"Niewolni" Williama Nicholsona - fragment

Autor: William Nicholson Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 26-09-2010 08:05 ()


 

 

Marius Semeon Ortiz galopem pokonał grzbiet niskiego wzniesienia i wstrzymał swojego dyszącego wierzchowca. W dole przed nim rozciągała się szeroka nadbrzeżna równina i ocean, a niedaleko, nie więcej niż o godzinę marszu, leżał jego cel, jego nagroda, jego droga do chwały: miasto Aramanth. Ortiz stanął w siodle, utrzymując równowagę i oddychając szybko, skupił swoje młode, bystre oczy na odległym mieście. Zwiadowcy meldowali, że mury dawno znikły. Nie było śladu po żadnym obwarowaniu. Spowite blednącym, wieczornym światłem Aramanth leżało przed nim, tłuste i bezbronne niczym kwoka.

 

Jego kapitanowie dołączyli do niego i również uśmiechnęli się, widząc kres długiej podróży. Wozy z prowiantem były już prawie puste, a przez ostatnie trzy dni wojsko maszerowało na obciętych racjach. Teraz Aramanth ich pożywi. Gdy wrócą do domu, wozy będą się uginały pod ciężarem ładunku.

 

Ortiz obrócił się w siodle i z ukontentowaniem zauważył, że armia zbliża się w szyku. Na wzgórze wspinało się prawie tysiąc mężczyzn, w tym trzystu dwudziestu żołnierzy lekkiej jazdy. Za nimi toczyły się wozy wyładowane namiotami, łańcuchami, paszą dla koni i tym co zostało z zapasów żywności. Sześćdziesiąt wozów i dwa razy tyle obsad zaprzęgów, bo koni nie można było zmuszać do ciągnięcia takich ciężarów bez odpoczynku. Ortiz, mimo młodego wieku, nie pozostawiał nic przypadkowi. Żaden wymęczony koń nie będzie opóźniał marszu jego oddziałów.

 

Uniósł rękę. Niemy sygnał przekazywano od oddziału do oddziału - ludzie i konie zatrzymali się z ulgą. To był już dziewiętnasty dzień marszu. Wszyscy byli zmęczeni, daleko od domu, niepewni czy im się powiedzie. Podtrzymywała ich na duchu tylko wola Ortiza, jego pewność, że ta najdłuższa w historii Hegemonii wyprawa przyniesie największe łupy. Od lat podróżni przynosili opowieści o kwitnącym i spokojnym mieście na równinach. To młody Ortiz zdecydował o wysłaniu zwiadowców, by potwierdzili te historie. Aramanth było bogate i niestrzeżone.

 

- Jak bogate? – zapytał.

 

Zwiadowcy postarali się to oszacować najlepiej, jak potrafili.

 

- Dziesięć tysięcy. Co najmniej.

 

Dziesięć tysięcy! Żaden dowódca nie przywiózł aż tyle, ani nawet połowy tego do Hegemonii. Ortiz miał ledwie dwadzieścia jeden lat, a już w jego zasięgu leżało takie przedsięwzięcie, które z pewnością przyniosłoby mu chwałę, wielki honor i największe nagrody. Niebawem nadejdzie dzień, gdy Pan wybierze następcę, swojego adoptowanego syna. A Marius Semeon Ortiz ośmielał się marzyć, że to on właśnie uklęknie i powie: „Panie! Ojcze!”.

 

Ale wpierw trzeba zebrać plon z Aramanth i dostarczyć go bezpiecznie do domu. Odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na odległe miasto, gdzie gęstniał mrok i zaczynały zapalać się światła. Niech prześpią jeszcze jedną noc w spokoju, pomyślał. O brzasku wydam rozkaz, a moi ludzie zrobią co do nich należy. Aramanth spłonie, a dziesięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci stanie się niewolnikami Hegemonii.

 

* * *

 

Kestrel Hath stała razem ze swoją rodziną na tyłach tłumu gości. Jej młodsza siostra Pinto, siedmiolatka żywa jak srebro, wierciła się niespokojnie obok niej. Ceremonia zaślubin odbywała się na środku amfiteatru, gdzie stał stary Pieśniarz Wiatru. Z tej okazji podstawę konstrukcji udekorowano świecami. Lekki wietrzyk gasił co chwila ich płomienie, a matka panny młodej, pani Greeth, która nie mogła znieść, gdy coś szło nie tak, jak powinno, podchodziła i zapalała je na nowo. Wiatr sprawiał też, że Pieśniarz szumiał i gruchał na swój słodki, odwieczny sposób. Kestrel nie interesowały zaślubiny, więc zamiast skupiać na nich uwagę, przysłuchiwała się odgłosom wydawanym przez Pieśniarza, jak zawsze przynoszącym jej ukojenie.

