"Czarna dziura" - VI miejsce w konkursie "Świt"

Autor: Maciej Dąbrowa Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 16-06-2010 19:46 ()


„Czarna Dziura”

 

 

 

Wrzątek tłumu zalał go pieniącą się falą. Słyszał dźwięki, na które chciałby być głuchy. Ryk bieli. Tej bieli, która otaczała go osiemdziesięciotysięczną przeciwnością. Tej samej, która jest teraz nawałnicą triumfu. On stoi na miejscu przegranego, patrząc w wyszczerzoną w drapieżnym uśmiechu paszczę przeciwnika, której największym atutem jest żarzące się pomarańczowo „2” naprzeciwko „1” - ślad ciosu w zażartej walce z bestią.

 

Poczuł się jakby wiadro lodowatej wody rzuciło go do walki, wskazując palcem na przeciwnika. Jego pewność siebie zwijała się w agonii, a wartością, której należało teraz bronić był honor. Mignęło mu w pamięci, jak szydzili z tych, którzy dają im teraz twardą lekcję pokory. Fioletowo-krwiste pasy jego stroju kontrastowały na tle majestatycznie śnieżnej bieli oddzielonych główną linią frontu. Dziewiątka na plecach jego największego rywala urosła teraz w ich wewnętrznej rywalizacji o to, kto jest najlepszy. Pod złotymi literami Vincenzo Sorvillo czuł palącą siódemkę, która chciała udowodnić swoją wartość, pokazać tym, którzy się za nich modlą i tym, którzy życzą im porażki, coś, co ich zachwyci i powali.

 

Swoim spojrzeniem wydał sygnał do ataku swojej fioletowo-krwistej kompanii. Wielomilionowa armia intensywnie zielonych źdźbeł trawy odetchnęła rosą rozświetloną dziesiątkami elektrycznych słońc. Dźwięk czarnego rozjemcy przebił przestrzeń świdrując wszystko, co napotka. Ruszyli naprzód.

 

Serce pompowało mieszankę wzburzonej krwi, ambicji i płonącej woli walki. Na przedramieniu zobaczył pajęczynę napęczniałych żył przesmykujących pod splotem wzorów tatuażu. Biegł. Byli watahą wilków, przedzierających się przez obce terytorium.

 

Piłka powędrowała pod jego nogi. Odegrał ją, natychmiast zmieniając kierunek biegu. Uchwycił moment, zwietrzył szansę, poczuł dreszcz od rozchodzącej się adrenaliny. Przyjął piłkę bokiem stopy, pozwalając jej minąć rozpędzonego obrońcę. Przyspieszył na tyle, na ile potrafił, prowadząc w pełnym biegu swoje przeznaczenie. Przełożył obie nogi, balansując ciałem jakby mijał rzucane w niego noże. Tuż przed swoim przeciwnikiem obrócił się na piłce w szaleńczej ruletce. Przed sobą miał już tylko bramkę i strzegącego jej przeciwnika, który przyczajony śledził każdy jego ruch, gotowy rzucić się do skoku, gdy tylko będzie trzeba. Pędził, ile sił, wyrywając butami kawałki trawy. Wiedział, że nic go nie powstrzyma. Za kilka sekund poczuje smak bohaterstwa. Dziewiętnaście metrów… osiemnaście… siedemnaście…

 

Rzeczywistość rozmyła się jak olejny obraz oblany terpentyną. Pod nogami poczuł, że idealnie równą murawę zastąpiły kołtuny zielska i korzeni. Finałem jego wspaniałego biegu było lądowanie w głębokiej, cuchnącej błotem kałuży.

 

Coś było nie tak, cholernie nie tak. Pięciogwiazdkowy stadion piłkarski, nawet jeśli należy do odwiecznego rywala nie ma korzeni, o które można się zabić i kałuż dla zwolenników błotnych kąpieli, pomyślał. Ze wściekłości uderzył pięściami w zmętniałą taflę brunatno-smolistej wody. Znudzona żaba zakołysała się razem z pływającym, rozłożystym, wściekłofioletowym liściem. Wymamrotał pod nosem pospolite przekleństwo. Spojrzał w cztery pary żabich oczu plus jedno większe po środku paskudnego pyska. Powtórzył przekleństwo.

- To się nie dzieje naprawdę. To jakiś popieprzony sen! Tej kałuży nie ma, tak samo jak tej przećpanej żaby z chorobą popromienną – wyszeptał.

- Ależ dzieje się. I uważaj na nie, bo są jadowite. – Usłyszał niski, pochrypnięty głos tuż za swoimi plecami. Podskoczył wystraszony zmuszając zdegustowaną sytuacją żabę do metrowego skoku na następny liść. Odwrócił nerwowo głowę, lecz nie zobaczył nikogo. W tej samej chwili usłyszał przed sobą: – Liście oczywiście – uwieńczone obleśnym chichotem z akordem dziur w płucach.

 

Vincenzo spojrzał przed siebie jakby szukał brzęczącego szerszenia wokół jego głowy. Zamarł. Przekleństwa nie były w stanie oddać tego, co zobaczył. Wychudła postać wzrostu koszykarza, o kolorze skóry zbliżonym do mieszanki popiołu i kredy wpatrywała się w niego parą żółtych ślepi z pionowymi źrenicami.

- Tego już za wiele – wymamrotał. Świadomość przestawiła mu się na irracjonalność, a wszystko, co aktualnie go otaczało, zaczęło być irytujące.

- A ty to, kurwa, kto? Pieprzony Jożin z Bażin? Zawołaj Shrecka i Freddiego Kruegera. Będzie biba – syknął, pretensjonalnie mrużąc oczy.

- I dlatego nienawidzę tej roboty – żachnął się chudeusz. – Bo widzisz… jestem tu w jakimś sensie… dla ciebie.

- Serio? Czego? Autograf, koszulkę, zdjęcie? Spadaj, facet. – Czuł jak krew gotuje mu się w żyłach. Czym mnie naszprycowali? Jutro na pierwszej stronie znajdę swoje kompromitujące zdjęcia i nie odpędzę się od sępiących dziennikarzy… o ile nic gorszego.

- Czy ty nie rozumiesz, że ja tutaj jestem po to, żeby wyciągnąć twoje zabłocone dupsko z tej kałuży? Myślisz, że na bagnach sobie wakacje spędzam, wciągam wyziewy, zbieram grzyby i dyskutuję z żabami o filozofii?!

