„Rozbitkowie czasu” - recenzja
Dodane: 24-02-2011 17:46 ()
Komiks jest sztuką. Fakt to dowiedziony i nie ma co się na ten temat kłócić. Inna sprawa, że nie zawsze tak było. O ile mamy teraz „Mausa” czy „Kaznodzieję”, to czterdzieści lat temu ludzie czytali „Rozbitków czasu”, których wartość artystyczna jest, delikatnie mówiąc, wątpliwa. Tyle że nie jest to takie proste.
Z dziełem Foresta i Gillona polscy czytelnicy kontakt mieli zdawkowy. Pierwszy album cyklu okazał się dwadzieścia lat temu na łamach magazynu „Komiks” i to by było w zasadzie na tyle. Sytuację zmienić postanowił Egmont i oto na półkach wybranych księgarni znaleźć możemy zbiorcze wydanie pięciu pierwszych rozdziałów „klasyki europejskich opowieści graficznych”. Edycja solidna, ze skrzydełkami, w dużym formacie, z rozsądnym stosunkiem ceny do ilości stron. Czytelnik przegląda pierwsze strony, podziwia szczegółowe rysunki, zaczyna czytać i...
I na początku jest nieźle. Już z pierwszego kadru dowiadujemy się, że naszym bohaterem jest Christopher, człowiek z XX wieku, który w obliczu zarazy pustoszącej Ziemię został poddany hibernacji i wystrzelony w kapsule w lot dookoła Układu Słonecznego, aby po powrocie, wraz z kobietą z bliźniaczej kapsuły, żyć na wolnej już od zarazy planecie. Coś jednak poszło nie tak i nasz bohater budzi się w XXX wieku samotnie. Zaraza powróciła, ziemska elita się ewakuuje, Christopher razem z nimi. Teraz musi odszukać swoją dryfująca gdzieś w przestrzeni towarzyszkę i przy okazji uratować świat niszczony nie tylko przez zarazę, ale także nierówności społeczne, upadek moralny, uwstecznienie technologiczne i inwazję z najdalszych stron galaktyki.
Brzmi to nawet ciekawie, zwłaszcza że wizja przyszłości jest w „Rozbitkach” wyjątkowo oryginalna, mroczna i interesująca, ale wszystko rozbija się o postacie. Zarówno główny bohater, jak i jego drużyna, to kompletnie pozbawione głębi roboty wyrzucające z siebie boleśnie sztuczne monologi (dialogi też, ale rzadziej i wcale nie są lepsze). Ich motywacje są prostackie, częściej nieistniejące, a do tego zmieniają się nieustannie bez konkretnej przyczyny. Autorzy bezwstydnie szuflują charakterami postaci, szczególnie Christophera, byle tylko dopasować je do fabuły. No i te romanse... Pierwsza kobieta, którą nasz podróżnik spotyka, zakochuje się w nim już po kilku godzinach bez absolutnie żadnego uzasadnienia. A to dopiero początek...
W ogóle kobiety są tutaj traktowane tak przedmiotowo, że w pewnym momencie przestaje to nawet być śmieszne. Głównym ich zajęciem jest tulenie się do Christophera, zdejmowanie ubrań i skręcanie się z zazdrości. Ruja ta dziwi tym bardziej, że obiekt, na którym się wieszają, posiada jeszcze mniej charakterystyk niż one same, i nie robi nic, by na takie oddanie zasłużyć.
Jednak przejdźmy do tego co w „Rozbitkach...” lepsze, a momentami nawet faktycznie godne blurbowych haseł. Przygody, świat przedstawiony i warstwa graficzna.
Przygody. Nasza paczka robotów na przestrzeni pięciu albumów ma okazję walczyć z grabarzami, pływać w planetarnych pierścieniach, podróżować między wymiarami i jeździć na karkach małpoludów. Bohaterowie mogą być mechaniczni, i nie pozostaje to bez wpływu na odbiór i tempo owych wspaniałości, ale nie można twórcom odmówić inwencji. Nie brakuje też akcji, chociaż ta cierpi bardzo przez przestarzałe środki narracji. Innymi słowy - ogranicza się zwykle do pojedynczego kadru z obszernym opisem w boxie lub dymku. Zasada „show, don't tell” nie była niestety normą w latach 70. Mimo to podróż jest bez wątpienia ekscytująca, zwłaszcza dla miłośników klasycznych, oderwanych od rzeczywistości oper przestrzennych, szkoda tylko, że towarzystwo takie nieciekawe.
Świat przedstawiony. Planety z zębami, cyborgi, „planetowate” szkodniki, upadłe, podzielone przez równie upadłą moralność, społeczeństwo międzyplanetarne. Większość tego w ogóle nie trzyma się kupy, zarówno jeśli chodzi o realizm jak i spójność, ale jest na pewno niezwykłe. Czasami aż do przesady, ale jednak.
Co do warstwy graficznej to mam tutaj mieszane uczucia. Z jednej strony wszystko jest porządnie i szczegółowo narysowane. Ciemne, metaliczne kolory pomagają w tworzeniu przygnębiającej atmosfery. Całość jest na bardziej niż przyzwoitym poziomie, zwłaszcza jak na tamte czasy. Mimo wszystko mimika postaci zbyt często szwankuje. Podobnie jest z ukazywaniem dynamiki, ale to już raczej należałoby zrzucić na słabą narrację.
„Rozbitkowie czasu” do złudzenia przypominają naszą rodzimą „Ekspedycję”. Pomysł jest dobry, kreska porządna, fabuła godna miana „epickiego science fiction”, ale wszystko rozbija się o prymitywną narrację i płaskość bohaterów. Obie pozycje są co prawda znakomitymi przykładami bogactwa i potencjału gatunku, ale jeśli chodzi o format... Komiks jako narzędzie opowiadania historii ewoluował i to w bardzo poprawnym kierunku. „Rozbitkowie...” nadal mają swoje zalety, ale każdy, kto zastanawia się nad zakupem, musi zadać sobie pytanie, czy te plusy naprawdę wystarczą, aby przysłonić nam minusy.
Tytuł: Rozbitkowie czasu
- Scenariusz: Paul Gillon i Jean-Claude Forest
- Rysunki: Paul Gillon
- Przekład: Maria Mosiewicz
- Wydawca: Egmont
- Data publikacji: 10.2010 r.
- Oprawa: miękka ze skrzydełkami
- Objętość: 288 stron
- Format: 190 x 260 mm
- Cena: 99,00 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...