 

Pia Greeth, panna młoda, miała piętnaście lat - tyle samo co Kestrel. Wyglądała przepięknie w świetle świec. Chłopak, za którego wychodziła, Tanner Amos, wydawał się być przytłoczony ceremonią. Dlaczego Pia za niego wychodzi?, zastanawiała się Kestrel. Skąd wie, że będzie go zawsze kochać? Wyglądał na takiego niepewnego, onieśmielonego i młodego. Ale miał dopiero piętnaście lat - tyle, ile trzeba było mieć, by się ożenić. A to był dopiero początek sezonu zaślubin.

 

Kestrel zmarszczyła brwi, pokręciła głową i przeniosła spojrzenie z młodej pary na Pieśniarza Wiatru. Nagle napotkała wzrok starszego brata Pii, Farlo, i uświadomiła sobie, że gapił się na nią przez cały czas. Zirytowało ją to. W ciągu kilku ostatnich tygodni łaził za nią, patrząc beznadziejnie tęsknie, jakby chciał się do niej odezwać, ale czekał, aż ona zrobi to pierwsza. Dlaczego miałaby się do niego odzywać? Nie miała mu nic do powiedzenia. Czemu nagle wszyscy musieli zacząć dobierać się w pary? Nawet lubiła Farlo, póki nie zaczął się na nią tak natrętnie gapić.

 

Ponownie odwróciła wzrok. Obok stał jej brat Bowman, wpatrujący się w dal. Zanurkowała w jego myśli i zorientowała się, że on też nie skupia się na ceremonii. Wyczuwał coś, coś go dręczyło.

 

Bo, co się dzieje?

 

Nie wiem.

 

Młoda para wypowiadała przysięgę.

 

- Dziś rozpoczyna się moja podróż z tobą... – Chłopiec mówił nieśmiało i z wahaniem. Tekst przysięgi pochodził z dawnych czasów, gdy Manthanie byli plemieniem koczowników, przemierzających nieustannie pustkowia. Wielu gości poruszało ustami w rytm znajomych słów, nieświadomi, że to robią.

 

- Tam gdzie pójdziesz, pójdę ja. Tam, gdzie zostaniesz, zostanę ja.

 

Bowman dyskretnie odszedł. Kestrel zauważyła, że Pinto odprowadza go wzrokiem, rozpaczliwie chcąc też iść. Zobaczyła, jak szepcze coś do ich matki, która skinęła głową, świadoma, że jej najmłodsze dziecko nie jest w stanie stać bez ruchu w milczeniu tak długo. Wtedy Pinto też się wymknęła.

 

- Gdzie będziesz spała, tam zasnę i ja. Gdzie się obudzisz, tam przebudzę się i ja.

 

Kestrel nie poszła za Bowmanem. Ostatnio coraz częściej chciał być sam. Nie rozumiała tego i sprawiało jej to ból, ale on tego właśnie chciał, a ona zbyt go kochała, by się uskarżać.

 

Słuchała słów kończących przysięgę.

 

- Moje dni spędzę w zasięgu twojego głosu, moje noce w objęciach twoich dłoni i nic nie stanie pomiędzy nami. Przysięgam.

 

Chłopak wyciągnął dłoń, a dziewczyna ją ujęła. Kestrel zobaczyła, że jej matka chwyta ojca za rękę i ściska ją, jakby przypomniała sobie chwilę, gdy sama składała tę przysięgę. Kestrel ogarnął nagły smutek - nowe, nieznane jej uczucie. Wbiła paznokieć środkowego palca głęboko we wnętrze dłoni, aż poczuła ból, by powstrzymać wzbierający w gardle płacz. Dlaczego miałabym być smutna? - zapytała sama siebie. Dlatego, że mama i tata się kochają? Dlatego, że nie chcę nigdy wyjść za mąż? Nie, nie to było powodem. Chodziło o coś innego.

 

Goście stłoczyli się wokół młodej pary z gratulacjami. Pani Greeth gasiła świece i układała je w pudełku, na później. Rodzice Kestrel pospiesznie wchodzili na górę po dziewięciu kręgach amfiteatru, bo na wieczór zaplanowane było spotkanie w sprawie miasta, a ceremonia trwała dłużej, niż się spodziewano. Bowmana i Pinto nie było.

 

Właśnie wtedy Kestrel znalazła właściwe określenie na smutek, który ją ogarnął. To nie była samotność. Póki żył jej brat bliźniak, nigdy nie była samotna. To był przebłysk czegoś innego: przeczucie straty. Pewnego dnia go straci i nie miała pojęcia, jak wtedy zdoła żyć dalej.

 

Razem.