- Wcale bym się nie zdziwił. Zresztą mam to gdzieś, bo wychodzi na to, że jesteś moją narkotyczną imaginacją.

- No dobra… tylko spokój nas może uratować. Ekchem… No więc… dzień dobry. Nazywam się Pierre i mam się tobą zaopiekować przez pierwsze dni pobytu w Czarnej Dziurze. Jestem do twojej dyspozycji i odpowiem na większość pytań. – Odetchnął po odklepaniu wyuczonej wcześniej formułki.

- Taa, a ja jestem Kot w butach.

- Witaj, Kotku. – Źrenice Pierre’a zwęziły się szyderczo.

- Spieprzaj, żulu! Mam cię dosyć, chcę być sam i potrzebuję zadzwonić do mojego menadżera zanim się wkopię na amen.

- A mówili, że to miła robota. - Złapał się za czoło i pokręcił głową - Wstawaj i zacznij przebierać twoimi śmiesznymi pomarańczowymi butkami, bo…

- Won, mówię! Zaraz dostaniesz po tym chudym ryju, że przelecisz przez połowę tej twojej Czarnej… – wrzasnął Vincenzo ze wściekłością i momentalnie stanąwszy na nogach, zamachnął się na rozmówcę, który nagle znalazł się tuż za nim. Poczuł jak komplet chudych palców zaciska się wokół jego szyi, utrzymując go na dystans.

- Chciałem po dobroci, ale n… - Sześć metalowych wkrętów z podeszwy piłkarskich butów wbiło się w patykowatą goleń, rozrywając skórę i wypychając powietrze z dziurawych płuc Pierre’a w syku przechodzącym w stłumiony jęk. Nienaturalnie długie palce uciekły gdzieś w tył.

- Zrozumiałem aluzję – mruknął do ucha zraniony. – Idę sobie. Jeszcze będziesz błagał, żebym wrócił, o ile przeżyjesz, rzecz jasna. – Upiorny chichot rozmył się w bagiennym powietrzu. – Aha, i oczekuję przeprosin.

Vincenzo odwrócił się, ale był już sam.

 

Odetchnął. Kątem oka zauważył dryfującą obok piłkę, która w jakiś sposób znalazła się tu razem z nim. Chwycił ją i podrzuciwszy kopnął rozpylając wokół deszcz drobnych błotnistych kropel. Odniósł wrażenie, że piłka jęknęła. Boże, co to za prochy?, pomyślał.

Wytarł brudne ręce w przemoczoną koszulkę, którą ostatecznie zdjął z obrzydzeniem. Przeczesał palcami rzędy nażelowanych włosów… i zamarł na granicy kolejnego szoku. Z otwartymi ustami obserwował ruch tatuaży na swoim przedramieniu. Wzory kręciły się w czarnej plątaninie pnączy, a skóra między nimi bladła, z każdą chwilą coraz bardziej kontrastując z atramentem. Vincenzo przyglądał się im dłuższą chwilę w osłupieniu. Wijące się spirale mrowiły pod skórą, niczym hordy szalejących ziarenek piasku. Zatrzymały się nagle, jakby czując, że są obserwowane. Czuł, że stoi nad przepaścią obłędu. Jednak to, co po chwili zobaczył, nie było łaskawe dla jego nadszarpniętej wrażeniami psychiki. Tatuaże, jak gdyby nigdy nic, wróciły do swojego życia, lecz teraz zaczęły ledwie dostrzegalnie rozprzestrzeniać się we wszystkie strony. Już miał zakląć, gdy zauważył piłkę. Nie zdobył się na wydobycie z siebie żadnego dźwięku. Oto piłka, wróciwszy z miejsca, gdzie spadła, dryfowała wokół niego, szczerząc upiorne, rekinie zęby w makabrycznym uśmiechu. Tam, gdzie niegdyś widniał czarny znaczek Nike teraz rozciągały się jej krzywe usta.

– Chrystusie Nazareński… - wymamrotał wśród przebiegających dreszczy. Wyciągnął nogę z wody, żeby sprawdzić, czy znaczki na butach też czasem nie zechciały się uśmiechnąć. Odetchnął z ulgą. Spojrzał na upiora piłki i wycofał się z wolna z kałuży. Niestety, potwierdzając jego najgorsze obawy, piłka podążyła za nim. Stanął na grząskiej trawie, a nogi ugięły się pod nim z nadmiaru wrażeń.

- Miaaau. Dlaczego mnie kopnąłeś? – zapytała urażona piłka, której uśmiech obrócił się do góry nogami. Otrzepała się z wody jak pies, lecz Vincenzo już tego nie widział, gdyż jej słowa przepaliły bezpiecznik odpowiedzialny za percepcję czegokolwiek.

 

Podniósł się z ziemi dygocząc. Opierając się na dłoni zauważył, że wzory pokryły ją całą, rozciągając się aż do barku. Wstał niepewnie. Opuścił głowę. Piłka łasiła się dookoła jego nóg niczym kot.

- Nie zemdleję, tego nie ma – wyrzucił z siebie drżącym głosem.

- Przecież jestem, ty jesteś, oni za chwile też tu będą – odpowiedziała rezolutnie piłka.

Rozejrzał się nerwowo, szybko lokalizując nadchodzące osoby. Ich wygląd był dla Vincenza niepokojący i równie dziwaczny jak wszystko w zasięgu wzroku od momentu lądowania w kałuży.

 

Czteroosobowej grupie przewodził potężnie zbudowany mężczyzna ubrany w spodnie z czerwonej skóry jakiegoś zwierzęcia. Nadmiar złego, jego własna była podobnego koloru i mieszała się z czarnymi pręgami jak w umaszczeniu pitbulla. Włosy sprawiały wrażenie zastygłego płomienia, zaś żywym ogniem żarzyły się jego oczy. Za nim szedł ktoś równie rosły, lecz mniej okazałej budowy z rzędami ostrych białych kolców na plecach. Towarzyszyli im: osobnik o pokracznie nieludzkim wyglądzie w hełmie przypominającym pancerz żółwia, spod którego czaiły się ogromne, wybałuszone oczy; kobieta wzrostu przywódcy w niepokojący sposób przypominająca Ruthgera Hauera.

Cudnie, pomyślał, zapominając o wpadnięciu w panikę. Wesoła trzódka pana Hyde’a: Magmowiking, Jeżołak, Żółwiogłowy i Ruthger…a.

