"Ciemniej..." - VII miejsce w konkursie "Świt"
Dodane: 21-06-2010 21:10 ()
„Ciemniej…”
Jam jest Ra, Amon, Helios, Sol Invictus, Mitra, Święty Płomień,…
***
„Pierwszym omenem nadchodzącej tragedii było odejście strażników. Noce Rete spowiły nierozpraszane ciemności, których nie ważył się przerwać najmniejszy dźwięk. Pozostaliśmy sami w obliczu milionów obserwujących nas słońc. Kolejne znaki nadeszły w ciągu następnych nocy: przemówiły woda, ziemia i ogień. Na Dwory nadciągnęły jak szarańcza wieści o powodziach wyrzucanych przez rozszalałe morza, pożarach nadchodzących znikąd, drgawkach chorej ziemi. Rete konała.
Władcy znanego świata zebrali się po raz pierwszy.
Władcy znanego świata zebrali się po raz wtóry.
Elteriusz z rodu Mędrców odkrył, że można ocalić Rete karmiąc ją słońcem. Moce wszelkich szamanów skupiły się na tym dziele. Wszyscy konstruktorzy znanego świata połączyli swe wysiłki by stworzyć Machinę. Niebawem i to przestało wystarczać. Brakowało istoty zdolnej skupić energię słońca i przelać ją w Machinę. Wtedy szamani opracowali warunki wyboru takiej jednostki, ustanawiając urząd Kapłana.
Pierwsi kapłani nie mogli być doskonali, nie planowano ich o pokolenia wstecz, jak czynimy to dzisiaj…”
Syroniusz Myśliciel, Kroniki Początków
Chłopiec stał na tarasie obserwując wschód słońca. Wiedział, że powołanie nie wystarczy. To dopiero początek na długiej drodze do stania się tym, kim nigdy nie chciał zostać. Jedynym Kapłanem Poruszyciela. Wiedział, co go czeka. I po co? By spełnić oczekiwania. By nie zawieść rodziny, która za chwilę, gdy po niego przyjdą, przestanie dla niego istnieć, i narodu, który i tak nic nie wie i nie rozumie. Myślą, że czcimy słońce. Tępa masa.
Kroki stawały się coraz wyraźniejsze, lecz on pozostawał nieporuszony, wpatrując się w swoje zaciśnięte na murku ręce. Drżały.
***
…Klucznik Słońc, Wielki Poruszyciel, czy pod jakim innym czczą mnie imieniem, w swym płomienistym rydwanie zaprzężonym w ogniste rumaki przemierzam wszechświat…
***
Pojawili się jak zawsze znikąd. Ubrani w tradycyjne szaty z twarzami równie martwymi jak ich oczy. Nigdy nie widział, by okazywali jakiekolwiek emocje, nigdy nie mówili więcej niż było absolutnie konieczne. Jak kukły, zimne, nieludzkie marionetki, wierzące, że jakaś wyższa siła pociąga za ich sznurki. Zawsze w jakiś sposób go przerażali. Każdy z adeptów miał swojego nauczyciela, który wprowadzał swojego podopiecznego w tajniki tego, co w przyszłości może być całym jego życiem. Naprowadzali na źródła wiedzy, zaznajamiali z modlitwami i rytuałami, obserwowali u kogo obudzą się odpowiednie zdolności, a kto zostanie odrzucony i co za tym idzie, uzyska zaszczyt ofiarowania swojego życia na ołtarzu. Z pierwotnej liczby uczniów po kilku latach pozostała zaledwie piąta część.
Kiru podążył za swoim opiekunem do jednej z sal, w których odbywały się lekcje. Tym razem nauczyciel podał mu kulę z czarnej szklistej masy, we wnętrzu której jarzyła się bladoniebieska iskra:
- Spraw, żeby zapłonęła i podtrzymaj to, aż każę ci przestać – rzekł suchym głosem.
- Tak, panie.