 

To słowo, echo z przeszłości, oznaczało dla niej, że kiedy nadejdzie czas śmierci, który kiedyś nadejść musi, umrą razem. Ale to nowe przeczucie mówiło jej co innego. Jedno umrze, drugie będzie żyło dalej.

 

Niech to ja umrę pierwsza.

 

W jednej chwili zawstydziła się. To, które umrze pierwsze, będzie miało szczęście. Dlaczego życzyła swojemu ukochanemu bratu cierpienia z powodu bycia tym, który przeżyje? Była silniejsza od niego. Ona powinna to znieść.

 

To właśnie przeczucie sprawiło, że chciało jej się płakać: nie samotność, ale świadomość, że nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy zostanie sama.

 

*

 

Mumpo Inch siedział na stosie kamieni, które kiedyś były częścią murów Aramanth i spoglądał na ciemny ocean. Jeśli patrzył wystarczająco długo, udawało mu się dostrzec grzbiety większych fal przetaczających się pod bezksiężycowym niebem. Westchnął głośno. Minął kolejny dzień, a on wciąż nie wypowiedział słów, które tak starannie przygotował i których nauczył się na pamięć. Minęło już jedenaście tygodni i dwa dni odkąd skończył piętnaście lat oraz cztery tygodnie i cztery dni od piętnastych urodzin Kestrel Hath. Mumpo kochał Kestrel ponad życie i to już od pięciu długich lat. Nie mógł znieść myśli, że mogłaby poślubić kogoś innego. A jednak wiedział, że jeśli ją zapyta, odpowiedź będzie brzmiała „nie”. Był tego pewien. Byli za młodzi. Sam to czuł. Żadne z nich nie było gotowe do ślubu. Ale co będzie, jeśli ktoś inny zapyta ją wcześniej? I co, jeśli ona się zgodzi?

 

Usłyszał jakiś hałas za plecami, a gdy się odwrócił, zobaczył Pinto skaczącą po kamieniach. Była niska jak na swój wiek, koścista, drobna i ostra jak źdźbło trawy. Ponieważ była dużo młodsza od niego, Mumpo nigdy nie czuł się przy niej nieswojo. Nigdy go nie krytykowała, ani nie śmiała się z tego, co mówił, jak robili to inni. Denerwowała się tylko, gdy nazywał ją Pinpin, tak jak wołano na nią gdy była mała. Nie była już dzieckiem, tłumaczyła zaciekle, spoglądając na niego z urazą swoimi jasnymi oczami, które sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały pociec z nich strumienie łez, co nigdy się zresztą nie działo.

 

- Wiedziałam, że tu będziesz. – Uklękła za nim i otoczyła jego kark ramionami.

 

- Przychodzę tu, gdy chcę być sam – powiedział Mumpo.

 

- Możesz być sam ze mną.

 

Miała rację: nie była intruzem. Wyciągnął rękę i szturchnął palcem jej kościstą nogę.

 

- Co zrobiłaś z Kess?

 

- Och, zabiłam ją – odparła Pinto, wiercąc się radośnie. – Miałam dość tego, że ciągle mnie o nią pytasz, więc ją zabiłam.

 

- Gdzie schowałaś jej ciało?

 

- Na zaślubinach Greethów.

 

Mumpo wstał, delikatnie strząsając z siebie dziewczynkę. Był wysoki i dobrze zbudowany, jak jego ojciec, ale w przeciwieństwie do Maslo Incha, Mumpo nie otaczała aura autorytetu. Był zbyt prostolinijny, by kogokolwiek onieśmielać. Zbyt prosty, powiedzieliby niektórzy. Zdaniem Pinto natomiast był najmilszą osobą na całym wielkim świecie.

 

- Muszę o coś zapytać Kess – powiedział, bardziej by przekonać o tym siebie, niż poinformować dziewczynkę.

 

- Na twoim miejscu bym sobie tym nie zawracała głowy – rzekła Pinto. – Ona się nie zgodzi.

 

Mumpo oblał się rumieńcem.

 

- Nie wiesz o czym mówię.

 

- Wiem. Chcesz, żeby wyszła za ciebie. Nie zrobi tego. Zapytałam ją, a ona powiedziała, że nie.

 

- Nie zrobiłaś tego!

 

Tak się złożyło, że Pinto nie zadała swojej starszej siostrze tego wielkiego i przerażającego pytania. Wiele razy chciała to zrobić, ale nie odważyła się. Jednak była całkiem pewna, że uzyskałaby taką właśnie odpowiedź.

 

- Jesteś złą, wtrącającą się w nieswoje sprawy szczurzycą. Nigdy już się do ciebie nie odezwę.

 

Mumpo był rozgniewany i zawstydzony. Pinto natychmiast zaczęła żałować tego, co powiedziała.

 

- Nie zapytałam jej, Mumpo. Zmyśliłam to.