Stanął jak wryty nie wiedząc czy w tym świecie należy uciekać, ale na to było już za późno.

- Brać go – rozległo się donośnym basem znad czerwonej brody.

Zapaliła się ostrzegawcza lampka „wiać”. Vincenzo rozejrzał się dokąd uciekać, ledwo zmusił mięśnie do wykręcenia go w odpowiednią stronę, a już poczuł ciężką sieć opuszczającą go do parteru. Próbował się wyplątać z gmatwaniny cuchnących linek, ale zimny prysznic fachowo wymierzonych ciosów i kopniaków ostudził jego wyzwoleńcze zapędy. Wytrzymam. Nie będę błagał, chociaż po ryju trzeba dostać z godnością, pomyślał strzępkami świadomości. Był w stanie jedynie zwinąć się w kłębek i czekać aż gradobicie ustanie.

- Dość, psie syny, bo sam się wami za chwilę zajmę! – wrzasnął płomienisty. – Popsujecie towar i nie dostanę tyle, ile jest wart. Niech no tylko zobaczę u niego jakieś powybijane zęby, a sam wam powyrywam dwa razy tyle! – Dla Vincenza jego słowa były najsłodszymi, jakie usłyszał w ciągu ostatnich godzin. Czuł się jednym wielkim kłębkiem bólu. Jego ciało wyło, ale on sam zmusił się do milczenia. Jednocześnie uświadomił sobie, że to, co się dzieje, nie może być snem, a działanie narkotyków nie trwa tak długo. Zaniepokoił się jeszcze bardziej.

- Aniołku, zakuj go – polecił tryumfującym tonem przywódca bandytów.

Usłyszał ciężkie, powolne kroki zbliżające się do jego głowy, potem jakaś siła podniosła go do góry i ujrzał wspomnianą niewiastę w całej okazałości.

- Mały jest… – stwierdziła tonem znawcy. – …ale słodki. – Uśmiechnęła się w pełnej krasie urody Ruthgera. Na te słowa zadrżał. Ładny mi aniołek. Nie chcę widzieć tutejszych diablic. Zgroza ogarnęła go zimną falą.

 

Wisiał za ręce w uścisku żelaznej damy, bo ozdoby jej ubioru w pełni przypominały średniowieczne narzędzie tortur. Podczas zakładania kajdan na jego obolałe przedramiona, obmyślał rozpaczliwie nierealne plany ucieczki. Gdy tylko założyła mu okowy, z impetem wylądował na ziemi.

- Ostrożnie, Aniołku. Przecież z takich żyjemy – oznajmił Magmowiking. – Idziemy.

Aniołek spiorunowała wzrokiem Vincenza, sugerując dobrowolne powstanie. Widocznie robił to zbyt wolno, gdyż ponagliła go ostrym szarpnięciem, które powaliło go na kolana. Przywódca pokręcił tylko głową i ruszył bagniskiem.

 

Nowy niewolnik bandy zaczął zdawać sobie sprawę ze swojego nieciekawego położenia.

Najdroższy, najlepszy piłkarz na świecie, uhonorowany najlepszymi nagrodami...  upieprzony błotem z przećpanego bagna staje się więźniem barbarzyńskiej karawany. Wspaniały rozdział kariery.

Spojrzał na otaczające jego ręce kajdany. Szarpnął. Jakby chcąc go ukarać, najeżyły swoje wnętrze dziesiątkami ostrych kolców wbijających się bezlitośnie w nadgarstki. Jęknął, żałując, że w ogóle spróbował. Wydawało się, że chłoną jego krew. Westchnął ciężko, idąc obolałymi nogami w grząskiej trawy. Patrzył na idących przed nim napastników, ale wolał skupić się na krajobrazie. Szli skrajem podmokłego lasu graniczącego z rozległymi rozlewiskami. Zielone chmury przepuszczały co jakiś czas promienie cyjanowego słońca. Niebo wyglądało jak wizja fatalistycznego ekologa-artysty. Znad ziemi unosiła się rozgrzana wilgoć, wdzierając się do płuc w duszących oddechach.

 

Po kilkuset metrach grupa nagle się zatrzymała. Vincenzo skupiony na przesuwającym się leniwie podłożu nadział się na plecy Żółwiogłowego, który syknął złowieszczo i zdzielił go po głowie niemal pozbawiając równowagi. Usłyszał przeciągłe przekleństwo Aniołka Hauera, które przeszło w wymyślną wiązaneczkę. Spomiędzy przymusowych towarzyszy drogi widział podobną grupkę dziwadeł. Na ich czele stała drobna kobieta o niebiesko-zielonych włosach i takich też oczach. Wysokim, władczym głosem wystosowała groźbę w kierunku wikinga. – Feniks, ostrzegałam cię, byś nie wkraczał na moje terytorium. Zbieraj złom po drugiej stronie bagna – wycedziła przez zęby.

- Ależ moja droga. To nie jest złom. Prowadzimy tu całkiem dobry okaz. – Wyszczerzył się czerwonoskóry, wspinając się na szczyty charyzmy. Odsunął się, żeby kobieta mogła lepiej przyjrzeć się ich nowej zdobyczy. Vincenzo zaś miał okazję dokładniej zlustrować napotkanych. Widok nie był pocieszający. Dziwacznością dorównywali jego oprawcom.

Obok małej, jak mniemał przywódczyni, stała wyróżniająca się ze wszystkich wzrostem nienaturalnie chuda kobieta z piórami zamiast włosów, pokrywającymi większość jej ciała udając ubranie, zaś palce zakończone były szponami podobnymi do ptasich. Za nimi czaił się kwadratogłowy pokrak dzierżący ogromny pałasz przebity metalowymi kolcami. Kolejny zaś osobnik zamiast nóg miał dodatkową parę rąk. Podpierał się na trzech dłoniach, a w jednej dzierżył łańcuch, na końcu którego kuliło się coś lub ktoś podzielający los Vincenza. Prawdziwa makabra czaiła się w postaci nieudanego cerbera wielkości konia wyposażonego w trzy pary kończyn i głowę złożoną jakby z dwóch asymetrycznie zrośniętych psich pysków o nieparzystej liczbie oczu. Przeraźliwie warcząc, toczyło smrodliwą pianę ze zdeformowanych paszcz.

