„O dwóch takich …” - Fantastyczne duety w superbohaterskim komiksie - część I
Dodane: 12-03-2011 12:03 ()
Motyw pary bohaterów współdziałających w podejmowaniu śmiałych wyzwań sięga swą genezą przeszłości starszej niż pismo. Wszak już Gilgamesz, mityczny władca Uruk, de facto pierwowzór zabijaków pokroju Heraklesa, wyprawił się do cedrowych lasów Libanu w towarzystwie nie mniej biegłego w rozwałce Enkidu. Znani z antycznych przekazów Kastor i Polideukes poprzez swe bliźniactwo niejako skazani byli na współpracę w gromieniu lokalnych zbójców grasujących na szlakach Etolii. Ateńscy tyranobójcy, Harmodios i Aristogejton, kierowali się zapewne mniej wzniosłymi ideami niż przypisała im to późniejsza tradycja. Niemniej i oni urośli do rangi postaci mitycznych, których wspólny trud przyniósł wolność ich rodzimemu miastu.
Pomimo upływu kolejnych stuleci ów motyw ma się całkiem nieźle i znajduje swój przejaw zarówno w tzw. kulturze wysokiej jak i popularnej. Przykładem drugiej z wymienionych jest komiks superbohaterski, specyficzna odmiana historyjek obrazkowych zaistniała u schyłku lat trzydziestych minionego wieku. Ich fenomen, przeżywający lepsze i gorsze chwile, doczekał się licznych interpretacji wśród których wskazuje się m.in. wewnętrzną potrzebę Amerykanów (bo właśnie w USA narodził się ów gatunek) do posiadania własnej mitologii. Spółczesności Stanów Zjednoczonych, składającej się w ogromnej mierze z potomków emigrantów, widocznie nie wystarczył mit podboju Dzikiego Zachodu czy Wojny Secesyjnej. Tym samym superbohaterski etos wypadałoby uznać za popularny substytut autentycznej tradycji mitycznej, której stosunkowo młody twór polityczny jakim jest wspomniany kraj nie zdążył dotąd wykształcić. Zresztą wielu spośród herosów zaludniających komiksowe światy DC, Image czy Marvela jest wprost oparta na mitologicznych przekazach. Captain Marvel, Wonder Woman, Thor czy Tezcatlipoca to tylko drobna część z nich. A że antycznym herosom zdarzało się rozwiązywać „bieżące trudności” w duecie toteż podobnych „mini formacji” nie mogło zabraknąć także w ramach komiksu superbohaterskiego.
Cudowni chłopcy
Potencjał wynikający ze współdziałania dwójki bohaterów dostrzeżono już u zarania tej konwencji. Na taki obrót sytuacji wpłynęły w dużej mierze względy ekonomiczne. Okazało się bowiem, że znacznie większym zainteresowaniem cieszą się tytuły w których sztandarowemu bohaterowi towarzyszy młodociany wspólnik. Zbliżeni wiekowo czytelnicy łatwiej utożsamiali się z takimi postaciami i tym chętniej wydawali skromne kieszonkowe właśnie na tego typu magazyny. Za klasyczny przykład duetu opartego na zasadzie „uczeń-mistrz” wypada uznać Batmana i Robina, którzy po raz pierwszy skrzyżowali swe drogi na kartach trzydziestego ósmego numeru „Detective Comics” (maj 1940 roku). Dotychczasowy główny gospodarz magazynu, Batman, doczekał się wówczas pomocnika w postaci osieroconego akrobaty, Dicka Graysona. Analogia z osobistą tragedią (skrywający się za maską Batmana Bruce Wayne także stracił rodziców) sprawiła, że Mroczny Rycerz przygarnął nastolatka, który prędko wspomógł go w gromieniu półświatka Gotham City. Przez kolejne lata Robin znakomicie odnajdywał się w superbohaterskim fachu, a gdy po latach dorósł i zmodyfikował swój wizerunek stając się Nightwingiem jego miejsce zajmowali kolejni nastolatkowie: impulsywny Jason Todd, zapowiadający się na znakomitego detektywa Tim Drake oraz niepokorny Damian Wayne. Tym samym postać Robina nie tylko płynnie wkomponowała się w „mitologię” Mrocznego Rycerza, ale też stała się pierwowzorem dla młodocianych towarzyszy najpopularniejszych herosów. Green Arrow/Speedy, Wonder Woman/Wonder Girl, Aquaman/Aqualad - to tylko ważniejsze przykłady tego typu duetów. Pomysł okazał się na tyle nośny, a przy tym zwiększający sprzedaż danego tytułu, że z powodzeniem skorzystały zeń konkurencyjne wydawnictwa m.in. Fawcett Comics (Billy Batson przeistaczający się za sprawą zaklęcia w Captaina Marvela to de facto jego młodzieńcze uzupełnienie) i Timely Publications (Captain America/ Bucky). Jak czas pokazał niniejsza formuła, obok zysków i licznych tabunów czytelniczej gawiedzi, okazała się dla tej konwencji swoistym „mieczem obosiecznym”. Wraz z początkiem lat pięćdziesiątych co poniektórzy psychiatrzy dopatrzyli się w tego typu duetach przejawów krypto-pedofili. Celował w tym zwłaszcza osławiony Fredrick Wertham. Pruderyjna część amerykańskiego społeczeństwa dała się uwieść pseudonaukowym kalumniom rzeczonego, co w dużej mierze wpłynęło na zahamowanie rozwoju konwencji superbohaterskiej na niemal dekadę. Dopiero wraz ze schyłkiem wspomnianego dziesięciolecia, równolegle z wzmagającą się popularnością SF, zmodernizowani w tym duchu herosi na nowo mieli zawładnąć wyobraźnią czytelników.
