"Kolory sztandarów" - recenzja
Dodane: 06-12-2010 12:34 ()
O Tomaszu Kołodziejczaku od dawna nie było nic słychać. Zmieniło się to ostatnio, gdy po dziesięciu latach powrócił z nową powieścią, zatytułowaną „Czarny horyzont”. Równocześnie ukazało się też wznowienie jego uhonorowanej nagrodą Janusza A. Zajdla za rok 1996 powieści, „Kolory sztandarów”, która rozpoczyna dwutomowy cykl o Dominium Solarnym. Polski rynek literatury fantastycznej jest zdominowany przez fantasy, dobrze więc, że pojawiają się bądź są wznawiane tytuły należące do nurtu science fiction. A „Kolory sztandarów” to rasowa space opera wysokiej jakości.
Rozpoczynając lekturę, lądujemy na Gladiusie, położonym na pograniczu świecie, na którym rozwija się wolna kolonia, próbująca utrzymać niezależność od wielkiego imperium Dominium Solarnego. Udawało im się to całkiem skutecznie do momentu, w którym na Gladiusie pojawili się obcy najeźdźcy, dysponujący technologiczną przewagą Korgardzi. W obliczu zagrożenia sprawy zaczynają się komplikować, gdyż ratunkiem zdaje się być tylko pomoc ze strony Dominium. Sytuacja przypomina znalezienie się między młotem a kowadłem – z jednej strony tajemniczy wróg, kierujący się logiką całkowicie obcą ludzkiemu myśleniu, którego celem zdaje się być wyłącznie wyrżnięcie wszystkich mieszkańców Gladiusa do nogi, a z drugiej strony potężny, żądny władzy moloch, w którym indywidualność jednostek zostaje zawłaszczona na rzecz zbiorowej komputerowej świadomości, Sieci Mózgów.
Prawdę powiedziawszy, to na początku spodziewałem się jakiejś mało interesującej militarnej rąbanki pokroju cyklu o Honor Harrington. Na szczęście powieść okazała się znacznie lepsza niż na to wskazywało pierwsze wrażenie. Wspomniane wcześniej realia poznajemy za pośrednictwem głównego bohatera, Daniela Bondaree, byłego sędziego – tanatora (skrzyżowanie sędziego, żołnierza, policjanta i kata, nasuwają się pewne skojarzenia z sędzią Dreddem), który zostaje zaangażowany w tajną operację wojskową. Oczywiście nie wszystko rozwija się zgodnie z planami, a sytuacja na planecie podlega zmianom, na które pojedynczy człowiek nie ma wielkiego wpływu.
Autor serwuje nam zgrabny i smakowity koktajl złożony z elementów cyberpunka, powieści sensacyjnej czy thrillera politycznego. Chociaż „Kolory sztandarów” nie są zbyt długa powieścią, to cechuje je duża złożoność. Wszystkie elementy zazębiają się, tworząc niebanalną całość. Bohaterowie są wyraziści, każdy ma swoje racje i motywy postępowania. Sam Bondaree może nie jest postacią psychologicznie głęboką, ale konkretną, z jasno ukształtowanym światopoglądem i wizją rzeczywistości. Ogromny plus należy się za dopracowanie szczegółów świata i dbałość o realizm. Bondaree walczy w słusznej sprawie, ale na pewne rzeczy wpływu po prostu nie ma. Świat się zmienia, władza takoż, a były sędzia próbuje robić swoje, co wychodzi różnie. Jeśli ktoś oczekuje schematu „samotny rewolwerowiec zmienia oblicze świata”, to raczej się rozczaruje. Znajdzie za to człowieka wplątanego w mechanizmy, z którymi czasami nie da się walczyć. Co nie znaczy, że nie warto próbować. Naiwności tu niewiele, także w świetnym zakończeniu, które z happy endem nie ma wiele wspólnego.
Ogólny wydźwięk „Kolorów sztandarów” jest dosyć ponury. Poruszonych jest tu ogromne spektrum tematów: kwestie dotyczące wolności, tak narodów, jak i pojedynczych ludzi, problemy tożsamości, wpływu technologii na człowieczeństwo itp. Jednak nie jest to jedyny aspekt książki, znajdziemy tutaj też zręcznie splecioną fabułę, wciągającą i pełną nieprzewidywalnych zwrotów akcji, oraz całą masę pomysłów, które umilają lekturę. Najbardziej spodobali mi się lotniarze i świetnie opisane powietrzne miasto (motyw znany z Gwiezdnych Wojen, ale i tak bardzo go lubię, zwłaszcza iż tutaj przedstawiony jest znacznie bardziej realistycznie niż ma to miejsce w filmowej sadze). Oczywiście interesujących wątków więcej. Warto wspomnieć jeszcze chociażby o samych Korgardach, demonicznych najeźdźcach z kosmosu, których natura wydaje się całkowicie umykać ludzkiemu rozumowi. Można powiedzieć, że Kołodziejczak wprawdzie nie odkrywa Ameryki, ale potrafi przedstawić pewne znane już elementy scenerii czy wątki w sposób przekonujący, interesujący i, co najważniejsze, niebanalny i pozbawiony uproszczeń.
„Kolory sztandarów” zapewniają kilka wieczorów przyjemnej lektury, dostarczając rozrywki na wysokim poziomie, a i od czasu do czasu dając też coś do myślenia. Jest to znacznie lepsza książka niż mogła by to sugerować koszmarna, w mojej opinii, oprawa graficzna: komiksowa, efekciarska i mało zachęcająca do lektury. Tak więc, po przeczytaniu „Kolorów sztandarów”, pozostaje tylko czekać na wznowienie drugiej części dylogii, „Schwytanego w światła” lub sięgnięcie po starsze wydanie. Co chętnie uczynię w najbliższym czasie.
Tytuł: Kolory sztandarów
Autor: Tomasz Kołodziejczak
Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: 24.09.2010 r.
ISBN-13: 978-83-7574-278-7
Oprawa: miękka
Wymiary: 125 x 195 mm
Cena: 32,90 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...