"Mury Praag" - opowiadanie osadzone w świecie WFRP
Dodane: 17-08-2010 09:51 ()
Wrota rozwarły się z hukiem, który potoczył się korytarzem w głąb pałacu. Nie przestawał biec, ale czuł, że długo nie wytrzyma, jeśli zaraz nie stanie. Zamglone z przemęczenia oczy ukazały mu majaczące na końcu korytarza sylwetki strażników krzyczących coś do niego. Nie był świadom co, ale podejrzewał, że ma się zatrzymać – w końcu był tu nieproszonym gościem. Przebiegł jeszcze kilka kroków i upadł ciężko na kolana, po czym osunął się na twarz z jękiem bólu. Odetchnął z ulgą, która nie trwała długo – podniósł go jeden ze strażników. Dalej coś do niego mówił, ale przybysz nie rozumiał bełkotu dochodzącego do jego uszu. Nagle zobaczył przed swoją twarzą płaską, wielką dłoń strażnika, poczuł szczypiące uderzenie na lewym policzku, po chwili kolejne i kolejne. Z każdym uderzeniem był w stanie wychwycić pojedyncze rozkazy: „Oprzytomniej, wieśniaku!”, „Kim jesteś?!”, „Odpowiadaj!”.
- Vladimir… Vladimir Zaitzew – wysapał Kozak, dalej nieświadom tego, co się dookoła niego dzieje.
- Czego tutaj szukasz?! – wykrzyczał strażnik z halabardą.
- Mam wiadomość… Wiadomość do kniazia Aleksieja Kuzniecowa...
- Żaden Kozaczyna nie może spotkać się bezpośrednio z kniaziem!
- Błagam… błagam… - zaczął szlochać Vladimir.
- Zachowuj się jak prawdziwy Kozak z Kisleva i przestań ryczeć jak niemowlę! – zganił Zaitzewa drugi strażnik z szablą.
- To… To sprawa nie cierpią… - urwał, widząc, jak drzwi do komnaty otwierają się z trzaskiem i staje w nich kniaź Aleksiej we własnej osobie.
- Co przerywa mój spokój?! Co to za lamenty?! Kim jest ten Kozak i co tu robi?! Donośny i wyjątkowo męski głos władcy wyrwał się z ust ukrytych pod długimi zwisającymi wąsami.
- Panie! Jam jest Vladimir Zaitzew! Kozak ze wschodnich rubieży! Nasz fort spod Wysokiej Przełęczy został zmieciony przez hordy orków pod sztandarami potworów z dalekiej północy! – opowiadał, dalej nie podnosząc się z wypolerowanej posadzki pałacu. – Zostałem wysłany do Praag z ostrzeżeniem przed nadciągającymi zielonoskórymi.
- Ilu ich było? – spytał zaintrygowany kniaź, wykręcając swoje sumiaste wąsy.
- Tysiące, Panie.
- Taaaaaak… Straże! Odziać go w czyste szaty, zapewnić opiekę… Zasłużył sobie swoim poświęceniem.
***
- A więc Rebnorze powiadasz, że ci orkowie wojują pod sztandarem sił Chaosu? – kolejny raz zapytał zdziwiony Furandin Katalinson
- Ileż razy mam jeszcze powtarzać?! Tak! Widziałem na własne oczy i poczułem na własnym ciele co to znaczy, jak orkowie są na usługach Mrocznych Bóstw! – tłumaczył Zakrunson, powoli tracąc nad sobą panowanie. – Nie mamy czasu na pogawędki o tym, co widziałem. Trzeba zacząć działać. Jeśli zielonoskórzy dalej będą podążać tym samym szlakiem zniszczenia, to dotrą do Praag! A na to nie możemy pozwolić, bo inaczej dorwą się także do naszych twierdz i kopalni na południe od Wysokiej Przełęczy.
- Niby masz rację, ale kto podjąłby się podróży, aby ostrzec ludzi? Wielu naszych braci jest wykończonych, śmiem wątpić, czy w takim tempie dotrzemy do najbliższej kopalni przed przyszłym tygodniem.