Kula była lodowata, jej chłód sprawiał młodemu adeptowi rosnący z każdą chwilą ból. Zacisnął na niej palce, ze wszystkich sił usiłując skoncentrować się na światełku wewnątrz sfery. Bezskutecznie. Dużo wysiłku kosztowało chłopaka nim iskra przybladła i zaczęła rozprzestrzeniać się po wnętrzu jak pęknięcia na lodzie. W niektórych miejscach jarzyła się bardziej, w innych z kolei była prawie niewidoczna i dopiero, gdy rozprzestrzeniła się po całej kuli, Kiru skupił się na tym, by pojaśniała. Oczywiście, to także nie wydarzyło się od razu. Gdy przedmiot trzymany przez niego w dłoniach, przekształcił się w źródło oślepiającego światła, miał już mroczki przed oczami. Zagryzł wargi, zmuszając się do milczenia i by nie myśleć o bólu. Wieczności mijały jedna za drugą, nim otrzymał pozwolenie odłożenia kuli. Z otumanienia wyrwał go spokojny, cichy głos:
- Zajęło ci to o wiele za dużo czasu. To nieodpowiednie, byś zajmował się tak mało ważnymi sprawami jak ból. Powinieneś być poza nim, nie odczuwać go. Powinieneś go sobie podporządkować, a nie poddawać mu się. Zwłaszcza, jeśli masz zostać tym, do bycia którym cię przygotowuję. – Beznamiętny głos podziałał na Kiru jak kubeł zimnej wody. Jak śmiesz mówić mi cokolwiek o bólu, skoro sam podałeś mi to cholerstwo w rękawicach?!, pomyślał.
- Wybacz, panie. Wypełnię twoje polecenie, o światły. – Za każdym razem, gdy wypowiadał te tytuły przypominał sobie o karze, jaką otrzymał za nie stosowanie się do tej pełnej szacunku, poniżającej tytulatury.
- Dzisiejsza lekcja zakończona. Możesz wracać do swojej kwatery. – Powiedział Szaman i zostawił go samego. Kiru przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać wzroku od całych pokrytych ranami od oparzeń wewnętrznych stron swoich dłoni. Dzisiejszego wieczoru był jedynym, które takowe nosił.
***
…Wędruję między światami, wśród ciał niebieskich poruszających się w odwiecznym porządku. Jestem władcą czasu: mogę go przyspieszyć, spowolnić, a nawet zatrzymać, jeśli zechcę. Szybkość moja nie ma sobie równych. Jestem władcą światów, bogiem…
***
Od nieskończonej liczby dni trwał przywiązany do świętych skał, „wśród których narodziło się słońce”. Rytuał Objęcia Słońca, najważniejszy na drodze przygotowań do roli Kapłana, wymagał by wytrwał odpowiednią ilość dni w Czasie Ognia, okresie, kiedy niebiański żar w zwykłych śmiertelnikach wypala życie w ciągu zaledwie kilku chwil. Tak samo jak jego kompani, powinien być niejako predysponowany do wytrwania. Powinien… A przecież nawet Szamani mają pojawić się dopiero po zmroku.
Nie wiedział, ile już czasu minęło. Nie wiedział, ile zostało do końca. Nie chciał tego wiedzieć. Każdego poranka miał nadzieję, że lazurowe słońce tym razem nie wzejdzie. Modlił się o to, błagał, zaklinał. Nigdy jego modły nie były tak szczere, pełne zaufania, nadziei i desperacji. Jego własny ból spękanej w rozmaite wzory skóry zlewał się w jedną całość z ekstatyczno-bluźnierczymi okrzykami obłąkanych słonecznym ogniem jego towarzyszy niedoli i słodkawym odorem gnijących ciał tych, których duchy zdołały uciec od płomienia.
***
…Celem mojej podróży są gwiazdy, do których serc wchodzę i rozświetlam je swoją obecnością. Jestem ich panem, tylko dzięki mnie mogą istnieć…
***
Przyszli dopiero wtedy, gdy w Kiru nie pozostał już nawet ślad po dawnej nadziei i wierze. Płomień Słońca nie pozwolił mu umrzeć. Trzymał go w uścisku złamanego i pozbawionego wszelkich złudzeń.
- Dla niewolników nie ma ucieczki, prawda? – szepnął z oczyma pełnymi łez i rozpaczy.