 

- Przysięgasz?

 

- Przysięgam. Ale ona się nie zgodzi.

 

- Skąd wiesz?

 

Pinto chciała powiedzieć: „Wiem, bo należysz do mnie”. Ale zamiast tego odparła:

 

- Ona nie chce w ogóle wychodzić za mąż.

 

- Zechce – powiedział ponuro Mumpo. – W końcu wszystkie tego chcą.

 

Było już całkiem ciemno, więc schodząc po nierównym gruzowisku trzymali się za ręce. Pinto czuła jak jego silna, sucha dłoń obejmuje jej rękę, tak delikatnie i jednocześnie tak pewnie, i dwa razy udała, że się potyka, tylko po to, żeby poczuć, jak palce Mumpo zaciskają się mocniej wokół jej palców, a jego muskularne ramię powstrzymuje ją przed upadkiem. Tak naprawdę była zręczna niczym kózka. Dawała sobie świetnie radę przy świetle gwiazd i w ciemnościach, ale bawiła się w tajną grę, że są zaślubieni i w myślach wygłaszała do niego znajome słowa przysięgi: „Moje dni spędzę w zasięgu twojego głosu, moje noce w objęciach twoich dłoni”.

 

Minęli porzucone zabudowania starej Szarej Dzielnicy, teraz nawiedzane tylko przez grupy niesfornych dzieciaków jako miejsce do tajnych zabaw i weszli na oświetlone ulice Dzielnicy Kasztanowej. Wciąż korzystano ze starych nazw, chociaż niewiele z domów zachowało pierwotne barwy. Po zmianach mieszkańców Aramanth ogarnęła gorączka malowania i miasto eksplodowało tęczą barw: na drzwiach, framugach okien, ścianach, a nawet dachach. Ale w ciągu pięciu lat słońce, wiatr i deszcz sprawiły, że pośpiesznie nakładane kolory wyblakły i znów można było dostrzec stare barwy dzielnic.

 

Główny plac pełen był ludzi i dźwięków. Okazało się, że spotkanie skończyło się niemal w tej samej chwili, w której się zaczęło i ustąpiło miejsca dyskusji o procedurach. Mieszkańcy Aramanth wylewali się z ratusza i rozchodzili do domów, kłócąc się zaciekle między sobą. Mumpo nigdy nie chodził na zebrania miejskie. Wydawało mu się, że podczas nich ludzie tylko mówią jednocześnie i nikt nikogo nie słucha, a potem wszyscy rozchodzą się pozostając przy tym samym zdaniu, z jakim przyszli.

 

Jego oczy odnalazły szybko Kestrel pośrodku grupy młodych ludzi dyskutujących z pełnym pasji przekonaniem. Mumpo zatrzymał się na skraju grupy i nie dołączył do niej, chociaż Pinto ciągnęła go za rękę.

 

- Będą gadać o niczym – powiedziała. – Jak zawsze.

 

Mumpo nie słuchał. Patrzył na Kestrel. Tak jak większość młodych, nosiła włosy krótko obcięte i postrzępione, a ubrana była w wyblakłe, czarne szaty w ramach protestu przeciwko wielokolorowej odzieży lubianej przez starszych. Jej twarz była niesymetryczna, koścista z szerokimi ustami, pozbawiona klasycznego piękna, ale miała w sobie niestrudzoną moc, która przyciągała i utrzymywała uwagę. Była tak pełna życia, że niekiedy wydawało mu się, że jest samym życiem, albo jego źródłem. Gdy ostre spojrzenie czarnych oczu Kestrel napotkało jego wzrok, poczuł napływ jej żywotności, a wszystko wokoło stało się jaskrawsze i wyraźniejsze.

 

- Mumpo, dlaczego nie byłeś na spotkaniu?

 

Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że mówiła do niego.

 

- Och, to nie dla mnie.

 

- Dlaczego nie? Mieszkasz tu, prawda?

 

- Tak – powiedział.

 

- Więc nie obchodzi cię miasto, które jest twoim domem?

 

Mumpo powiedział pierwsze co mu przyszło na myśl, jak zawsze.

 

- Nie czuję się tu jak w moim domu.

 

Kestrel spojrzała na niego i przez długą chwilę nic nie mówiła. Potem odwróciła się do pozostałych, pożegnała pośpiesznie i odeszła.

 

Mumpo i Pinto ruszyli za nią wolnym krokiem. Mieszkanie Mumpo, gdzie żył ze swoim ojcem, leżało blisko kwatery Hathów, w samym sercu miasta.

 

- Zawsze mówię coś niewłaściwego – powiedział ze smutkiem do Pinto. – I nigdy nie wiem dlaczego.