 

Obserwacje przerwał zniecierpliwiony ton małej:

– Złom to złom. Nie rób z siebie większego idioty niż jesteś. – Odwróciła się do swojej kompanii i dodała: - Pokażcie tym bezmózgim włóczęgom jak karzemy za kradzież.

W odpowiedzi pierzasta zaskrzeczała przeraźliwie szykując się do skoku. Vincenzo padł na ziemię, unikając szarży turpistycznej bestii, która zaczęła rozrywać na strzępy Żółwiogłowiego. Aniołek rzuciła się do ataku, zupełnie zapominając o trzymanym łańcuchu i ciągnąc więźnia przez chwilę za sobą, lecz po chwili uwolniła rękę. Odgłosy walki nad głową Vincenza wybuchały z różnych stron sugerując pozycję horyzontalną jako najodpowiedniejszą do przeżycia. Obok niego opadło z ciężkim łomotem martwe mięso zdekapitowanego Magmowikinga, a jego głowa toczyła się w trawie przez krótką chwilę. Chaos tej masakry zaowocował jednak ostatecznie wdrożeniem planu ewakuacyjnego. Wyczołgał się nieco z kręgu bitwy, po czym rzucił się do rozpaczliwego biegu napędzanego groźbą rychłej śmierci. Nerwowo spojrzał w bok, sprawdzając, czy nikt go nie ściga, ale skupił uwagę na szamotającym się z łańcuchami więźniem grupy agresorów. Człowiek czy nie, przynajmniej go uwolnię. Dlaczego coś mi mówi, że tego pożałuję?

 

Pobiegł do więźnia przeskakując nierówności, sięgnął do pasa rozpłatanego, wielorękiego dziwoląga. Odczepił prymitywny kluczyk i otworzył nim kajdany na rękach i nogach jeńca. Ten strzepując okowy, uwolnił kończyny. Wyglądał równie zwierzęco, jak ludzko. Jego twarz była mieszanką cech różnych drapieżników o kocich cechach w ludzkiej ramie. Czarne, zwierzęce oczy połyskiwały spod szylkretowych włosów z kilkoma białymi pasemkami, które opadając na ramiona, ukazywały jedynie końcówki spiczastych uszu. Dłonie i stopy zakończone były długimi pazurami, a na ziemi rozciągał się jego pokryty sierścią ogon. Uwolniłem kotołaka. Złota odznaka fundacji na rzecz rysiów. Gratulacje.

 

- Dzięki, stary – odezwał się kotołak ku zdziwieniu Vincenza. Błysnął mu szeregiem niebezpiecznie ostrych zębów. – Chyba czas uciekać – wyszczerzył się jeszcze bardziej. Vincenzo wstał, żeby ruszyć do biegu, ale poczuł niepokojący smród cieczy, która spływała właśnie na jego ramię. Autor doznań zapachowych warczał tuż za nim. Uwolniony uśmiechnął się maniakalnie i ryknął po lwiemu w zwierzęcym pojedynku przekonywania. W tym samym momencie abominacja zaskowyczała z bólu, po tym jak ostrze Aniołka rozpruło mu brzuch, dając upust plątaninie wątpi, które rozlały się po ziemi z niemiłym plaśnięciem.

 – Dziękuję, pani. –  Ukłonił się lekko autor lwiego ryku. Skonsternowana kobieta zamarła na moment, z którego wyrwało ją gwałtowne szarpnięcie za włosy pojawiającej się znikąd Małej. – Teraz – syknął dłużnik Vincenza i szarpnął go za ramię. Zaczęli biec w stronę lasu, zostawiając walczących samym sobie. Minęli pierwsze drzewa. Biegli jeszcze kilkaset metrów, a gdy upewnili się, że nikt za nimi nie podąża, stanęli wśród identycznie wyglądających pni. Vincenzo starał się uspokoić oddech po męczącym biegu. Widocznie zapomniał o bólu wbijających się kolców z wnętrza okowów, a może to one nie pamiętały ranieniu go.

- Szanowny Pan wybaczy. Zapomniałem się przedstawić. Mam na imię Siergiej. Miau.

- Vincenzo – odparł zmęczonym głosem, wyciągając machinalnie rękę, jednak widząc pazury Siergieja pożałował odruchu. Kotowaty przekrzywił głowę, patrząc na niego pytająco.

- Nieważne –  westchnął i cofnął rękę. Doszedł do niego szum płynącej wody. Czując każdy obolały fragment swojego ciała, zaczął iść, kierując się tym dźwiękiem.

- Nikt nigdy mi nie pomógł, więc teraz będę służył ci zawsze i wszędzie… czy chcesz tego czy nie, mój wybawco – zachichotał.

- Dzięki, nie trzeba.

- Nie pytałem, czy się zgadzasz. To wewnętrzny imperatyw! Przed nim nie ma ucieczki! – Dopiero teraz Vincenzo dostrzegł fanatyczny błysk szaleństwa w jego oczach i uświadomił sobie, w co się wkopał. Wiedziałem. Jakby w tym wariatkowie jeszcze świra brakowało. Zrezygnowany przyklęknął nad źródełkiem.

- Nie radz… - Głos przeszedł w jęk i oddalił się momentalnie. W łydkę Siergieja wpijała się piłka wszystkimi posiadanymi zębami, warcząc wściekle. Pochylony nad krystalicznie czystą wodą Vincenzo, poczuł jak wzrasta w nim fala irytacji. Zacisnął zęby i odpuścił. Męczyło go już to wszystko. Jego odbicie ukazywało zmiany, jakie zaszły od momentu pojawienia się w tym bagnie. Przyjął je z zaskakującą rezygnacją.  Pociemniały mu oczy i włosy, przybierając barwy smoły. Te ostatnie sięgały już karku, po którym dzielnie wspinał się tatuaż, wkraczając już końcami pnączy na policzek. Wydał się sobie obcym, jakby coś więcej się zmieniło, czego nie był w stanie określić. Wiedział, że odbicie należało do niego, choć jednocześnie zdawało mu się być dziwnie obce. Ignorując szamotaninę, zanurzył ręce w lodowatej tafli wody i ochlapał swoją twarz. Orzeźwiający chłód zmienił się błyskawicznie w falę bólu, wdzierającego w strukturę skóry, a szczególnie pod powieki, w nozdrza i do ust. Musiał to zmyć. Natychmiast. Pełzł na oślep i w końcu wyczuwszy pod palcami błotnistą kałużę, zaczął obłąkańczo spłukiwać ten mokry ogień z twarzy. Podniósł głowę. Cisza zapadła ciężką zasłoną. Siergieja nie było widać w pobliżu, jak i drapieżnej piłki.