- Nie ma nic. Tylko krew. Krew i pożoga – zawtórowała mu z obłąkańczym chichotem dziewczyna.
Poza nim przeżyło ich dwoje. Oboje szaleni i udręczeni. Nie chciał myśleć o tym, nie teraz. Dawno temu, niemal w innym życiu wyczytał, co teraz się odbędzie. Pochylił głowę w rozpaczy. W głowie zabrzmiały mu słowa dawnego nauczyciela.
- Co ty wiesz, szaleńcze? – zapytał wspomnienie. - Nic o wszystkim i wszystko o niczym. - Sam sobie odpowiedział.
Napiętnowanie kapłana. Jeden z ostatnich rytuałów na drodze do kolejnego koszmaru. Wypełnią pokrywające gęstą siatką jego ciało rany od słońca jakąś niebieską substancją, porozcinają te, po których pozostały już tylko blizny. Drżał obserwując jak podchodzą do niego, po wcześniejszym uwolnieniu i wysłaniu do pałacu jego towarzyszy. Jak zawsze Szamani się nie spieszyli. Robili wszystko zgodnie z tradycją, wypełniając wszelkie jej najbardziej nawet szczegółowe i marginalne nakazy z maniakalną dokładnością. Kiru wiedział, że czeka go bardzo długa noc, która będzie gorsza niż wszystko czego w ciągu swojego życia doświadczył.
- Tak, dla niewolników nie ma ucieczki – westchnął, czując rosnące w swojej piersi przerażenie jak piękny, nocny kwiat.
***
… Bez mojego wspaniałego, odżywczego dotyku, gwiazdy słabną, bledną i umierają. Wystarczy jakikolwiek kontakt, lecz ja lubię urozmaicenie. Kiedyś kręciłem korbą, uderzałem gwiazdy mieczem, tworzyłem kule energii, które umieszczałem na swoim ołtarzu, a teraz przełączam dźwignię. Otwieram wielkie wrota, przemierzam długi korytarz, aż wkroczę do pięknie zdobionej przeze mnie samego Sali. W centralnej jej części znajduje się olbrzymi mechanizm złożony z pozostających w nieustannym ruchu kół zębatych różnej wielkości. Jest niesamowity i oszałamiający, jak wszystko, co stworzyłem. W centralnym punkcie pomieszczenia znajduje się dźwignia. Ona wystarcza, by nakręcić ten mechanizm na odpowiednio długi czas…
***
Młody mężczyzna, którego wychudłe, poszarzałe ciało pokrywały liczne tatuaże, stał na tarasie, oczekując wschodu słońca. Pokryta określonymi, rozpoznawalnymi wzorami sięgająca kostek spódnica ze sztywnego materiału oraz zdobione podobnie bransolety i naszyjnik stanowiła rytualny stój Jedynego Kapłana.
Spoglądał w dół, na niższe poziomy lśniącego w brzasku miasta wykutego w zboczach góry. Zamieszkiwał jedno ze skrzydeł rozciągającego się na przestrzał skał pałacu, w innym zaś mieszkali ci, których „Słońce pobłogosławiło darem widzenia”. Bełkot, pomyślał. Wyżej była już tylko świątynia. O tej porze, na cały dzień miasto zamierało. Oni nigdy nie patrzyli w światło, swoją śmierć i życie.
Promień słońca przebił się tuż nad horyzontem przez atmosferę, która nadała mu lazurowej barwy.
- Boże, Niosący Słońce, jak ja cię nienawidzę – mruknął prosto w twarz wynurzającej się zza odległych gór tarczy słonecznej i odwrócił się wychodząc naprzeciw tym, których kroki rozbrzmiewały na schodach już od dłuższej chwili.