- Ja się podejmę! – gromko zgłosił się Rebnor „Bystropiąchy”. – Czuję się coraz lepiej, a rana się zabliźniła i wierzę, że Grungni będzie na mnie patrzył w trakcie tej misji. Wy podążajcie dalej, a jak dotrzecie do Karak Vlag, zawiadomcie pozostałych i wyślijcie pod Praag tylu braci, ilu tylko zdołacie znaleźć.
- Skoroś pewny, niech tak będzie! – wykrzyknął uradowany Katalinson. – Ale samego cię nie puszczę, jeszcze byś zginął…
- Pozwól, że sam sobie wybiorę współtowarzyszy – wtrącił się Bystropiąchy. – Nunri, dasz radę? – zapytał się od początku przysłuchującego się rozmowie Lungrondsona.
- Ekhem… yyy… No pewnie! – odpowiedział wytrącony z zadumy. – Yyy… no… bo, bo nie chcę sam siedzieć przy kuflu Bugmana w kopalniach, wolę już iść strącić parę głów z zielonych cielsk.
- No więc dobrze, ale dam wam jeszcze mojego przyjaciela, gromowładnego Varguna Baldirsona, który przysłużył się w bitwie o kopalnię Mitrintrog, zabijając po kilku zielonych jednym strzałem ze swej broni. – zgodził się Furandin. – Ruszacie o świcie, przygotujcie się.
- Tak jest! – chórem odpowiedzieli Rebnor, Nunri i Vargun.
Rebnor niemal całkowicie zapomniał o sprzeczce, jaką rozpoczęła się jego rozmowa z synem tana kopalni - Furandinem Katalinsonem, ale jednak gdzieś w odmętach umysłu plątał się żal po opuszczeniu kolejnej krasnoludzkiej kopalni; gdzieś pojawiła się myśl o znienawidzeniu Furandina za jego pochopną decyzję o kompletnym odwrocie i zostawieniu kopalni na pastwę zielonych bestii.
***
Praag w ciągu niespełna trzech godzin pochłonęły przygotowania do obrony. Pełna mobilizacja wojsk zatłoczyła wiele ulic, ale niedoinformowani cywile nie byli świadomi niebezpieczeństwa, jakie nadciągało od Wysokiej Przełęczy. Kupcy i straganiarze nie zaprzestawali handlu, wręcz przeciwnie - łasi na łatwe pieniądze tylko się rozzuchwalili w cenach towarów. Pod wieczór na ulicach Praag pozostali tylko strażnicy miejscy pilnujący przestrzegania świeżo wprowadzonej godziny policyjnej, zsyłając do lochu każdego, kto odważył się wyściubić nos poza progi swego domu.
W pałacu sprawa miała się inaczej. Najważniejsze osobistości miasta zgromadziły się w jednej z większych komnat budowli. Na środku pomieszczenia, obwieszonego setkami trofeów i skór zwierząt, został ustawiony długi stół, przy którym zgromadzili się dowódcy regimentów, kislevski mag lodu, doradcy kniazia, przedstawiciele najbogatszych gildii kupieckich Praag, kniaź Aleksiej Kuzniecow we własnej osobie i wiele innych osób ważnych w mieście, w tym także kozak Vladimir Zaitzew. Ich narada rozpoczęła się tuż po przybyciu Kozaka i przez całe popołudnie zgodzili się tylko w kwestii tego, że trzeba zmobilizować wojska do obrony murów. Wszyscy zebrani przekrzykiwali się jeden przez drugiego, jedni rzucali pomysłami na skuteczne odparcie natarcia, inni oskarżali pozostałych o szkodzenie miastu.
- Uciszcie się wszyscy – rzekł spokojnie kniaź, lecz panujący dookoła hałas całkowicie zagłuszył jego prośbę.
- Uciszcie się wszyscy! – po dłuższej chwili po raz kolejny odezwał się Aleksiej, tym razem stanowczo i donośnie, co spowodowało natychmiastowe uciszenie się radnych zawstydzonych swoją arogancją. – Nie mogę się przez was skupić.
Nastała dłuższa cisza, tylko nieliczni z zebranych mieli odwagę szepnąć coś do sąsiada, ale byli szybko uciszani przez pozostałych. Kniaź podparł głowę na swojej kościstej pięści i w zamyśleniu zmarszczył czoło.
