"Resident Evil: Afterlife" - recenzja druga
Dodane: 18-09-2010 12:01 ()
Po ukazaniu się “Resident Evil: Extinction” Paul W.S. Anderson ogłosił, że trylogia o przygodach Alice jest kompletna i zakończona. Wielu fanów gier z serii ucieszyła ta wiadomość (w tym mnie), bowiem obrazy Andersona miały z grą tyle wspólnego, co “Wiedźmin" Brodzkiego i Szczerbica z sagą Sapkowskiego – niby ten sam świat, postaci ale jednak… To, co reżyser zrobił bohaterom znanym z gry, należałoby nagrodzić ciosem mokrą szmatą tydzień moczoną w brudnej wodzie. Jakiś czas później wyszło na jaw, że owszem, skończono trylogię, ale Paul zaczyna następną.
Anderson ma wiele głupich przypadłości toteż w zdumienie wprawia mnie, ile pieniędzy dostaje na swoje projekty. Fakt, że Capcom pozwolił mu się zabrać za kolejną część to sprawa nadająca się do Archiwum X. Reżyser ten raczej nigdy nie nakręci czegoś ponad popcornowe produkcje, tak zwane gumy do żucia dla oczu (jakże modne określenie ostatnimi czasy). Niech będzie, ale jednak widzowi należy się minimalny szacunek, a film powinien prezentować pewien poziom – ostatecznie za bilety się płaci. „Resident Evil: Afterlife” jako kontynuacja, skazany był na rozpoczęcie poniżej pewnego poziomu. Główna bohaterka stawała się potężniejsza wraz z każdą odsłoną, by w trzeciej części dodatkowo się “rozmnożyć”. Pamiętam, jak żartowałem na jednym z forów, że Alice w kolejnym „Resident Evil” wybije planetę z orbity “z główki”. Możecie mi wierzyć takie pomysły znajdują się w asortymencie Andersona.
Obejrzałem kilka trailerów, i choć bardziej przypominały one „Matrixa”, postanowiłem że na film pójdę. W “czy-de” oczywiście, a swoje wrażenia opisze ku przestrodze. Chciałbym teraz napisać, że mile się rozczarowałem. Zgoda – ogólnie film uważam za lepszy od trójki, ale daleko mu do solidnego poziomu.
Akcja rozpoczyna się w momencie, gdzie zakończyła się poprzednia odsłona (przypominam: garstka ocalałych ludzi udaje się w kierunku Arcadii – położonego gdzieś na Alasce miejsca rzekomo wolnego od infekcji. Tymczasem Alice i jej kopie udają się do Japonii, aby ostatecznie rozprawić się z korporacją „Umbrella”). Przez kilka minut obserwujemy na ekranie rzeźnię w 3D – dość widowiskową, aczkolwiek mocno przegiętą (w takich filmach zawsze rozbawiają mnie bohaterowie posługujący się znanymi typami broni, mieszczącymi dla przykładu 30 naboi, z których radośnie puszczają serie przez dobre pięć minut. Bez przeładowywania oczywiście). Ku mojej wielkiej radości (ostatecznie jestem fanem serii nie spodziewałem się takiego “odkupienia win” „Resident Evil: Extinction”) – postarano się, by “przepakowanie” Alice zostało wyprostowane i to nawet w zgrabny sposób. “Zresetowana” Milla, po zakończeniu misji, która zdecydowanie nie poszła tak jak planowano, postanawia podążyć za przyjaciółmi. W dalszej części obrazu czekają nas scenerie post-apokaliptyczne oraz nowe rodzaje zagrożenia inspirowane piątą odsłoną gry.
Kino rządzi się pewnymi prawami – superbohaterowie są mniej ciekawsi niż zwykli ludzie i trudniej się z nimi utożsamiać. Poza tym nadludzkie moce są czystą fantastyką, a ta sprzedaje się lepiej, jeżeli jest w niej doza realizmu, dzięki której widz powie “kupuję to”. Ewolucje Alice (np. wjazd do kościoła na motorze w części drugiej, telekinetyczne zdolności z części trzeciej) mogą wywołać ziewanie – po prostu przeciwnicy nie mają z nią szans. Ale wróćmy do „Afterlife”, gdzie jest ona na powrót zwykłym człowiekiem. Niestety, nadal głównym bohaterem, a przy tym życiową partnerką reżysera/scenarzysty, co poniekąd tłumaczy, dlaczego zamiast wyjść drzwiami, Alice woli wyskoczyć oknem. Myślę, że w świecie opanowanym przez przypadkowe mutacje (zombie też się do nich zaliczają) człowiek raczej minimalizowałby ryzyko, a nie rzucał się z dachu jednocześnie go wysadzając (można się owiązać liną w pasie, ale jeżeli lina jest przywiązana do komina na tymże dachu to dla mnie wniosek jest prosty – kończymy jako mokra plama).