Z lekkim uśmiechem na ustach Kiru pchnął skrzydła wielkich drzwi, tak, że promienie światła zalały nadchodzących, oślepiając ich boleśnie. Tak, jak się spodziewał, nie byli w stanie odpowiedzieć na jego pozdrowienie. Cóż za haniebna skaza w porządku przygotowań do ceremonii… Za chwilę zaczną szaleć i usiłować uratować to, co wcale nie zostało zniszczone. Szukać winnych zaburzenia porządku i drżeć przez karą boską. Jakby jakakolwiek wyższa siła przykładała uwagę do tak małoważnych formalnych szczegółów. Uwielbiam psuć ten ich sztuczny spokój, przemknęło mu przez myśl. Przez chwilę wydał im się potężną istotą ze światła i cienia otoczoną nimbem jarzącego się błękitu, lecz Kiru sam rozwiał tę iluzję, zbliżając się do zaskoczonych Szamanów i mijając ich w drodze do świątyni. Kolejne naruszenie planu, to przecież oni powinni mnie prowadzić. Ciekawe, czy polecą za to głowy? Jego złośliwy uśmiech rozszerzył się lekko, gdy zauważył, że chaotycznie go doganiają, otaczają i gorączkowo usiłują nadrobić swoje niedociągnięcia. Zastanawiam się, za ile kroków zaczną mnie błagać, bym niczego nie mówił. Usłyszał to po czterech.
- Dlaczego miałbym nie poinformować waszych przełożonych o tym, jak traktujecie swoje obowiązki? Przez to, wszystko, co się dziś dokona, może pójść na marne! Cały wysiłek, wszelkie poświęcenie zostanie zmarnowane i przez was zginą miliony – syknął niczym wąż, szykując się do ostatecznego ciosu. Doskonale zapamiętał wałkowane przez długi czas ulubione słowa jego nauczyciela. Musiał umieć je wyrecytować nawet wyrwany ze snu w środku nocy, jak i wiele innych ksiąg. – „Przecież jesteśmy wszyscy jak Machina, której każdy element wypełnia w sposób perfekcyjny swoją rolę. Co by się wydarzyło, gdyby kilka z nich zaczęło wykonywać tylko część swojej pracy? Nastałby wtedy koniec wszystkiego.”
Triumfował, patrząc jak zaczęli drżeć. Fanatyczne, wyjałowione umysły. Kiedy wasz czas się skończył? Wasi przodkowie przewodzili plemionom, to dzięki nim powstały miasta, kultura, dzięki nim nadal istniejemy. To oni stworzyli moich poprzedników. Tacy jak wy zaś stworzyli mnie. Kiedy to wszystko się zepsuło? Co poszło nie tak? Kiedy zatraciliście wszystko, pozostając ślepymi strażnikami zasad, służbistami uwięzionymi pośród sztywnych formuł, bez których wasz świat się wali? Religia, którą uczyniliście obłąkaną formalnością.
Odwrócił się od nich i samotnie skierował się w stronę schodów, a następnie zaczął pokonywać kolejne stopnie. Jak zawsze w takiej sytuacji, w tym miejscu czuł się więźniem. Pamiętał jak wchodził tędy po raz pierwszy, po to by złożyć w ofierze swojego poprzednika. Nadal miał w pamięci, jak wielkie było to dla niego przeżycie i wstrząs. Myślał wówczas, że i jego kiedyś to spotka i jak można pragnąć takiej śmierci. Teraz już wiedział. Można. To jedyna legalna ucieczka, w czasie której nie ma postronnych ofiar. Nie zginie cała rodzina nieszczęsnego Kapłana-samobójcy, by oczyścić go z hańby. Ale przede wszystkim dlatego, by oczyścić świątynię, ołtarz, przebłagać bóstwo i, co najważniejsze, takie rozwiązanie znajduje się w Księdze Praw. Kodeksie będącym najważniejszym źródłem wiedzy Szamanów, gdzie zamieszczona jest opis ceremonii na każdy dzień roku i procedura postępowania w każdej sytuacji. A jeśli wydarzy się coś niemożliwego, bo nie zostało opisane w Księdze, prawa dopuszczają wpadnięcie w panikę, tłuczenie głową w mur i hekatomby, bo najlepszym lekarstwem na wszystko są ofiary. Najlepiej dobrowolne, niewinne i składane masowo. Wszedł na najwyższe piętro wiedząc, że wysłani po niego nie odważą się już pokazać po tak jawnym zaniedbaniu.