- Panie, nie mamy tyle czasu, musimy zacząć działać – odezwał się jeden z dowódców.
- Daj mi pomyśleć Sasza... Jedno jest pewne, musimy kogoś wysłać do Kisleva z informacją o nadciągającym z północy niebezpieczeństwie. Jakbyś mógł Sasza znaleźć kogoś, kto podjąłby się tego zadania, byłbym wdzięczny.
- Tak, panie… znajdę kogoś. – odpowiedział zniesmaczony dowódca strzelców.
Zapadła kolejna niezręczna cisza. Wszyscy, włącznie z kniaziem, patrzyli się na zdezorientowanego Sasze, który również spoglądał na twarze radnych. Po chwili zrozumiał, że ma iść szukać posłańca. Wstając z krzesła, skłonił się nisko, zakręcił długim, siwym wąsem, zamaszystym obrotem na pięcie skierował się w stronę wyjścia i opuścił komnatę. Zza drzwi doszły dźwięki siarczystych przekleństw i szybkich, ciężkich kroków.
- A więc jedna kwestia załatwiona, co radzicie jeszcze? – spytał niewzruszenie kniaź Kuzniecow. – Ale, ale, proszę po kolei.
- Żołnierze są już na murach i póki co nie widać oznak nadciągających orków, zatem może wyślemy na zwiad kilku konnych, aby wybadali, ile mamy jeszcze czasu, jak liczebna jest armia wroga, kto nimi dowodzi i tym podobne sprawy strategiczne? – odezwał się dowódca kawalerii.
- To jest myśl. Wykonać! – zaakceptował kniaź. – Następny.
- No to może poinformujmy ludność o tym, co będzie miało miejsce, niech się przygotują do przyszłych wydarzeń, powinniśmy zyskać w ten sposób ich poparcie w naszych działaniach. – Przedstawiciel gildii kupieckiej widocznie zacierał ręce pod stołem wypowiadając swoją radę.
- Hmm… Moim zdaniem doprowadzi to do niepotrzebnej paniki, jeszcze nie mamy pewności, czy orkowie rzeczywiście trafią na nasze miasto. Musimy się z tym na razie wstrzymać i poczekać na rozwój wypadków. Następny.
Narada trwała do białego rana. O świcie do Kisleva wyruszyła ekspedycja z informacjami o nadciągającym niebezpieczeństwie. Także zwiad liczący dziesięciu konnych opuścił o świcie legendarne mury Praag i pogalopował na wschód w kierunku Wysokiej Przełęczy. Karawany kupieckie to opuszczały miasto, to wjeżdżały do niego załadowane po brzegi żywnością, potrzebną do przeżycia długotrwałego oblężenia. Mimo wielu podjętych decyzji nie poinformowano niczego nieświadomych mieszkańców Praag, którzy żyli dalej swoim codziennym życiem, przyglądając się dziwnym zachowaniom żołnierzy, rozsiewając najróżniejsze plotki i otwarcie prawiąc dowcipy o żołnierzach.
Vladimir od dwóch dni nie opuszczał swojej tymczasowej komnaty w skrzydle służby pałacu. Kiedy wyszedł na dziedziniec, przypomniał sobie swoje rodzinne strony, które zapewne zostały doszczętnie zniszczone przez barbarzyńskich orków. Otarł rękawem łzę spływającą po policzku, pociągnął przeciągle nosem i zacisnął pięść na rękojeści szabli, która nie miała jeszcze okazji upuścić orczej krwi. Padł na kolana, po raz kolejny otarł łzę. Po chwili klęczenia energicznym ruchem wydobył z pochwy szablę, machnął nią kilka razy przed sobą i wydał z siebie przeraźliwy okrzyk.
- Poprzysięgam na samego siebie! Słyszycie?! – z żalem w głosie Zajtzew skierował głowę ku niebu. – Poprzysięgam na samego siebie, że będę walczył, dopóki nie zginą wszystkie orki, które odebrały życie mojej rodzinie bądź dopóki nie polegnę w walce z nimi! Słyszeliście to?! Słyszeliście?! Odpowiedzcie, bezduszni oprawcy! Nakazuję wam!