 

***

 

Bowman również opuścił zebranie. Spacerował po ulicach, próbując zlokalizować źródło zagrożenia, które wyczuł na ceremonii. Było tak ulotne, jak zapach. Niekiedy już myślał, że je znalazł, ale potem znowu mu umykało. Zwrócił twarz w stronę, z której wiał wiatr i wąchał powietrze, mając nadzieję, że ono go poprowadzi. Ale to nie był zapach ani dźwięk, lecz przeczucie. Bowman potrafił na milę wyczuć obecność strachu i poczuć radość wybuchającą wraz ze śmiechem, nim ktoś zdążył się uśmiechnąć. Ale uczucia trudno było wytropić. Równie często pochodziły z wnętrza, jak i ze świata wokoło.

 

Teraz znowu znikło. Może wszystko to sobie wymyślił...? Postanowił pójść do domu.

 

Gdy wrócili pozostali członkowie rodziny, zastali go stojącego na ich małym balkonie i spoglądającego w noc. Ogień w kominku prawie całkiem wygasł. Hanno Hath pochylił się, by przywrócić go do życia.

 

- Bo, pozwoliłeś, by ogień zgasł.

 

- Tak?

 

Wydawał się być zaskoczony i Hanno Hath więcej już o tym nie wspominał. Ludzie mówili, że Bowman jest marzycielem, albo, bardziej nieuprzejmie, że wciąż chodzi półprzytomny, ale ojciec go rozumiał. Bowman był tak samo przytomny jak inni, może nawet bardziej. Ale zajmowały go inne sprawy.

 

- To była taka sama strata czasu jak zwykle – powiedziała Kestrel, wchodząc do pokoju. – Jedyną osobą, która powiedziała coś wartego wysłuchania, był Mumpo, a to największy głupiec z nich wszystkich.

 

- Mumpo nie jest głupi! – zaprotestowała idąca za nią Pinto.

 

- Och tak, wszyscy wiemy, że Mumpo to twój piesek.

 

Pinto rzuciła się na Kestrel, wymachując pięściami, z gorącymi łzami w oczach. Kestrel w jednej chwili oddała cios, uderzając ją w nos. Szlochająca Pinto upadła na podłogę.

 

- Kestrel! – powiedział ostro ojciec.

 

- Ona zaczęła!

 

Ira Hath podniosła Pinto i uspokoiła ją. Z nosa dziewczynki ciekła krew. Kiedy Pinto to zauważyła, uradowała się w duchu i przestała płakać.

 

- Krew! – powiedziała. – Przez Kess krwawię!

 

- To nic, kochanie – uspokoiła ją matka.

 

- Ale przez nią krwawię! – Pinto triumfowała. Ten, kto przelewa krew, nigdy nie ma racji. – Powiedzcie jej, żeby się odczepiła.

 

- Krwawisz przez siebie – powiedziała Kestrel. – Uderzyłaś nosem o moją dłoń.

 

- Och! – oburzyła się Pinto. – Ty kłamliwa wiedźmo!

 

- Dobrze, wystarczy. – Łagodny głos Hanno Hatha jak zawsze wszystkich uspokoił. – Kestrel, więc Mumpo powiedział coś interesującego, tak?

 

- Miałam ci właśnie powiedzieć, tylko Pinpin...

 

- Nie nazywaj mnie Pinpin!

 

- A mogę mówić?

 

- Nie obchodzi mnie to. Mów sobie co chcesz.

 

Tak naprawdę Pinto była zainteresowana, bo chodziło o Mumpo.

 

- Powiedział, że w Aramanth nie czuje się jak w domu.

 

- Biedny chłopiec.

 

- Tak, ale zaczęłam się nad tym zastanawiać. I ja też nie czuję się tu jak w domu.

 

Hanno Hath spojrzał na swoją żonę.

 

- Kess, więc gdzie jest twój dom?

 

- Nie wiem.

 

- Cóż, możesz mieć rację. We wszystkich starych księgach jest napisane, że to miejsce miało być tylko przystankiem na drodze do naszej ojczyzny.

 

- Ojczyzny! – prychnęła ostro jego żona. – Co to za ojczyzna? Gdzie jest? Powiem wam gdzie. Gdzie indziej. Tam jest. Gdzie byście nie żyli, zawsze będą kłopoty i niedogodności, więc wyobrażacie sobie, że gdzie indziej będzie lepiej. Tym właśnie jest ta wasza drogocenna ojczyzna. Więc może postaracie się żyć najlepiej jak potraficie tu, gdzie żyjecie.

 

- Możesz mieć rację, moja droga.

 

- Ale mamo... – wtrąciła Kestrel. – Nie czujesz tego? Nie pasujemy tutaj.

 

- No cóż, skoro o tym mowa, to ja jestem jednym z tych dziwnie ukształtowanych ludzi, którzy pasują wszędzie.