- I kolejny raz złożę się w ofierze, po to, by ten świat mógł przetrwać kolejny dzień - szepnął do siebie patrząc na wypalone ślady na rękach, które jeszcze przez chwilę pozostaną ukryte pod bransoletami.
Osoby zgromadzone w świątyni ze zdziwieniem dostrzegły kroczącą przez salę samotną postać zamiast spodziewanego orszaku. Cóż za nietakt, graniczący z bluźnierstwem. Winni bez wyjątku zostaną ukarani.
Za chwilę zaczną mnie okadzać. Gdybym nic o tych moich pomocnikach nie wiedział, mógłbym nawet pomyśleć, że chcą mnie tym dymem odurzyć. Jakby cokolwiek było w stanie tego dokonać, poza mocą. Mógłbym nawet sobie wmówić, że chcą okazać mi litość i, o zgrozo, zmniejszyć moje nadchodzące cierpienie. Przesadziłem z tym całym uczłowieczaniem. To tylko suche warunki spełnienia całej ceremonii, które ktoś kiedyś wymyślił i od tamtego czasu wszelka ich symbolika zdążyła wyparować.
Zakładali na jego ręce i kostki obręcze, w sposób idealny dopasowujące się do zagłębień blizn. Łańcuchy nieprzyjemnie rozciągały jego ciało, gdy po chwili zawisł rozpięty nad bezdenną przepaścią. Jeszcze tylko słońce przyjmie stosowną pozycję i wynurzy się całkowicie zza widnokręgu, zaś lustra na dachu świątyni zostaną ustawione w odpowiedniej pozycji.
***
…Jestem Świetlistym Strażnikiem strzegącym świata przez podstępami zła. Oto Cień, mój największy wróg, czyha na najdrobniejszy moment mojej nieuwagi, by zniszczyć wszystko, czego dokonałem. Splugawić chaosem wszystko to, co w swej łaskawości stworzyłem. Wszelkie moje wspaniałe dzieła skazić i skrzywić, zaatakować mnie, bym pomyślał, że popełniam błędy…
- Ty jesteś moim największym błędem – szepnął cień pojawiając się pobliżu. Humanoidalna postać utkana z najgłębszej ciemności, wydawała się być nawykła do pochłaniania wszelkiego światła, gdyż nagle blask gwiazdy, w której wnętrzu się znajdowali, lekko przyciemniało. Istota najwyraźniej to zauważyła, gdyż wszystko natychmiast powróciło do swojego wcześniejszego stanu. – Szef najwyraźniej dawno cię nie przytemperował.
- Nie służę nikomu – syknęła świetlista istota, w odpowiedzi na co cień zwęził oczy:
- Nisko upadłeś, nie spodziewałem się, że do tego może dojść. A przynajmniej nie tak szybko. Nie byłeś najlepszym wyborem, lecz kierowała mną najwyższa koniecz…
- Nie obchodzi mnie, co kieruje tobą, czy takimi jak ty. Precz z mej domeny, albo cię zniszczę! Znasz moją potęgę i moc, którą dysponuję.
- Nie przybyłem tu walczyć. Przypominam ci tylko o tym, co ważne. Niczego nie stwarzasz, konserwatorze.
***
Granatowe zdobienia jego ciała, wrośnięte tak głęboko, jak to tylko możliwe, zabłysnęły szafirowo i niebawem rozjarzyły się do białości. Błękit energii spływał nieprzerwanym strumieniem na Kiru, wypełniając go i przepełniając do niewyobrażalności. Następnie wyrywał się na wolność, przedzierając się przez wygięte w łuk utkane z agonii tkanki. Miliony razy rozdzierał go i ponownie składał w całość, nie niszcząc jednak szamocącego się w pragnieniu ucieczki życia. W labiryncie bólu, który stanowił Kiru, moc się potęgowała i wzmacniała, zagęszczona wędrowała następnie prosto do serca Rete. Martwej już od wieków planety, żeby wskrzesić w niej sztuczne życie, by przetrwała do kolejnej dawki.
