"Resident Evil: Afterlife" - recenzja
Dodane: 15-09-2010 19:17 ()
Paul W.S. Anderson, prywatnie mąż Milli Jovovich, powrócił na fotel reżyserski cyklu, który powołał do życia osiem lat temu. Czy najnowsza odsłona "Resident Evil" sprostała oczekiwaniom widzów?
Zaczyna się niewinnie, od pokazania tętniącego życiem Tokio. Nic nie zapowiada nadchodzącej zagłady. W strugach deszczu stoi dziewczyna, wyczekująca aż łaknienie ludzkiego mięsa weźmie nad nią górę. Niniejszy prolog krótko podsumowuje nierozsądne zabawy z niebezpiecznym wirusem. Cztery lata po wybuchu epidemii ludzkość nie wyginęła. Gorzej, zmieniła się w krwiożercze Zombie spędzające sen z powiek garstce ocalałych. Na poszukiwanie nadziei, ale także ostatniej ostoi normalności wyrusza Alice. Wspomagana przez swoje „bliźniacze siostry”, uzbrojona w najnowocześniejszą broń, a także zdolności telekinetyczne pragnie wyrównać rachunki z korporacją odpowiedzialną za zniszczenie rodzaju ludzkiego.
Każda seria rządzi się swoimi prawami. W przypadku „Resident Evil” twórcy starali się uatrakcyjnić postapokaliptyczne widowisko dokonując ewolucji zarówno nieumarłych jak i głównej bohaterki. Trudno jednak przeciwstawić się Alice posiadającej szeroki wachlarz umiejętności wypaczających rywalizację z chodzącymi trupami. Paul W.S. Anderson znalazł na to banalne rozwiązanie, sprowadzając cykl do punktu wyjścia, w którym historię można pisać na nowo. Mimo takiej możliwości zdecydował się jednak kontynuować wątek zapoczątkowany w poprzedniej odsłonie, wysyłając Alice na poszukiwanie Arcadii - miejsca gdzie infekcja jeszcze nie dotarła. Ziemia obiecana nie okazuje się jednak upragnionym azylem, a świat praktycznie ogołocony z homo sapiens zaczyna przypominać cmentarzysko mutantów i potworów, nad którymi wciąż eksperymentuje grabarz ludzkości, korporacja „Umbrella”.
Korzystając z dobrodziejstwa trzech wymiarów reżyser podporządkował swój film dynamicznej akcji, aż do przesady racząc widza scenami pokazywanymi w zwolnionym tempie. Wprawdzie wyglądają one efektownie, ale po dłuższej chwili zwyczajnie nużą. Zatracając się w wizualnej wirtuozerii trochę po macoszemu potraktował nowe postaci, słabo nakreślone, praktycznie niemające znaczenie dla rozwoju wydarzeń. Również Zombie pozostają nieco na uboczu nieśmiało wgryzając się w świeże mięso. W centrum zainteresowań natomiast znalazła się „Umbrella”. Anderson zapomniał także, że nierozerwalną częścią podobnych produkcji jest humor. W „Afterlife” jest go jak na lekarstwo, a nieśmiałe próby rozluźnienia akcji kończą się niepowodzeniem.
Aktorstwo zawodzi na całej linii. Szczególnie doskwiera bezbarwny występ dwójki doświadczonych, serialowych weteranów Millera i Larter, którzy nie stanowią dostatecznego wsparcia dla Jovovich. Rola Chrisa niezamierzenie została sprowadzona do parodii jego najsłynniejszej kreacji. Zabieg można traktować jako sympatyczny żart, ale ujawnia on tylko brak sensownego pomysłu na wkomponowanie tej postaci do fabuły. Sama Milla wydaje się być skazana na produkcje podobnego pokroju. Jest gwiazdeczką wszelkiego rodzaju nawalanek, heroiną niestrudzenie walczącą o coraz to lepsze wyniki box office’u. Szkoda że swój potencjał marnuje w przeciętnych projektach. Pozostałą części obsady można potraktować krótkim podsumowaniem - mięso dla Zombie lepiej wygląda konsumowane niż rozgadane.
Niewątpliwie atutem obrazu, a także elementem najbardziej przykuwającym uwagę są efekty komputerowe. Wizualnie „Afterlife” pozostawia solidne wrażenie, głównie dzięki użyciu kamer wykorzystywanych przy pracy nad "Avatarem". Uniknięto w ten sposób popularnej ostatnio, ale szpecącej filmy konwersji z 2D na 3D, która przy chociażby „Starciu tytanów” odbiera radość z oglądania.
Finał sugeruje, że to nie ostatnia potyczka Alice z „Umbrellą”, a piąta odsłona wydaje się mocno prawdopodobna. Wojna o przyszłość rodzaju ludzkiego dopiero przed nami. Można pokusić się o stwierdzenie, że „Resident Evil: Afterlife” to początek nowej trylogii. Szkoda, że w tej całej trójwymiarowo-spektakularnej zagładzie wątek nieumarłych trochę się rozmywa. Obraz Andersona ma szansę zadowolić zagorzałych fanów Milli Jovovich, amatorów płytkich fabuł tudzież dynamicznej akcji podawanej w trójwymiarowych okularach. Pozostali powinni omijać „Afterlife” szerokim łukiem, dla nich seria umarła już dawno i żaden wirus jej nie wskrzesi.
3/10
Korekta: Ania Stańczyk
Tytuł: "Resident Evil: Afterlife"
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Obsada:
- Milla Jovovich
- Ali Larter
- Wentworth Miller
- Kim Coates
- Shawn Roberts
- Spencer Locke
- Boris Kodjoe
Muzyka: Tomandandy
Zdjęcia: Glen MacPherson
Montaż: Niven Howie
Czas trwania: 95 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...