 

- Jesteśmy dziwnie ukształtowaną rodziną – powiedziała Pinto. Ten wniosek ją uradował.

 

- Istnieje zatem ojczyzna – upierała się Kestrel. – Tato, czy w twoich książkach jest napisane gdzie ona jest?

 

- Nie, kochanie. Gdyby tak było, dawno bym już tam pojechał.

 

- Dlaczego?

 

- Bo jestem starym marzycielem.

 

- Ja tam pojadę.

 

- Zaczekaj aż wyjdziesz za mąż – powiedziała jej matka. – Wtedy spojrzysz na życie w inny sposób.

 

- Nie chcę wychodzić za mąż.

 

Ira Hath podniosła głowę i napotkała spojrzenie męża. Lekko wzruszył ramionami, a jego wzrok powędrował ku Bowmanowi.

 

- Nigdy nie wydalibyśmy cię za mąż wbrew twojej woli – zaczęła delikatnie matka - ale kochanie...

 

- Wiem, że kiedy będę stara, będę samotna – powiedziała Kestrel, chcąc pokazać, że nie trzeba jej tego powtarzać. – Ale mnie to nie obchodzi.

 

- Kess nigdy nie będzie samotna – powiedziała zazdrośnie Pinto. – Ma Bo.

 

Matka pokręciła głową i nic już więcej nie mówiła. Hanno Hath wyszedł na balkon i stanął obok Bowmana. Nie odzywał się, czekał aż przyjdą mu na myśl właściwe słowa, by zacząć tę rozmowę. Ale Bowman dobrze wiedział, o czym myśli ojciec.

 

- Tato, naprawdę się starałem.

 

- Wiem, że tak.

 

- To niełatwe.

 

Hanno Hath westchnął. Źle mu było z tym, że musiał prosić syna o coś takiego. Ale Ira miała rację: teraz, gdy bliźnięta dorastały, musiały nauczyć się funkcjonować oddzielnie.

 

- Wciąż dzielicie ze sobą myśli?

 

- Nie tak bardzo jak kiedyś. Ale tak.

 

- Bo, ona musi nauczyć się żyć własnym życiem. Ty też.

 

- Tak, tato.

 

Bowman chciał powiedzieć ojcu, że on i Kestrel nie są jak inni, nie czeka ich życie takie, jak innych ludzi, przeznaczeni są do czego innego. Ale ponieważ nie wiedział do czego, ani nawet dlaczego miał takie przeczucie, milczał.

 

- Nie proszę, żebyście przestali się kochać. Ale miejcie też innych przyjaciół.

 

- Tak, tato.

 

Hanno delikatnie otoczył ramieniem plecy syna. Bowman pozwolił mu na to przez chwilę. Potem się odezwał.

 

- Chyba wyjdę na dwór.

 

Gdy szedł do drzwi, Kestrel podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

 

Mam iść z tobą?

 

Lepiej nie.

 

Kestrel wiedziała równie dobrze jak on, że rodzice chcą, by spędzali więcej czasu osobno. Ale wiedziała też, że tym razem chodziło też o coś innego.

 

Powiedz mi o co chodzi.

 

Powiem. Później.

 

I już go nie było: zbiegł w dół po schodach i na spowitą mrokiem ulicę. Nie miał żadnego celu, chciał tylko być jak najdalej od innych ludzi, od swojej rodziny. Oddaliłby się od siebie samego, gdyby wiedział jak. Był już pewien, że poczucie zagrożenia, które nie opuszczało go przez cały dzień, pochodziło z lęku pogrzebanego głęboko w jego wnętrzu. Potrzebował jakiegoś spokojnego miejsca, by móc je lepiej zrozumieć i dowiedzieć się, dlaczego pojawiło się po tylu latach. Ruszył więc na południe, w stronę oceanu.

 

Poza granicami miasta nie towarzyszyły mu już uliczne latarnie i szedł przy świetle gwiazd. Była chłodna jesienna noc, więc drżał lekko. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i niebawem był już w stanie dostrzec zarys nabrzeża w oddali i pasmo wzgórz wieńczących horyzont na wschodzie. Wreszcie się zatrzymał, nie dlatego, że doszedł do jakiegoś konkretnego miejsca, ale ponieważ uznał, że jest wystarczająco daleko od gwaru miasta. Tam, sam w mroku, zatrzymał się i zamknął oczy. Szukał w sobie strachu i odnalazł go, szokująco blisko. Był silny i okrutny. Bo przemówił do wspomnienia władzy.

 

Nie chcę cię. Nigdy nie chciałem.