Kapłan pragnął być wolny od fizyczności, nie czuć niczego, nie musieć krzyczeć. Marzył, by łzy nie spływały po jego płonących policzkach parując, nim zdąży sobie uświadomić ich obecność. Była to chwila, kiedy wszelka jego niewiara stawała pod znakiem zapytania. Za wszelką cenę chciał, zmuszał się, by wierzyć, że jest coś, ktoś, kto może go uwolnić, wysłuchać próśb o śmierć. Kogo może zaklinać, prosić o litość. Błagał, by jego kości przestały tlić się we wrzeszczącym ciele, które za nic nie poddawało się potędze, która je pochłaniała. By jego serce zaprzestało pompowania ciekłego żaru krwi, który niezmordowanie rozlewał się kolejnymi falami udręki. Słabł, marząc o tym, że została jeszcze tylko chwila.
Słońce stało już wysoko, gdy w końcu został uwolniony. Z jękiem osunął się na posadzkę, chłonąc całym swoim ciałem jej chłód. Nikt nie miał odwagi podejść do niego nawet na odległość kilku kroków. Mieli rację. Wzory na jego skórze jaśniały jeszcze wyraźnie i wiedział, że tlić się będą przez kilka kolejnych godzin. Widział, jak powietrze panicznie drga wokół jego postaci.
Nie był w stanie podnieść się na nogi i ani nawet oprzeć się na rękach. Wiedział, że wszyscy obecni powoli opuszczają to miejsce. Tak, kontempluję sobie to swoje cholerne płonięcie. Mistyczne doznania chłonięcia chłodu posadzki. Dzięki temu na pewno szybciej dojdę do siebie i będę gotowy na wieczorną ceremonię. Świat był rozmazany, wirował wśród ciemnych plam. Dobrze znana wilgoć ściekała z uszu i nosa, barwiąc jego skórę oraz otaczające go kamienie oczywistym kolorem.
***
…Jaśniejąc urażonym majestatem, emanował nienawiścią, jedynym szczerym uczuciem, do którego był zdolny wobec drugiej osoby.
- Jesteś złem w najczystszej formie! – syknął chmurą słonecznego wiatru.
- Jesteś pychą w najczystszej for… - Niewzruszona Ciemność spoglądała na niego czernią wypalonych galaktyk.
- Chcesz mnie zniszczyć dla własnej korzyści. Zagarnąć Wszechświat dla siebie…
-…A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?[*]
- Zarazo czarna…
- Konserwatorze! Proszę. Zapominasz się! Czyż jakiś świat nie umiera teraz w towarzystwie konającej gwiazdy, bo o czymś zapomniałeś?
***
Nadszedł wieczór, sprowadzając ze sobą najbardziej znienawidzone ceremonie. Ofiary. Dobrowolne ofiary. Urodzeni, wychowani, pozbawieni woli istnienia w tym, jedynym celu. Z mózgami tak wypranymi, że zaszczytem jest dla nich oddać swoje życie na ołtarzu. Kiru nie potrafił pojąć celowości takich poświęceń. Życie jednostki powinno być warte tyle samo, co życie milionów. Przy każdym uniesieniu ostrza zmuszał się do nietaktu spojrzenia im w oczy. W otchłań spustoszonych dusz. Byli takimi samymi ofiarami jak on sam. Jakie bóstwo mogłoby czerpać z tego satysfakcję?! Przeklinał sam siebie, czując na twarzy ogień każdej z krwawych kropli obarczających go ciężarem większym niż cała moc słońca. Ten płomień palił znacznie dotkliwiej i głębiej.
Powiadają, że on, Najwyższy, Kapłan, jest narzędziem w rękach bóstwa. Jasne. Te ręce mają bardzo ludzki kształt, zna je bardzo dobrze i one znają go również. Wieszcze, prorocy, szaleńcy opętani przez słońce. Ogień, który spalił ich umysły i ciała na wiór, nie pozwalając im jednak umrzeć. Takie życie to chyba jeszcze większa kara niż jego. Wizje, które od zawsze wypełniają jego noce, im towarzyszą bez przerwy. Szamani myślą, że nikt nie słyszy ich krzyków. A oni wyją i błagają jak wtedy, gdy razem z nim płonęli. Gdy ich słyszy, ponownie czuje ten ogień palący go od środka i na zewnątrz. Słyszy swój głos, gdy na zmianę wykrzykiwał i szeptał słowa swojej ostatniej modlitwy.
