej historii w postaci komiksu – w dodatku w Vertigo – dobrze się spisaliśmy.
Bo choć jego historia to opowieść o pierwszym amerykańskim wampirze, to także opowieść o nas, Amerykanach, o tym, co czyni nas groźnymi i godnymi podziwu, potwornymi i bohaterskimi. To niezwykle rozbudowana saga, większa niż sam Skinner Sweet (przykro mi, Skinner), i prawda jest taka, że dopiero się rozgrzewamy. Następny cykl zawiedzie nas do Las Vegas w latach trzydziestych, potem pojawi się zamęt lat czterdziestych i wielka wojna... Przyjrzymy się też uważnie pochodzeniu, prześledzimy historię stosunków ludzko-wampirzych, a także ewolucję samych wampirów, odkryjemy nowe gatunki, starożytne i współczesne i dowiemy się więcej o zabójczych konfliktach w szeregach wampirów.
Podsumowując, oto historia, którą zawsze chciałem opowiedzieć. I tak właśnie winna być opowiedziana.
Zatem, jak mawia Skinner... No to ruszamy.
Maj 2010 r.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...