Po tych słowach upuścił szablę i szlochając, rozpłaszczył się na bruku dziedzińca. Zaraz jednak poczuł silny uścisk na swoim ramieniu. Poprzez łzy spojrzał za siebie i ujrzał starego weterana wojennego klęczącego tuż obok niego. Vladimir często widywał go na korytarzach pałacu, lecz kiedy tylko chciał porozmawiać, tamten szybko się oddalał. Teraz starzec trzymał go za ramię.
- Wybacz, synu, żem z tobą nie pomówił wcześniej. Podejrzewam, że wtedy byśmy uniknęli tej sytuacji. Zwą mnie Gieorgij Siergiejow – przedstawił się starzec. – Dawno minęły czasy, kiedy byłem w stanie wprawnie wymachiwać bronią, ale kniaź ceni moje rady, dlatego jeszcze mieszkam w tym pałacu.
Vladimir znowu otarł załzawioną twarz i ponownie przeciągle pociągnął nosem, ale nie odezwał się słowem. Wolał poczekać, aż Gieorgij powie, co ma do powiedzenia.
- Dobrze wiem, co czujesz. Zapewne myślisz, że próbuję cię pocieszyć, ale wcale nie mam takiego zamiaru. Sam nie umiem się uśmiechnąć, to co dopiero pocieszać drugą osobę. Też straciłem na wojnie swoją najbliższą rodzinę, było to wiele lat temu, ale dotąd pamiętam, jak składałem podobną obietnicę wobec bogów. Niestety, los nie dał mi szansy, aby dotrzymać przysięgi. W twoim przypadku będzie inaczej, będziesz miał okazję spełnić przysięgę, ale zdołasz to zrobić tylko bez zalanej twarzy łzami! Więc weź się w garść i szykuj się do bitki, jaką dają ci bogowie dla możliwości spełnienia przysięgi!
Po tych słowach weteran chwycił Vladimira za ramiona i jednym ruchem przywrócił go do pionu. Klepnął chłopaka w ramię i odwrócił się, podążając do pałacu. Kozak nie był pewny, czy dobrze usłyszał, ale weteran, oddalając się od niego, szepnął jeszcze pod nosem „Ciekawe, czy ta bitka będzie szansą i dla mnie?”
Vladimir wziął sobie radę starego wojaka do serca. Podniósł szablę i schował ją do pochwy przy pasie, zakręcił długiego wąsa i z dumnie podniesioną głową ruszył ku bramie prowadzącej na ulice Praag.
***
Zimny powiew wiatru wdarł się do namiotu Rebnora. Ciarki przeszły go po całym ciele, nakazując mu pobudkę. Przeciągnął się pod ciepłym kocem i rozejrzał się. Nunri jeszcze spał, natomiast przed namiotem siedział skulony przy ognisku Vargun, pełniąc ostatnią wartę tej nocy. Zakrunson spełzł z posłania i szybko ubrał się, zostawiając tylko nałożenie zbroi na później. Chwycił jeszcze topór i wyczołgał się z namiotu. Vargun przywitał go odrętwiałym ruchem ręki i krzywym uśmiechem.
- Coś się wydarzyło w nocy? – spytał, przeciągając się, Rebnor.
- Na mojej warcie nic. – odpowiedział Vargun, robiąc głupie miny, aby rozciągnąć odrętwiałą twarz. – Nunri mówił, że jakiś zwierz grasował w krzakach w trakcie jego warty. Oooo tam. – wskazał palcem zarośla na północny-zachód od polanki, na której rozbili obóz.
Zakrunson obojętnie machną ręką, rozejrzał się tylko dookoła polanki, jednak nic nie przykuło jego uwagi. Usiadł ciężko na prowizorycznym stołku i wyjął suszone mięso. Odgryzł kęs i zaczął ciężko przeżuwać gumowaty kawałek. Krzyknął z pełnymi ustami na Nunriego, aby wstawał, ale jedyną odpowiedzią było krótkie, niezrozumiałe przekleństwo. Chwilę potem w wejściu do namiotu pokazała się zaśliniona i brudna twarz khazada. Vargun od razu nakazał umyć się Nunriemu, ale ten machną ręką, próbując otworzyć oczy zalepione śpiochami.