 

To nie była prawda. Kiedyś chciał potęgi. Przed laty, w czasach, które dziś wydawały się snem, chciał jej. Pozwolił, by ten odurzający duch owładnął nim. A teraz Morah była w jego wnętrzu i nigdy nie miał się od niej uwolnić.

 

Powędrował kawałek na wschód, w górę po wzniesieniu, czując strach wszędzie dokoła. Zatrzymał się. Widział tylko czarne grzbiety wzgórz i szarą połać oceanu. Odwrócił się do Aramanth, migoczącego delikatnie w mroku nocy. Tam było wszystko co kochał, wszyscy, którzy go kochali, najbardziej na świecie. Jak mógł im powiedzieć, że to w nim było coś, co mogło im zagrozić? Że był zdrajcą, który przyniósł w sobie żywego ducha Morah wprost do ich bezpiecznego domu? Jak mógł powiedzieć swojej siostrze, drugiej połowie swojego jestestwa, że nie wolno się jej do niego zbliżać, bo Morah może i ją pochłonąć?

 

Zło jest we mnie. Muszę je nosić samotnie.

 

To było takie silne, wszechogarniające. Wypełniło przestrzeń wokół niego niczym ciemna chmura. Nagle poczuł, że nie może złapać tchu. Odwrócił się i pośpiesznie odszedł w kierunku miasta, nieświadomy tego, że gdyby przez kilka minut dłużej szedł pod górkę, zobaczyłby armię Hegemonii, obozującą po drugiej stronie, bez ognisk czy świateł, z wierzchowcami w uprzężach owiniętych szmatami dla zachowania ciszy, czekającą bezgłośnie na świt.

 

 

 

2. Terror o świcie

 

 

 

Tej nocy Ira Hath miała sen tak intensywny, że obudziła się o wiele wcześniej niż zwykle. Usiadła na łóżku i zorientowała się, że płacze. Próbowała stłumić szloch skrajem koca, ale pochlipywanie, jakie się spod niego wydobywało, było jeszcze gorsze, więc postanowiła napić się wody. Gdy próbowała wstać, odkryła, że nie jest w stanie utrzymać się na nogach i usiadła z impetem na łóżku, co obudziło Hanno. Zobaczył ślady łez na jej policzkach i zaniepokoił się. Opowiedziała mu więc swój sen.

 

Szła pokrytą śniegiem drogą razem z całą rodziną i wieloma innymi, a droga prowadziła do przejścia pomiędzy urwistymi wzgórzami. Po obu stronach gościńca wnosiły się strome zbocza, białe i gładkie, a sama droga wspinała się do góry a potem schodziła na drugą stronę pagórka. Wydawało się, że idą na zachód, ponieważ tuż przed nimi, w ogromnej wyrwie w kształcie litery V utworzonej przez wzgórza, zachodziło słońce. Mimo że zimowe powietrze było chłodne, Ira czuła na twarzy ciepło, które zdawało się płynąć ze słońca.

 

Szła na przedzie, przed innymi. Była pierwszą, która dotarła na szczyt wzniesienia i stanęła pomiędzy stromymi wzgórzami, spoglądając na drugą stronę grzbietu. Gdy tam dotarła, zaczął padać śnieg, a zachodzące słońce sprawiło, że niebo stało się czerwone. Pośród opadających płatków, w łunie zachodniego nieba, Ira spojrzała na szeroką równinę, gdzie dwie rzeki wpadały do nieznanego morza.

 

Wtedy, we śnie, gdy patrzyła na świat za bramą wzgórz, w padającym śniegu, jej policzki ogarniało ciepło, a czerwone słońce zachodziło za horyzontem, poczuła radość tak wielką, że w oczach stanęły jej łzy. Osłabła ze szczęścia odwróciła się do Hanno i dzieci, i gdy spojrzała na ich twarze w jednej chwili zrozumiała, że nie podążą za nią tam, gdzie zmierza. Znalazła największe szczęśnie, jakiego kiedykolwiek zaznała i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że musi stracić wszystko, co kocha. We śnie płakała z radości i jednocześnie z rozpaczy, a potem obudziła się.

 

Hanno osuszył jej łzy, objął ją i powiedział, że to był tylko sen. Powoli szok mijał, Ira przychodziła do siebie. Powiedziała mu, że to wszystko wina jego i głupich rozmów o ojczyźnie, które prowadził.

 

- Dlaczego się przewróciłaś? – zapytał.

 

- Nie przewróciłam się. Usiadłam.

 

- Dlaczego?

 

- Zachwiałam się.

 

Nie powiedział nic więcej, ale wiedziała o czym myśli. Jej daleki przodek, Ira Manth, był jasnowidzem, pierwszym prorokiem ludu Manth. Za każdym razem gdy dotykam przyszłości, napisał, słabnę. Mój dar to moje przekleństwo. Umrę na przepowiednię.