To wszystko wina tego Pierre’a. Jestem jakąś popieprzoną Alicją w krainie psychodelii.

- No wiesz, Alu? – Usłyszał znajomy, nieprzyjemny głos za swoimi plecami. Nienaturalnie wychudła ręka oparła się na jego plecach. – Moja wina? A kto się miotał, kopiąc mnie bez przyczyny? Chciałem pomóc. No, może nie chciałem, ale musiałem. Niemniej okazywałem dobre intencje.

- Zabierz mnie z tego schorzałego lasu – wycedził Vincenzo, oddzielając powoli słowa.

- Nic z tego, kotku.

- Żadnych kotów! – warknął. Pierre odchylił się w zdziwieniu.

- Koty są miłe, w przeciwieństwie do ciebie. Widzę, że nieźle się bawiłeś. – Spojrzał na kajdany, wykrzywiwszy twarz w imitacji uśmiechu. Podniósł jego ręce. Kajdany rozpadły się na drobne kawałki jak porcelana. – A to ciekawe. – Przyjrzał się nadgarstkom rozmówcy. – Wiesz, mam wspaniałomyślny plan – zaczął powoli, w dalszym ciągu lustrując jego rany. – Zabiorę cię stąd i pójdziemy do Alchemika, który załatwi ci bilet powrotny do twojego nudnego życia. Ale… - zawiesił głos – …najpierw mnie przeproś.

- Co? – jęknął zdziwiony.

- Nie co, tylko przeproś.

- No, ale przecież wróciłeś.

- To nie znaczy, że ci pomogę, ot tak.

- Mam przepraszać jakiegoś bagiennego popaprańca, bo tak mu się uwidziało w chorym umyśle? Nic z tego! – warknął w próbie protestu.

- No, to żegnam. Miłego zwiedzania lasu.

- Zaraz, czekaj! Nie zostawiaj mnie tu, do cholery!

- W takim razie czekam. – Spojrzał z wyższością. Vincenzo westchnął ciężko jak przed podniesieniem wielkiego głazu.

- Przepraszam – mruknął pod nosem.

- Eee, to takie wymuszone. Więcej ekspresji, uczucia. – Machnął ręką. – Błagaj!

- Jesteś nienormalny. Tu wszyscy są nienormalni. Nie zamierz… - urwał, widząc wilczy uśmiech rozmówcy, od którego przeszły go ciarki. Zacisnął zęby, pochylając głowę ze wstydu.

- Ale nikt się o tym nie dowie – zastrzegł. Czuł jak jego duma trzeszczy pod naporem upokorzenia.

- Zobaczymy, czy się postarasz – dobił go w mentalnym pojedynku, krążąc wokół niego jak drapieżnik. Mijały sekundy cięższe od wieczności oddzielone kroplami potu spadającymi z czoła Vincenza. W końcu wybuchł kanonadą rozpaczliwie rzucanych słów.

- Przepraszam, błagam o wybaczenie za wszystko, co powiedziałem i zrobiłem złego wobec ciebie. – Skończył, chyląc się poniżony.

- Ciekawe… słucham dalej – męczył dalej swą ofiarę, nie przerywając zataczania kręgów.

- Błagam, do cholery, błagam – krzyczał.

Pierre wyszczerzył się perfidnie. Podszedł do kajającego się i kopnął go w plecy. – Liż moje buty! – rozkazał.

- Jesteś szalony. Zrozumiałem, odpuść swoje gierki, proszę. Poniżyłeś mnie dostatecznie. – Chudzielec wyprostował się, patrząc na dzieło swojej manipulacji.

- Jeśli choć trochę zmniejszyło to twoją arogancję, warto było – rzucił sucho. – A teraz chodźmy, bo robi się późno. Mamy przecież czas do świtu. Ziemskiego świtu, czyli naszego zachodu.

- Co? – Rozszerzył oczy w zdziwieniu.

- Jeśli nie zdążymy do świtu, to nie będzie stąd powrotu. Zaczniesz zapominać swoją przeszłość, zmienisz się całkowicie w dosyć nieprzewidywalny sposób… początki już widać, aż w końcu zostaniesz tu na wieczność. Powiedziałbym ci to wszystko już na początku, gdybyś zachowywał się w sposób odpowiedni. – Beznamiętnie wzruszył ramionami.

- O czymś jeszcze powinienem wiedzieć? – zapytał zdruzgotany Vincenzo.

- Jeśli trzymamy się wersji, że stąd odejdziesz, to nic. Aha, tak dla zaspokojenia twojej ciekawości ci, co chcieli cię sprzedać w niewolę to Złomiarze – zbrojne bandy łowców zabłąkanych. Oczywiście, gdybyś został ze mną, nikt by nawet nie pomyślał o schwytaniu cię, no i mielibyśmy więcej czasu na przekonanie Alchemika. No, ale to był twój wybór. Będąc przy pytaniach… kogo mam „przyjemność” prowadzić? No wiesz, żebym nie mówił Alchemikowi, że przyprowadziłem Kota. – Zadrwił.

- Vincenzo – odparł urażony.

- Vin-cen… dobra, Vincent.

 

Westchnął zrezygnowany, patrząc na chudzielca. Chciał wymazać z pamięci wydarzenia ostatnich minut, lecz każde spojrzenie na ich inicjatora sprawiało, że przeżywał je wciąż na nowo.

 

- No, coś tak zmarkotniał? Idziemy, bo świt nas zastanie. Weź się w garść chłopie. – Pierre oparł dłonie na wychudłych bokach ze zniecierpliwienia, wówczas zielonkawe światło ukazało blizny, które pokrywały jego całe ciało mozaiką dawnych cierpień. Szli w ciszy. Od czasu do czasu chudzielec nucił irytująco tandetne melodie, jednak nie zdołał sprowokować towarzysza do rozmowy. Dopiero wychodząc z lasu i wskazując palcem za siebie, przerwał milczenie:

- Twój przyjaciel nie chce nas opuścić, ale mógłby się bardziej postarać, jeśli bawi go takie krycie się po krzakach.

- On jest szajbnięty.