***
…Cień rozpłynął się w pustce, która zgęstniała wokół osamotnionego Poruszyciela Gwiazd, a może była to tylko jego zraniona duma.
- To nie może być prawda. Zuchwalec, zarozumiały oszust śmie się równać ze mną! Ciemność od zawsze próbuje omamić mnie swymi kłamstwami. Ale nie jest w stanie mnie zwieść. Jeśli ten głupiec myśli, że JA porzucę swoje obowiązki i popędzę ratować coś, co wcale nie jest zagrożone, grubo się myli. – Wsiadł na rydwan i nakazał ruszyć koniom, spokojnie kierując je w stronę kolejnej gwiazdy w swoim planie…
***
- Nigdy więcej… Nigdy więcej w imię… - Właśnie, czego? - Nigdy więcej nie uczczisz promieni słońca. Nigdy więcej żadnych ofiar. Nigdy więcej nie zapłoniesz. Nigdy więcej nic… - Te maniakalnie powtarzające się słowa towarzyszyły jego snom, odkąd pamiętał. Głos będący równocześnie wieloma, wieścił bez przerwy, osaczając go także przez długie godziny po przebudzeniu. Myślał o tych słowach, będąc płomieniem, myślał, zabijając.
Sen był prosty. Kiru stał na brzegu urwiska, wpatrując się w horyzont całymi godzinami, mijały wieczności, lecz on zawsze czekał bez skutku. Błękitna kula nigdy się nie pojawiała.
Wstał, rozpamiętując wizje będące równocześnie jego największym marzeniem i koszmarem. Oczekiwał i lękał się tej chwili. Skierował swoje kroki na taras, zachwycając się rzadko spotykaną w tym miejscu ciszą. Cały pałac zdawał się spać kamiennym snem wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami. Wieszcze zawsze najbardziej krzyczą nocami, zastanowił się zdziwiony.
Oparł się o barierkę i patrzył w dal. Zaklinał jak zawsze, by jego wróg zaspał, pobłądził po drodze. Mijały kolejne minuty i nic się nie działo. Czas z każdą z nich gęstniał miodem napięcia. Kiru odniósł wrażenie, że wszystko wokół razem z nim czeka i patrzy. Nie czuł na skórze dotyku wiatru od morza, którego tafla w oddali zeszkliła się lodem niepokoju. Ptaki nie ważyły się krzykami zhańbić zmartwiałego powietrza. Drzewa unosiły swe ramiona w niebo wśród milczącego błagania. Miasto pod nim porzuciwszy wszelkie oznaki życia, przypominało mu świetlistą w ciemności konstrukcję spróchniałych kości. Stoję na grobie, przemknęło mu przez myśl. Po dłuższej chwili Kiru spojrzał na zegar w swoim apartamencie i odkrył, że każda chwila oddala go od momentu zero.
Wrócił ponownie do swojego punktu obserwacyjnego. Gdy stał, w jego umyśle rozbrzmiewały znajome słowa w takt szalejących emocji. Drżał niespokojny, czując buzującą nadzieję i radość, że wreszcie, ostatecznie wydarzyło się to, na co czekał. Potem jednak przypłynął jakiś nieokreślony smutek, zrodzony z poczucia winy, które zimnymi palcami owinęło się wokół jego szyi.
Stało się. Zamarł wpatrzony w to, czemu poświęcił całe swoje życie. Pociemniałe, skurczone jak gnijący owoc słońce ledwo rozpraszało ciemności reteńskiej nocy. Słońce, które ożywiało jego martwą planetę, w jakiś sposób umarło pierwsze. Kapłan przez chwilę zastanawiał się, czy to jego wola spowodowała, że to się wydarzyło. Czy to jego nienawiść? A może wina leży w jego braku serca do tego, co robi. Działaniach opartych na poczuciu obowiązku i swoistym honorze, który nie pozwala odrzucić odpowiedzialności. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Usiłował się przekonać. Cóż zostało więcej?