W milczeniu dokończyli śniadanie. Vargun poszedł na tył namiotu i zaczął go składać, Nunri przemył twarz lodowatą wodą z bukłaka, co nie obyło się bez bolesnego jęku. Rebnor wyszedł z namiotu obładowany dwoma kocami i rzucił je Nunriemu.
- Złóż je, a potem pomóż Vargunowi. – wydał rozkaz Bystropiąchy. – Ja pójdę sprawdzić coś widział w krzakach na warcie.
Zakrunson chwycił topór i poszedł w kierunku zarośli, które wskazał mu Vargun. Najpierw przyjrzał się im dokładnie z bezpiecznej odległości, następnie podszedł ostrożnie bliżej. Kiedy miał dotknąć najbliższych gałązek na ramię skoczyła mu ruda wiewiórka. Rebnor odruchowo strzepnął ją z ręki i poczęstował mocnym kopniakiem. Gryzoń z piskiem wpadł w dalsze krzaki. Krasnolud odwrócił się energicznie na pięcie w stronę namiotu.
- Te! Nunri! Żeś widział wiewi… - przerwał, gdy tylko poczuł, jak coś ciężkiego naparło na jego ciało.
Zaparł się całą siłą swoich nóg, ale ciężar zdołał powalił go na twarz. Usłyszał, jak ktoś mówi w niezrozumiałym dla niego języku, ale był pewien, że to ludzie. Spróbował wyrwać się z ucisku, ale napastnik był zbyt silny. Spróbował jeszcze raz, ale tym razem próba zakończyła się przystawieniem sztyletu do krasnoludzkiego gardła.
Vargun chwycił swoją strzelbę i wymierzył do najbliższego mężczyzny odzianego w ciężkie zwierzęce skóry, zasłaniające niemalże całe ciało. Obcy miał na głowie wyczyszczoną do białości czaszkę byka wraz z rogami, w prawej ręce trzymał kościany kostur zakończony kilkunastoma zaostrzonymi rogami zwierząt. Mężczyzna wydał z siebie przeraźliwy skowyt zaraz po donośnym huku wystrzelonego pocisku. Vargun zaskoczony tym, że jego cel nadal stoi, choć ustrzelił mu spory kawałek uda, nie zdążył dobyć swojego topora. Bykogłowy zdzielił go trzonkiem swojego kostura po żebrach. Vargun zacisnął zęby, ale ból łamanych żeber był nie do zniesienia.
Nunri złapał swoje dwa topory o długich ostrzach i wyczekiwał nadciągającej dwójki następnych przeciwników w zwierzęcych skórach, ale bez okryć głów. Zlepione, długie włosy sztywno podrygiwały z każdym ruchem głowy, opadając na twarz ich właścicielom. Pierwszy dzikus, który zaatakował Nunriego, został zmuszony do wypuszczenia swojego nadgryzionego rdzą miecza, który poszybował wysoko w niebo po zręcznym parowaniu khazada. Drugi napastnik miał więcej szczęścia. Trafił krasnoluda w udo, zatapiając w nim kościany grot włóczni.
Rebnor nie mógł znieść tego, że jego towarzysze odnieśli rany tak szybko. Zebrał całą drzemiącą w nim siłę nadaną przez Grungniego i zdołał wyrwać z ucisku prawą rękę. Szybko chwycił leżący obok kamień i uderzył nim w głowę swojego przeciwnika. Uchwyt zelżał. Bystropiąchy strącił z siebie balast, wstał szybko i grzmotnął dzikusa w twarz. Roztrzaskał swoją wielką pięścią prowizoryczny hełm wykonany z ludzkiej czaszki. Twarz dzikusa zalała się krwią, a jego powieki zatrzepotały spazmatycznie. Zakrunson chwycił swój topór i zaszarżował na bykogłowego. Opuścił ostrze na przeciwnika, ten jednak w mgnieniu oka zatoczył się wokół własnej osi i przyjął uderzenie na trzonek kostura. Vargun, mając chwilę czasu, wygiął ciało jak strunę i wystrzelił niczym bełt na bykogłowego, mocno chwytając go w pasie. Khazad jęknął z bólu, jaki powodowały połamane żebra. Wytrącony z równowagi dzikus padł twardo tuż pod stopami Rebnora. Zakrunson ponownie uniósł topór ponad głowę i z impetem przeciął na dwie części czaszkę byka wraz głową dzikusa. Krew i resztki mózgu bryznęły na krasnoludów. Zielona trawa przybrała jaskrawoczerwoną barwę od posoki bykogłowego.