- Ha! Dla ciebie wszystko jest szajbnięte. Póki co. Ale przyzwyczaisz się. – Vincent spojrzał na rozmówcę, z przerażeniem absorbując jego słowa.

- Ej, mamy zdążyć do tego świtu, a ty mi tu o przyzwyczajaniu!

- A, zagapiłem się. Wiesz… taki nawyk. – Przymrużył zwierzęco-gadzie oczy. – Widzisz to wzgórze? – Wyciągnął kościsty palec przed siebie. – Za nim mieszka Alchemik. Pogadam z nim, otworzy przejście, wrócisz do siebie i po krzyku. Jak dobrze pójdzie. – Zastrzegł, podnosząc znacząco palec.

 

Głos za nimi, niczym syrena karetki pogotowia alarmował:

- Tylko nie do Alchemika, nie do tych zbrodniarzy, oprawców, łotrów, drani! Uciekaj od tego diabelskiego pomiotu! – Wrzeszczał Siergiej niczym nawiedzony tuzinem rozbrykanych poltergeistów. Biegł przez bagno z przerwą na kilka upadków. Kulał. Stanął między nimi zdyszany. – Panie, nie idź tam, Alchemic… - popatrzył na rozdrażnionego Pierre’a i schował się za plecami Vincenta, jak szczeniak za matką ofukany przez kota. Zadrżał. Wychudła postać przewierciła go przenikliwymi oczami. Kiedy zatrzymały się one na ranie broczącej srebrzystą krwią, mrugnęły dodatkową powieką, zmieniając rozmiar źrenic.

- Alchemicy źli? – Zdziwił się. – A kto opatrzy twoje rany? Do rana będziesz miał w nich stadko owadów, potem gangrena i dobranoc. Padniesz w lesie jak niedźwiedź. Brakuje jeszcze głodnej kuropatwy i skończysz jako przekąska. Marna przyszłość. – pokręcił głową.

Siergiej podkulił ogon, kurcząc się pod ciężarem wężowego spojrzenia. Vincent odwrócił się zniecierpliwiony, świadom upływu czasu. Rzucił okiem na niechcianego „sługę” targanego dreszczami autorstwa jakiejś fobii.

– Chodź już. Tobie naprawdę trzeba pomóc. Przynajmniej fizycznie. - Dokończył w myślach. Kotołak mimo rosnącego przerażenia, wiedziony „wewnętrznym imperatywem” ruszył śladem swojego wybawiciela.

- Tylko nie do klatki! Tylko nie do klatki! – szeptał na granicy słyszalności w nieprzerwanym przypływie paniki.

 

Przeszli szczytem pagórka napęczniałego jak gnijący owoc odurzającą zielenią. Las za nimi wydawał się być rzędem powbijanych w ziemię zapałek owiniętych szmaragdową bibułą. Po drugiej stronie krajobraz sprawiał wrażenie lustrzanego odbicia tego, który już znali, gdyby nie zamglone, dziwaczne sylwetki wież odległego, olbrzymiego miasta. Ginęły w niebie, niczym jego filary. Widok ten odwrócił uwagę Vincenta od wszystkiego innego. Oderwał wzrok od horyzontu. U podnóża pagórka stał dwór, otoczony palisadą poczerniałych bali, krzyczących ku niebu jak szkielet kolosalnego stwora. Gdy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że skojarzenie było faktem. Twarde kości pełniły rolę wysublimowanego ogrodzenia. Nie chciał wiedzieć, do czego niegdyś należały.

- No co? Kości kuropatwy nigdy nie widziałeś? – Pierre zastanowił się przez chwilę. – No, to już widziałeś. – Wyszczerzył się.

 

Podeszli do bramy, która terkocząc dziesiątkami zębatek, umożliwiła przekroczenie mrocznego ogrodzenia. Plac przed dworem był aseptycznie pusty, wysypany drobnymi kamieniami koloru mokrego piasku.

– Poczekajcie tu na mnie, zapowiem Alchemikowi naszą wizytę. Bywają nerwowi. Wiecie… ekscentrycy. – Chudeusz gestykulując nieproporcjonalnie długimi rękoma, szybkim krokiem wdrapał się na schody i zastukał żeliwną kołatką. Długie, wąskie drzwi otworzyły się, tchnąwszy niepokojącą ciemnością z wnętrza. Wyłonił się z niej jasnowłosy chłopak z różowymi kolorami na policzkach i nienaturalnie sinych ustach. Na szyi ślad od duszenia kolczastym drutem sprawiał wrażenie ciągle niezagojonej rany, która najwyraźniej nie przeszkadzała mu w niczym. Krzywo założony żabot spływał pożółkle na poplamioną koszulę. W ręku trzymał kandelabr załadowany rzędem płonących świec. Pierre szepnął mu coś do ucha, a ten zniknął w ciemnościach przedsionka. Chuda postać opiekuna Vincenta wydawała się jeszcze wyższa pomiędzy kolumnami na tle masywnych drzwi. Upiorna postać niedobitego chłopaka wróciła w ramy wejścia. Kłaniając się kurtuazyjnie, rzekł z namaszczeniem:

- Pan Gilles de Rais oczekuje. – Ustąpił z przejścia, machnąwszy ręką zapraszającym gestem. Vincent ruszył niepewnie. Kurczowy uścisk Siergieja zatrzymał go po kroku.

- Nie wchodźmy tam. Nie chcę, nie zniosę tego znowu, nie do klatki, nie pozwól – zalewał nieskładnym z przerażenia potokiem słów.

- Chodźmy. Nie ryzykowałby idąc z nami, jeśli tam jest niebezpiecznie. Potrzebujesz opatrunków, leków, czy co wy tu macie.

- Nie znasz tego świata – wyjęczał zdrętwiały strachem. Lecz posłusznie skierował swoje kroki w czeluść.

 

Kandelabr rozświetlał mętnie przestrzeń korytarza, w którym tępe kroki odźwiernego z koszmaru odbijały się echem. W ciemności majaczyły ozdobne kolumny czyhające jak drzewa. Rytm stukotów przerwało rozdzierające skrzypnięcie drzwi, wpuszczających rażące światło zmieszane z ciężkim zapachem nieokreślonych korzeni. Sala poraziła ich jasnością wpływającą przez strzeliste okna i wzmacnianą przez liczne lampy. Dopiero po chwili ich oczom ukazał się jej wystrój. Stylizowana na rzymską willę połączona była z pracownią i spiżarnią właściciela. On sam siedział na kamiennym tronie na tle ogromnej mozaiki półek z niezliczonymi słojami i buteleczkami. Powstał ciężko, ukazując swą potężną budowę. Wyższy co najmniej o głowę od Pierre’a z monstrualnie szerokimi barkami, pogładził swoją siną brodę grubymi palcami, odstawiając jednocześnie wymyślny kielich z zielonkawą zawartością.