Cała seria kręci się wokół Alice co sprawia, że pozostałe charaktery są właściwie tylko ruchomym tłem – kimś, kogo można uratować, albo kogo mogą zabić Zombie lub inne potwory. Każda z postaci wydaje się być odzwierciedleniem jakiegoś stereotypu, standardowo Afroamerykanie muszą mówić jak czarni bracia i dużo się popisywać. Ktoś w ekipie jest “tuptusiem” zupełnie nienadającym się do walki, inna postać – z reguły ta, której nikt nie lubi, bo zawsze narzeka – zdradzi drużynę przy najbliższej okazji. Standard. To spłyca warstwę fabularną i czyni ją przewidywalną. Płonące Los Angeles możne i wygląda fajnie, ale w zestawieniu z podpisem “x lat później” człowiek zaczyna się zastanawiać, kto to miasto cały czas podpala.
Zupełnie niepojęta jest dla mnie strategia „Umbrelli”. W grach ta firma zbijała majątek na tworzeniu broni biologicznej w świecie w zasadzie wyglądającym jak ten nasz (w sensie: funkcjonującym). Jaki jest sens tworzenia nowych potworów w świecie zniszczonym przez wirusa, w którym populacja została zredukowana może do 1%, a wszędzie grasują Zombie i mutanty? Amerykańska mało wymagająca publiczność oraz Japończycy, u których kultura growo-filmowa wpisany jest w pewien schemat (np. główni bohaterowie są nadludźmi, proste rzeczy często wykonywane są w najtrudniejszy możliwy sposób wliczając akrobacje, a głównych przeciwników trzeba pokonać kilka razy, często transformują/mutują oni w różne groteskowe wcielenia), więcej nie potrzebują. To może film akcji, a nie kino moralnego niepokoju, ale ja chcę być częściej zaskakiwany i jednak jakoś stymulowany.
„Afterlife” jest godną kontynuacją „Extinction”, podnoszącą poprzeczkę nieco wyżej. Jednakże seria „Resident Evil” to żadna ekstraklasa, więc RE:A jest średni na tle stosunkowo słabych poprzednich odsłon. Nie ma tu strachu, prawdziwie survivalowego klimatu, postaci są płaskie, a dialogi nijakie. Niby jest sceneria i bardzo dobrze odwzorowane potwory, ale czegoś brakuje. Można nacieszyć oko efektami 3D, do gustu przypadła mi też ścieżka dźwiękowa filmu (w zasadzie każda z części miała dość mocarny soundtrack doskonale pasujący do klimatu). Niestety to wszystko. Film można obejrzeć w trójwymiarze, ale według mnie troszkę szkoda pieniędzy na bilet, bowiem obraz nic nie straci w 2D. Osoby znające serię filmów i gier, jeżeli przymkną oko, mogą powiedzieć 7 na 10 (jako typowy film akcji z USA – idź, obejrzyj, zjedz popcorn i zapomnij). Niestety obraz nie broni się za dobrze w pojedynkę. Bez znajomości gier niektóre rozwiązania fabuły to czyste deus ex machina (więc minus jeden punkt). Minimalną więź z postaciami mogą mieć osoby, które oglądały części poprzednie (jeżeli nie widziało się RE 1-3 kolejny punkt odjęty). Jednak to nadal za mało (czyli jako obraz akcji/fantasy 5/10).
Część piąta definitywnie powstanie, co sugeruje zakończenie. Niestety Anderson dopiero co wybrnął z problemu jakim były zdolności Alice, a teraz zostawił sobie minę przeciwpiechotną, na którą sam wejdzie na początku kolejnego filmu. Ci, którzy się wybierają, niech sami zobaczą, o czym mówię. Mogę zdradzić tylko tyle, że nie rzuca się na postaci nie wiadomo jakiego przeciwnika, bo aby przeżyli trzeba będzie po prostu cudu. A bohaterowie „Resident Evil” swój limit wykorzystali na kolejne 10 lat.
5/10
Tytuł: "Resident Evil: Afterlife"
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Obsada:
- Milla Jovovich
- Ali Larter
- Wentworth Miller
- Kim Coates
- Shawn Roberts
- Spencer Locke
- Boris Kodjoe
Muzyka: Tomandandy
Zdjęcia: Glen MacPherson
Montaż: Niven Howie
Czas trwania: 95 minut
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...