Nunri, niesiony szałem zabijania, zaczął młócić ramionami dookoła siebie, nie patrząc, czy trafia, czy nie. W pewnym momencie coś trzasnęło. Odłamana głownia topora przeleciała w powietrzu i rozbiła głowę jednego z dzikusów. Pomimo braku głowy, ciało dzikusa niepewnie ruszyło nogami w kierunku krasnoluda, lecz chwilę potem bezwładnie padło na trawę polany, niemalże całej czerwonej od krwi. Ostatni z dzikusów, zdając sobie sprawę, że pozostał jedyny przy życiu, wbił w swój brzuch resztki włóczni. Padł na kolana, wciąż z otwartymi oczyma. Zmienił kąt trzonka włóczni i rozdarł sobie brzuch, uwalniając swoje wnętrzności. Nie wydał przy tym żadnego dźwięku, tylko głucho zwalił się na ziemię.
Zaskoczeni dziwnym zachowaniem mężczyzny khazadowie szybko dokończyli zwijanie obozu. Opatrzyli się, prędko spakowali swoje rzeczy i truchtem oddalili się od polanki w stronę Praag. Żaden z krasnoludów nie miał zamiaru pisnąć słowem, zanim nie oddalą się na względnie bezpieczną odległość.
Został im już tylko dzień drogi do Praag, a poranne wydarzenia skłoniły ich, aby dotrzeć tam jak najprędzej. Biegli około czterech godzin, aż wreszcie opuścili gęsty las.
- Chłopaki, przez jakie bydlę zniszczyłem swój topór? – zapytał wciąż zszokowany stratą broni Nunri.
- Rzekłbym, tutejsi. – odpowiedział Vargun, dziwnie akcentując ostatnie słowo.
- Tyle to i ja wiem, pamiętam jeszcze opowieści matki o dziwakach z Kisleva, jednak mam nadzieję, że w mieście są bardziej cywilizowani – stwierdził Nunri, oglądając resztki trzonka topora.
- Nie byłbym pewny, czy byli to Kislevici – odezwał się Rebnor, jakby nieobecnym głosem. Wciąż dręczyło go to, co powiedział dzikus, który powalił go na ziemię. Nie mógł stwierdzić, czy mówił do niego, czy do swoich pobratymców.
- Te! Rebnor! – szturchnął go Vargun, wytrącając z zamyślenia. – O czym tak dumasz?
- Eeee… O niczym – spławił go Bystropiąchy.
Vargun i Nunri spojrzeli na siebie pytająco, ale żaden z nich się nie odezwał.
Do wieczora Rebnor nie odezwał się słowem, pogrążony w swoich rozmyślaniach. Starał się za wszelką cenę powiązać orków z kopalni Mitrintrog z atakiem dzikusów na jego obóz, lecz niespecjalnie mu to wychodziło. Nunri i Vargun przez cały dzień gadali o tym, co mogą zrobić z Kislevitami, jeśli się okaże, że to oni stoją za porannym zajściem. Robili przy tym sobie wredne żarty o Kislevie i jego mieszkańcach. Kiedy słońce zaszło, Rebnor oprzytomniał i przyłączył się do rozmowy. Czas leciał im przy tym szybko i zanim się zorientowali, było już na tyle ciemno, że dalsza podróż stawała się zbyt niebezpieczna. Nunri z głuchym łoskotem opadł na ziemię, wyklinając swojego pecha i jęcząc z bólu w zranionym udzie. Dopiero wtedy doszli do wspólnego wniosku, że należy rozbić obóz i trochę odpocząć. Znaleźli niewielką skarpę na równinie i przeczekali noc pod jej osłoną, tym razem bez rozbijania namiotu.