 

Przewodnik Vincenta ukłonił się niedbale na powitanie.

– Witaj, jaśnie panie. Przybywamy do ciebie w potrzebie. – Klecił na poczekaniu quasi-wytwornie.

- Przestań się błaźnić, tylko gadaj, czego chcecie. – Usłyszał w odpowiedzi nieprzyjemnie niskim głosem.

- Nazywam się Pierre, a to Vincent i niejaki Siergiej. Chce… prosimy, żebyś opatrzył rannych.

- Czy ja wyglądam na lokalnego znachora? - Chudeusz z trudem powstrzymał się przed przytaknięciem. Alchemik upstrzony licznymi bliznami po poparzeniach nie wyglądał na poważnego badacza wiodącego życie pełne udanych eksperymentów.

- Na co mi przyszło w tym podrzędnym zaświecie? Miałem być dostojnikiem w piekle, a spełniam kompetencje wsiowej zielarki. Hades, esteta zakichany, moje zbrodnie uznał za sprzeczne z jego koncepcja artystyczną. – Miał zakląć, ale do sali wsunęła się miniaturowymi kroczkami kobieta w czerwonej sukni i szkarłatnych bandażach. Jej długie, złociste włosy posklejane były krwią, podobnie jak zalana nią była cała skóra. Co więcej, pozostawiała za sobą krwawy ślad bosych stóp. Za nią wyłoniła się postać o wyglądzie damskiego manekina o rysach twarzy ograniczonych do minimum. Jej topielcze-papierowa skóra, odbiegała znacznie swym estetyzmem od klasycznego kanonu bladości. Ścierała.

- Droga Elżuniu, mamy gości. Odpocznij w swej komnacie. Nie możesz się denerwować. – Oblizała usta, do których spływała nieustannie ściekająca po jej skórze krew. Wtem szybkim krokiem wszedł znany im chłopak z kołtunem niedopranych pasów gazy. – Pani, pora zmienić bandaże. – Zaciągnął tonem dworskiego sługi. Cała trójka opuściła salę, a gospodarz ponownie skoncentrował się na przybyłych. Popatrzył na nich krótką chwilę. Zaczął krzątać się po pracowni, rozkładając rozmaite narzędzia, po drodze zdejmując z półek kilka fiolek z różnobarwną zawartością. Zmieszał kilka składników w miedzianej misce. Fioletowy dym, uniósłszy się znad tajemniczego roztworu, przeszedł przez siną brodę Alchemika. Kolejny składnik wywołał serię trzasków. Ostatni zakończył cały proces przeciągłym sykiem jak wrzucona do kwasu głowa Meduzy. Gilles zamieszał wszystko kilkoma mocnymi ruchami. Podniósł głowę i zastrzegł:

- Pomogę wam, pod jednym warunkiem. Dacie mi niewielką ilość swojej krwi. – Wygiął krzaczaste brwi, czekając na potwierdzenie.

- Oni zawsze chcą krwi. Zawsze! – panikował Siergiej na skraju wyczerpania strachem i ranami, po których zostawiał na posadzce srebrzyste smugi.

- Dobrze. – Zgodził się Vincent, dodając: – Podobno możesz mnie odesłać stąd z powrotem. – Coraz mniej podobała mu się ta cała rzeczywistość, a osoba Alchemika niepokojąco nie napawała optymizmem. Bierz sobie facet tą krew i wypuść mnie stąd. Gilles zrobił niewyraźną minę, odchylając masywny tułów do tyłu.

- Jesteśmy w zaświatach, na wysypisku piekła. Z Czarnej Dziury nie ma powrotu. To, co jest dla nich zbyt mało zuchwałe ląduje tutaj. – Oświadczył. Pierre wytrzeszczył oczy w przerażeniu. Podbiegł niezgrabnie do Alchemika i zaczął szeptać mu do ucha, odgradzając twarz ręką od pozostałych i nerwowo wskazując głową w ich stronę. Skończył wpatrzony błagalnie na de Raisa. Tamten milczał przez moment. Zmrużył oczy, po czym odezwał się do Vincenta:

- Oczywiście, tylko tak znamienity alchemik jak ja wynalazł sposób ucieczki z tej beznadziei! - powiedział tryumfalnie. - Przed ziemskim świtem można cię odesłać. Ale, jak powiedziałem, chcę twojej krwi.

- Dobrze, bylebyśmy zdążyli. – Starał się zinterpretować szepty swojego „opiekuna”, ale na nieufność brakowało mu już sił.

 

W mgnieniu oka Alchemik niesiony euforią możności eksperymentowania ściągnął brudne płachty z foteli wyposażonych w trwożące pasy. Siergiej zemdlał. Nie zważając na to, Gilles przygotował wszystkie niezbędne przyrządy. Gestem starodawnego fryzjera wskazał na fotel. Podszedł do nieprzytomnego kotołaka z dawką właśnie zrobionego leku i rozsmarował ją na poszarpanych ranach. Goiła się natychmiastowo.

– Zajmę się tobą za chwilę – mruknął do nieprzytomnego, świadom, że coś znacznie ciekawszego czeka na fotelu. Tą samą maścią o mętnym kolorze zdechłej ryby posmarował pokaleczone nadgarstki Vincenta. Niestety, na niego zadziałała zupełnie inaczej. Wygiął się nagle w skurczu całego ciała i natychmiast wstrząsany konwulsjami zaczął się dusić. Tatuaże pokrywające niemal całe ciało ruszyły w epileptyczny taniec, oszalałe w rytmie drgawek.

– Ciekawe. – Alchemik bąknął przeciągle pod nosem. Zapisał coś pawim piórem w otwartej księdze. I przyglądając się swoim notatkom, uświadomił sobie, że przydałoby się coś zrobić. Podszedł do blatu, chwycił strzykawkę wypełnioną bezbarwnym płynem i wbił ją bezceremonialnie w szyję toczonego atakiem. Metalowym tłokiem zaaplikował mu dawkę odtrutki. Minęło pół minuty, nim ciało opadło ciężko na fotel. Vincent odzyskał świadomość:

- Co to, kur...