Odważni choć nie bezwzględni
W pewnym momencie sytuacja rynkowa dojrzała na tyle, że zaistniały magazyny komiksowe specjalizujące się w ukazywaniu działań superbohaterskich duetów. Wśród nich szczególne miejsce zajmuje publikowany przez National Comics (obecnie znane jako DC Comics) „The Brave and the Bold” w którego pięćdziesiątym numerze (październik/listopad 1963 roku) zamieszczono wspólne perypetie Green Arrow i Martiana Manhuntera. W kolejnych odsłonach czytelnicy mieli okazji emocjonować się współpracą Hawkmana i Aquamana czy też Atoma i Flasha. Pomysł „chwycił” i tym samym ów magazyn na stałe przeistoczył się w arenę superbohaterskich duetów. Wraz z numerem 67 (sierpień/wrzesień 1966 roku) tytuł niejako przejął Batman i to właśnie jego perypetie do spółki z wybranym herosem DC ukazywano w niemal w każdym odcinku, aż do zakończenia publikacji „The Brave and The Bold” wraz z numerem 200 (lipiec 1983 roku). Decydenci konkurencyjnego Marvela prędko dostrzegli potencjał tkwiący w zestawianiu dwóch bohaterskich osobowości, co dało asumpt do zaistnienia odpowiednika „The Brave an the Bold” w ramach ich linii wydawniczej. „Marvel Team-Up” (premiera w marcu 1972 roku) sprofilowano według identycznego wzorca jak wspominany magazyn DC. Tyle, że rolę gwiazdy tego tytułu pełnił flagowy heros Marvela, Spider-Man. Do spółki z całą plejadą postaci „Domu Pomysłów”, począwszy od Human Torcha, a na Cannonballu skończywszy alter ego Petera Parkera musiało stawiać czoła wszelkiej maści oprychom. Tytuł cieszył się niemałym zainteresowaniem, toteż zniknął z oferty wydawnictwa dopiero po 150 numerach w lutym 1985 roku. Analogicznym w swym charakterze tytułem był „Marvel-Two-In-One”, z tą różnicą, że status gospodarza otrzymał w nim znany z kart „Fantastic Four” Ben „The Thing” Grimm.
Wymuszone partnerstwo
Green Lantern to obecnie jeden z najbardziej popularnych herosów ze „stajni” DC Comics. I tak też było od momentu zaistnienia jego zmodernizowanej wersji późnym latem 1959 roku (pierwowzór znany był już w latach czterdziestych). Zarówno poświęcony mu dwumiesięcznik, jak też magazyny w których pojawiał się na zasadzie gościnnych występów ciszyły się zazwyczaj znacznym zainteresowaniem. Do czasu… U schyłku lat sześćdziesiątych dało się dostrzec, że oferowana przez scenarzystów tej serii formuła nie znajduje już tak licznego grona jak jeszcze kilka lat wcześniej. Dzieciaki podrosły, toteż ich gusta również uległy zmianie. Popularność quasi-duchowego nurtu znanego pod ogólnym mianem New Age znalazła swój przejaw także w branży historyjek obrazkowych. Stąd komiksowe SF ponownie musiało ustąpić pola horrorowi oraz fabułom o zacięciu ezoterycznym. Już niebawem umysłami czytelniczej braci miały zawładnąć postaci tego pokroju co Ghost Rider, Swamp Thing czy Hellstorm.