Znajomy fatalizm rozprostował się w pełnej okazałości. Ten świat nie przetrwa, zdawał się mówić. Kiru wiedział, że to są jego własne myśli, przeczucia i, chcąc, nie chcąc także pragnienia. Pierwszy raz w życiu poczuł się wolny.
Ostatni raz spojrzał na trupią główkę umarłej gwiazdy i tak samo, jak co dnia od wielu lat skierował się w stronę świątyni. Pierwszy raz nie miał wątpliwości odnośnie tego, co za chwilę zrobi. Pierwszy raz schody nie były zapowiedzią lęku czającego się nad nimi. Przeszedł przez sale świątyni, zamaszyście otwierając każde kolejne wrota. W końcu zatrzymał się nad otchłanią, która spiła z niego tyle cierpień.
Wpatrywał się w bezdenny mrok i uśmiechnął się ku niemu. Poza zasięgiem widzenia ciemniało martwe serce Rete. Rozłożył ramiona i rzucił się w jego objęcia.
***
Już w oddali dostrzegł, że coś jest nie tak, jak być powinno. Powierzchnia gwiazdy ciemniała zakrzepła, lśniąc niezliczonymi podrygami bladych pęknięć, świadectwem implozji. Ostrzeżenie jego rzekomego wroga tym razem nie było kłamstwem. Gdyby nie zignorował jego słów, zatrzymał czas i sprawdził…
Oto on, Wielki Poruszyciel, zawiódł jako konserwator.
Cień wyłonił się z pustki i otworzył w milczeniu przed nim otchłań czarnej dziury.
***
Kiru spadał. Pęd powietrza wyrywał mu z płuc strzępy oddechu. Tylko to wraz z łagodnym tchnieniem upadku uświadamiało mu, co się dzieje. Czerń przesuwała się wokół niego niezauważenie. Mijały wieczności.
W pewnym momencie spostrzegł, że coś się zmieniło. Brakło tego podmuchu, który w dalszym ciągu powinien nim miotać. Nie wiedział już, czy porusza się, czy trwa w miejscu. Wyprostował się na tyle, na ile mógł nie wyczuwając żadnego oparcia dla stóp. Rozejrzał się, lecz wszystkie jego zmysły wypełniała absolutna ciemność. Wtem, czerń jakby zafalowała i zlała się w podobną ludzkiej postać, równocześnie odsłaniając przed Kiru oszałamiający widok ogromu otaczających go galaktyk. Istota położyła dłoń do jego twarzy, a dawny Kapłan poczuł wypełniającą go znajomą moc, tym razem jednak pozbawioną bólu. Ujrzał swoje ciało utkane z świetlistej, niebieskiej energii, pozostającej w wiecznym ruchu tak samo, jak powierzchnia gwiazd.
- Witaj, Poruszycielu – zaszumiał Cień. – Twój umysł jeszcze się nie zaadaptował, więc rozpocznę słowami. Znasz ten tytuł. Twoi przodkowie go stworzyli, lecz nie masz pojęcia o jego prawdziwym znaczeniu. Obrałem cię na Poruszyciela Słońc, gdy twój poprzednik upadł.
Będziesz dbał o nie, wypełniając je swą energią. Czas stanie się twoim narzędziem… - Stopniowo coraz mniej przekazywała mowa, wiedza zaczęła opadać niemymi falami obrazów, doświadczeń, myśli. Wkraczała w umysł i wyjaśniała niepojmowalne. Widział wszechświat oczami próżni. Wszechobecnej, świadomej wszystkiego, wiecznej. Przez ułamek sekundy ogarnął wszechrzecz w nawale jej przeszłości i teraźniejszości. Zadrżał, tłumiąc łkanie. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest częścią określonego porządku. Ładu rządzonego określonymi zasadami. Gdzie światło i ciemność wypełniają swoje określone role, a kreacja i zniszczenie nie są dziełami przypadku. Dwie części stanowiące całość, niemożliwe do oceny pod kątem innych wartości.
Umysł Kiru uchylał się przed akceptacją. Walczył szaleńczo na terenach swego zwątpienia.
- Uwierz – powiedział Cień. – Uwierz, do cholery.
I uwierzył.
[*] B. Leśmian, Dziewczyna.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...