- Nieznane dotąd skutki uboczne – wyjaśnił niewinnie Gilles. Poszedł po zbiornik do poboru krwi i zaczął wykład uczonym tonem:

- W tym świecie krew to życie. Wszystko opiera się na niej. Mikstury, leki, pożywienie, a nawet waluta. Przedmioty poskramiane są krwią. – Podniósł przyrząd rodem z horroru medycznego. - Myślisz, że ten dom stałby sobie tak ot? Gdyby nie odpowiednie rodzaje krwi, to pewnie ganiałby teraz po bagnach za wszelkimi zwierzętami. Każdy przedmiot ożywa jakimś irracjonalnym żywotem, jeśli nie ukształtuje się go w stosowny sposób. Można je ulepszać, tak samo zresztą jak własne możliwości. Trzeba tylko wiedzieć, co jest do czego. – Uśmiechnął się. Podszedł do Vincenta, przeciągnął wężyk i wbił igłę w żyłę na zgięciu łokcia.

- Pijecie krew jak jakieś wampiry? – zapytał zszokowany.

- Nie tylko krew. Ale po kolei. Wampiry to nasi bankierzy. Najlepiej znają się na krwi. Potrafią ją sklasyfikować, wycenić i przechować przed chciwcami. Natomiast w tym świecie faktycznie krew jest podstawą pożywienia. Służą do tego odpowiednie zwierzęta. Jest ich kilka rodzajów. Nie myślałeś chyba, że pijemy krew z kogo popadnie. Tak łatwo zakończyć swój żywot. Niektóre gatunki krwi wpływają dobrze na pijącego, ale inne wręcz przeciwnie. Poza tym, w mieście za atakowanie ludzi dla krwi karze się w sposób odpowiedni. Dzięki alchemikom odkrywane są nowe właściwości i kombinacje. A teraz zobaczymy, co my tu mamy. – Schylił się nad rurką, patrząc z zaciekawieniem. Nacisnął ramię Vincenta niecierpliwie oczekując pierwszych kropli. Do rurki napłynęła gęsta, czarna krew z czerwonawymi smugami poruszającymi się podobnie do tatuaży.

- Osobliwe – wymamrotał de Rais, zamaszyście notując. Krew, wypłynąwszy na kilkanaście centymetrów nagle zatrzymała się i błyskawicznie zawróciła do żyły jak dym wciągnięty przez przeciąg. Zapatrzony Alchemik odłożył pióro, nie kryjąc zaskoczenia. Pierre stał z uchylonymi ustami, nie wierząc własnym oczom. To nie kajdany były słabe, pomyślał. Gilles podrapał się w czoło.

- Kim ty byłeś… – wyszeptał w zdumieniu. Sięgnął po wielkie lustro zawieszone na stalowym wysięgniku, pochylając je równolegle nad półleżącym. Odczepił z paska małą fiolkę i po odkorkowaniu podsunął ją Vincentowi pod nos. Zabrał z półki małe zwierciadełko i wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę. – Ale numer! – uderzył wielkim łapskiem w kolano. - To chyba jakiś sport. – Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zamknął oczy i skoncentrował się na swej imaginacji.

 

Vincent stoi na zgniłozielonej, wyboistej płycie boiska zawieszonej w ciemności. Nieokreślone źródło światła z góry daje ten sam efekt, co halogenowe lampy. Żadnych trybun, tylko murawa zwieńczona dwiema bramkami o słupkach różnych wysokości, jak dwa młode drzewa zrośnięte nienaturalnie czubkami. Po jednej stronie on sam. Po drugiej postacie utkane z cienia.

- Zdobądź bramkę, a wrócisz. Do ziemskiego świtu pozostała minuta. – Odzywa się gromki głos z przestrzeni. To szaleństwo. Pod jego nogi spada piłka, a raczej coś, co jest jej karykaturą. Oto ludzka głowa o idealnie okrągłym kształcie spogląda przerażona z dołu. Vincent nie zwraca na to uwagi. Zaczyna biec, tak jak biegł zawsze, gdy odmieniał porażki w zwycięstwa. Mija jeden cień. Przez głowę przebiega mu wspomnienie ziemskiego życia: ciągłego szczucia reporterów, błysków fleszy, setek pytań od obcych mu ludzi. Przerzuca piłkę nad głową kolejnego cienia. Myśli o swoim próżnym bogactwie. O sportowych samochodach, które kurzą się w garażach. O jachtach, które zmienia w każde wakacje. Lekkim trąceniem przepuszcza czerep między nogami zdezorientowanego cienia. Widzi przyjaciół ceniących w nim wyłącznie jego sławę. Wycieczki do klubów, podczas których był wabikiem na ładne dziewczyny.

Wyprzedza ostatnie dwa cienie. Zostaje ten broniący bramki. Teraz pozostaje strzelić. Przypomina sobie te kobiety, które kochały w nim wszystko poza nim samym. Napręża się przed potężnym kopnięciem. Odchyla się. Posyła wrzeszczącą w niebogłosy piłkę wysoko nad poprzeczką. Uśmiecha się gorzko. Cienie znikają, wyparowują krzywe bramki. Znajduje się w zupełnej pustce.

 

Otworzył oczy. Zobaczył swe odbicie w lustrze, czując, jakby widział siebie po raz pierwszy. Alabastrowa skóra pokryta warstwą ruchomych tatuaży. Długie, hebanowokrucze włosy spływają znacznie za ramiona. Wśród czerni jego smolistych, nie ludzkich już oczu nie sposób odnaleźć źrenic. Rysy znacznie wyostrzone niewiele przypominały Vincenza sprzed kilku godzin. Był teraz Vincentem o wydłużonej twarzy z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, co nadawało mu drapieżnego wyglądu. Uśmiechnął się, zaś jego oczom ukazały się ostre zęby bestii.

 

Przez wysokie okna ostatnie promienie absyntowego słońca pochłonął horyzont. Na ziemi nadszedł świt, ale to nie miało już znaczenia.

- Nie musiałeś pudłować. Stąd nie ma ucieczki – stwierdził ze złośliwym uśmiechem Pierre. – Kłamałem. Ja zawsze kłamię. – Wężowe oczy płonęły satysfakcją.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...