Wraz z niknącym zainteresowaniem „Green Lanternem” decydenci DC Comics szukali pomysłu na jego podratowanie. Do roli „reanimatora” wyznaczono Denny’ego O’Neila, który dotychczas dał się poznać jako brawurowy scenarzysta m.in. wspominanego „The Brave and the Bold” oraz „Justice League of America”. Jak czas pokazał ów wybór okazał się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”, bowiem powierzona mu seria przeszła do annałów jako kamień milowy w dziejach superbohaterskiej konwencji. Mając niemal wolną rękę O’Neil zdecydował się zestawić dotychczasowego gospodarza serii, Hala Jordana (Green Lantern w „cywilu”) z Oliverem Queenem, krewkim anarchosyndykalistą, a przy okazji doskonałym łucznikiem znanym szerzej jako Green Arrow. Następnie, nie całkowicie rezygnując ze sztafażu SF, pchnął ich w podróż po Ameryce, podczas której ów duet musiał stawić czoła przejawom rasizmu, korupcji czy w końcu prowincjonalnego obskurantyzmu.
Szok był duży, zwłaszcza w kontekście zasygnalizowania problemów młodzieży z narkomanią. Równocześnie dało się słyszeć szereg pozytywnych opinii (m.in. ze strony Orsona Wellesa, który nigdy nie stronił od komiksów), a i rynkowy byt tytułu zdawał się zapewniony Niestety protesty dystrybutorów oburzonych kontrowersyjną tematyką uniemożliwiły kontynuowanie „Green Lantern/Green Arrow”. Serie zawieszono w maju 1972 roku, a po jej reaktywacji przeszło cztery lata później skoncentrowano się na typowych dla konwencji superbohaterskiej fabułach nasyconych licznymi starciami z draniami pokroju Errora czy Sinestro. Pozostała jednak legenda, która wśród osób lubujących się w tej konwencji ma się nieźle po dzień dzisiejszy.
Marvel również skorzystał z tej specyficznej komasacji postaci. Taktyka to zresztą nie nowa, bo już w dobie lat czterdziestych mnóstwo komiksowych magazynów funkcjonowało właśnie według tej formuły. „More Fun Comics” (Spectre i Dr Fate), „Flash Comics” (Flash i Hawkman) czy „Adventures Comics” (Starman i Hourman) to tylko część z nich. Podobnie rzecz się miała u zarania Srebrnej Ery Marvela (początek lat sześćdziesiątych) kiedy to niegdysiejsze antologie horroru czy SF stawały się areną dla dwójki bohaterów, niekoniecznie funkcjonujących w duecie. Tak właśnie było w przypadku m.in. „Strange Tales” (Human Torch i Doctor Strange), czy „Tales of Suspense” (Captain America i Iron Man). Najpopularniejsi z nich z czasem doczekali się solowych serii. Zdarzało się jednak, podobnie zresztą jak w przypadku „Green Lanterna”, że spadek zainteresowania danym tytułem skutkował zaistnieniem swoistego „supportu”. Taki los czekał m.in. Captaina America, który przez znaczną część lat siedemdziesiątych musiał dzielić swój miesięcznik z poślednim superbohaterem znanym jako Falcon.
Za klasyczny przykład takiej polityki wydawniczej w Marvelu wypada jednakże uznać serie „Power Man/Iron Fist”. Pierwotnie zaistniała w czerwcu 1972 roku jako „Luke Cage, Hero for Hire” (wraz z numerem 16 tytuł zmodyfikowano na „Power Man”) traktowała o niesłusznie skazanym Afroamerykaninie, który w skutek eksperymentów medycznych zyskał nadnaturalną siłę i odporność. Po ucieczce z zakładu karnego wykorzystał pozyskane zdolności w celach zarobkowych, choć w granicach obowiązującego prawa. Rychło przyszło mu zmierzyć się zarówno z przedstawicielami miejskich gangów, jak też i pełnokrwistymi superłotrami takimi jak owładnięty rządzą władzy nad światem (jakże by inaczej …) Doctorem Doomem czy płatnym zabójcą Stiletto. Ów prekursorski tytuł (pierwszy w pełni poświecony czarnoskóremu herosowi), jak większość ówczesnej produkcji Marvela, nie należał do szczególnie wyszukanych. Niemniej zyskał sobie stałą publikę, a także zwiększył częstotliwość publikacji na miesięczną (w maju 1976 roku). Najistotniejsza metamorfoza miała jednak miejsce dwa lat później, gdy współgospodarzem tegoż komiksu stał się Iron Fist, dotychczasowy bohater efemerycznej serii kung-fu w superbohaterskiej stylistyce. Mało kto wróżył długi żywot tej inicjatywie. A jednak ku zaskoczeniu samych redaktorów Marvela przetrwała ona aż do połowy lat osiemdziesiątych. Mimo, że jej tematyka oscylowała wokół ogólnie pojmowanej sensacji to jednak nie obyło się bez wątków stricte fantastycznych. Przejawiło się to m.in. w postaci gościnnych wizyt osobników tego sortu co Rom, Moon Knight czy Mole Man. Duet Power Man/Iron Fist okazał się na tyle trwały, że obu bohaterów zwykło zestawiać się po dzień dzisiejszy.