 

- Hanno, to był tylko sen. Nic więcej.

 

- Też tak sądzę, moja droga.

 

- Nie będziesz więcej kładł dzieciom głupich pomysłów do głów. I tak mają już tam niezły bałagan.

 

- Nic więcej nie powiem.

 

Ira wstała raz jeszcze, tym razem pewniej i podeszła do okna. Odsłoniła zasłony i zobaczyła pierwsze światło dnia pojawiające się nad horyzontem od wschodu.

 

- Już prawie ranek.

 

Hanno podszedł do niej i objął ją.

 

- Tak bardzo cię kocham – powiedział miękko.

 

Obróciła głowę, pocałowała go w policzek. Stali tak, w milczeniu, przez długą chwilę.

 

Potem Hanno zapytał:

 

- Słyszysz?

 

- Co?

 

- Pieśniarza Wiatru.

 

Nasłuchiwała.

 

- Nie.

 

Pieśniarz Wiatru zamilkł.

 

***

 

Wiatr znad oceanu niósł ze sobą szum fal i posmak soli, wypełniając nimi poranne powietrze. Ze szczytu wzgórza Ortiz spoglądał na miasto w dole, gdzie jego odział przystąpił już do realizacji planu. W pół drogi na dół po jego lewej inne oddziały czekały na sygnał do ataku. Czuł nerwowość wśród stojących za jego plecami szeregów lekkiej jazdy. Jego własny wierzchowiec drobił kopytami, rozdymał chrapy i rżał cicho.

 

- Spokojnie – powiedział Marius. - Spokojnie.

 

Płonąca strzała uniosła się ponad miastem i wzleciała wysoko w niebo: znak, że magazyny zostały zajęte.

 

- Zaopatrzenie! – rzekł Ortiz. – Strzelcy!

 

Nie musiał mówić głośno. Jego ludzie byli wyczuleni na najcichsze dźwięki.

 

Wozy zaopatrzeniowe potoczyły się na wygłuszonych kołach w dół zbocza, a razem z nimi milczący wozacy. Poruszali się szybko, wiedząc, że nie będą mieli wiele czasu na wykonanie swojego ważnego zadania. Przed nimi pędziły oddziały strzelców - każdy z mężczyzn niósł na plecach pęk nasączonej olejem rozpałki. Ortiz uniósł dłoń, pozostali piechurzy wstali i pobiegli łukiem do miasta od strony oceanu. Za nimi, wolniej, toczyły się puste klatki zwane „małpimi wozami”.

 

W mieście rozległ się krzyk. To jakiś strażnik natknął się na zaopatrzeniowców. Inni mieszkańcy zaczęli się budzić, w oknach zapalały się światła. Ale płonął już większy ogień, w jednym z porzuconych domów w Szarej Dzielnicy, a wiatr podsycał płomienie. Wybuchnął drugi, a potem trzeci pożar: linie ognia wzdłuż północnej i nawietrznej strony miasta.

 

Ortiz poczuł, jak jego koń wstrząsnął się pod nim. Wierzchowiec poczuł dym i wiedział, że niebawem nadejdzie jego czas. Z miasta dochodziły wrzaski i tupot wielu stóp. Ortiz mógł sobie wyobrazić sceny, które widywał już wiele razy: ludzie budzili się i odkrywali, że ulice ich miasta płoną, wybiegali ze swoich domów, na wpół śpiący, na wpół ubrani, zdezorientowani, przerażeni.

 

Powoli wyciągnął miecz. Za nim żołnierze zrobili to samo i usłyszał zgrzyt trzystu ostrzy wyciąganych z pochew. Poluzował wodze i jego koń zrobił krok naprzód. Za jego plecami ruszyła jazda. Pogonił wierzchowca do kłusu, a potem do galopu. Za sobą słyszał tętent kopyt. Wzrok skupił na płonącym mieście przed sobą, galopował wraz ze swoimi jeźdźcami po skalistej ziemi. Od tej chwili wszystko zależało. Jeśli atak nastąpił szybko, niespodziewanie i w przerażający sposób, to tysiąc mężczyzn było w stanie opanować miasto i wziąć dziesięć razy więcej jeńców. To horror pierwszego ataku zmieniał wolnych ludzi w niewolników.

 

Spojrzał w lewo i zobaczył, że piechota jest na miejscu. Za jego plecami pierwsze promienie wschodzącego słońca muskały czarne grzbiety wzgórz. To właśnie to, pomyślał, moment bez odwrotu, wszystko albo nic. Uniósł się w siodle, porwany czystą radością. Oczy błyszczały mu jasno, wargi rozciągały się w uśmiechu, gdy uniósł miecz, pogonił konia do cwału i krzyknął:

- Do ataku!


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...