Porywisty wiatr świszczał im nad głowami, przyprawiając o dreszcze. Rebnor nie mógł zasnąć, ostatnie wydarzenia za bardzo namąciły mu w głowie i cały czas słyszał to, co mówił tamten dzikus. Tym razem miał wrażenie, że te same słowa wypowiada wyjący wiatr. W pewnym momencie podmuchy nabrały mocy, a dreszcze nakazały Rebnorowi szczelniej okryć się kocem. Kiedy przewracał się z boku na bok, usłyszał, jak ktoś wymawia jego imię. Rozejrzał się po swoich towarzyszach, ale wszyscy spali. Uznał, że mu się przesłyszało i położył się z powrotem. Znów ktoś wypowiedział jego imię. Rebnor wyskoczył spod koca i rozejrzał się po okolicy. Kiedy spojrzał w bezkresną czerń nocy, ujrzał czyjąś sylwetkę unoszącą się kilka stóp nad ziemią.
- Rebnorze! – tym razem głos był donośniejszy. – Musisz wypełnić swoją powinność pod Praag! Musisz otworzyć nam bramę, a twoje poświęcenie zostanie nagrodzone!
Rebnor nasłuchiwał jak zaczarowany, wiedział co ma robić. Chytry uśmiech pojawił się na jego twarzy, a w oczach pojawił się czarny ogień. Teraz wiedział, co dzikus do niego mówił. Odetchnął z ulgą, lecz podniecenie na myśl o przyszłych wydarzeniach nie dawało mu spokoju. Wrócił pod swój koc i niemalże natychmiast zasnął.
- E! Rebnor, ileż będziesz jeszcze spał?! Wstawaj, już niewiele zostało do Praag!
- Taaaa… - odpowiedział sennie na wezwanie Varguna.
Po chwili Zakrunson podniósł swoje ciało z twardej ziemi, wydając przy tym ciężkie sapnięcie. Spakował swój koc, przytroczył topór do tobołka i khazadowie ruszyli w dalszą podróż. Każdy wyjadał resztki swojego prowiantu z wyraźnym zadowoleniem, ale znowu przez dłuższy czas nikt się odzywał. Nunri zachłysnął się kawałkiem suszonego mięsa. Odkaszlnął kilka razy i szturchnął Rebnora łokciem, wskazując mu słupy dymu daleko na północ od nich. Cała trójka zatrzymała się raptownie, przyglądając się czarnemu jak proch dymowi. Wszyscy w tym samym momencie na głos stwierdzili, że to orkowie.
- Jeśli zwiną teraz swoje obozowisko, to prawdopodobnie dotrą pod wieczór do Praag – stwierdził Vargun zaskoczony tempem marszu zielonoskórych.
- Miejmy nadzieję, że Praag ma jakiś sensowny garnizon, bo będzie mało czasu na przygotowania – obojętnie dopowiedział Rebnor. Wciąż pamiętał, co ma zrobić w Praag podczas oblężenia. – Musimy się pośpieszyć, chłopaki.
Wszyscy, jak na zawołanie Grungniego, ruszyli truchtem w kierunku Praag. Po około godzinie słupy dymu zanikły, a na horyzoncie zamajaczyły wysokie wieże legendarnego miasta Kisleva. Vargun pierwszy przyśpieszył. Teraz już biegli pełnym tempem, na jakie pozwalały im tobołki i rany odniesione w potyczce. Po kolejnej godzinie biegu cała trójka sapała, jak krasnoludzkie parowozy z Gór Krańca Świata. W końcu nie mogli biec już dłużej, byli za bardzo zmęczeni. Zwolnili i zaczęli iść. Nim się obejrzeli, dołączyli do tabunu spanikowanych uchodźców. Dziesiątki wozów i setki ludzi tłoczyło się na wąskim trakcie. Kłótnie, kradzieże, bijatyki miały miejsce na każdym kroku, a nieliczni żołnierze i strażnicy miejscy starali się zapanować nad tym chaosem. Hałas panujący na drodze był jednak niczym, w porównaniu do tego panującego podczas pracy bądź walki w kopalniach. Dla niewprawionego ucha ten zgiełk byłby katorgą, ale dla krasnoluda był namiastką rodzinnych stron.
No chłopaki! – odezwał się uśmiechnięty Rebnor – Dotarliśmy do celu!
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...