„Najlepsi na świecie”
Żaden jednak duet nie może równać się Supermanem i Batmanem, „lokomotywami” DC Comics, od dziesięcioleci zapewniającymi temuż wydawnictwu krociowe zyski. W latach czterdziestych ich popularność rosła niemalże w tempie porównywalnym z współczesnym rozwojem elektroniki. Stąd oprócz magazynów w których debiutowali, „Action Comics” i „Detective Comics”, obaj panowie doczekali się własnych kwartalników, które rychło zwiększyły częstotliwość publikacji. Dzieciarni jednak wciąż było mało i stąd na fali tej popularności zacierający ręce redaktorzy National Comics zdecydowali się uruchomić kolejny magazyn z udziałem najpopularniejszych postaci swego wydawnictwa. „World’s Best Comics”, wraz z drugim numerem przemianowany na „World’s Finest Comics”, debiutował w lutym 1941 roku i miejsca zaskarbił sobie czytelniczą przychylność. Ów opasły kwartalnik (pierwotnie 96 stron objętości) zawierał historyjki z udziałem m.in. mistrza magii Zatary, Crimson Avengera czy też solowe popisy bohaterów skupionych w Amerykańskim Stowarzyszeniu Sprawiedliwości (np. Sandman, Johnny Thunder). Nikt jednak nie miał wątpliwości, że niekwestionowanym gwiazdami periodyku jest Superman i Batman wraz z towarzyszącym mu Robinem. Świadczyły o tym zresztą okładki magazynu. Przez pierwsze kilkanaście lat jego funkcjonowania Człowiek ze Stali i Mroczny Rycerz „operowali” w osobnych fabułach. Dopiero wraz z wymuszonym rynkowymi zmianami „odchudzeniem” pisma latem 1954 roku obu herosów „skłoniono” do współpracy. Ta z kolei okazała się na tyle owocna, że ów tytuł zakończono dopiero w styczniu 1985 roku wraz z numerem 323. Wspólne perypetie naczelnych ikon DC cieszyły się znaczną popularnością nie tylko w ojczyźnie superbohaterów. Również na Starym Kontynencie „World’s Finest…” doczekał się licznych przedruków i to w najróżniejszej postaci – począwszy od wydań kieszonkowych po wielkoformatowe albumy zbiorcze.
Opublikowana szczątkowo także u nas seria „Superman/Batman” (trzy zeszyty wiosną 2005 roku w ramach cyklu „Dobry Komiks”) z definicji nawiązuje do tradycji „World’s Finest Comics”, choć wydarzenia rozgrywające się na jej kartach pozostają poza głównym kontinuum dziejów DC Comics. Stąd obecny pobyt Kal-Ela na Nowym Kryptonie, a Bruce’a Wayne’a w zamierzchłej przeszłości w niczym nie przeszkadza kreatorom tej serii, która jak do tej pory doczekała się przeszło siedemdziesięciu odcinków. Z założenia dalece rozrywkowa formuła, pełna gościnnych występów i być może przewidywalnych, ale na swój sposób emocjonujących zwrotów akcji, sprawiła, że ów tytuł cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Z pewnością popularności przysporzyła mu również efektowna oprawa graficzna za którą odpowiedzialni byli m.in. Ed McGuinness, nieżyjący już niestety Mike Turner oraz Carlos Pacheco. Z kolei zadanie tworzenia scenariuszy powierzono takim tuzom gatunku jak Alan Burnett czy Len Wein (twórca m.in. Swamp Thinga oraz składu X-Men z połowy lat siedemdziesiątych uznawanego za najbardziej przełomy w dziejach tej drużyny). Nie tak dawno, bo u schyłku 2009 roku, pierwsze epizody cyklu, rozpisane przez znanego u nas z „Batman: Hush” oraz „Superman na wszystkie pory roku” Jepha Loeba doczekały się adaptacji w formie pełnowymiarowej animacji. Wypada cieszyć się, że „Superman/Batman: Wrogowie publiczni” trafili do dystrybucji również w Polsce.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...