"Psalmodia" - fragment

Autor: Michał Krzywicki Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 15-04-2010 21:20 ()


{obrazek http://runa.pl/okladki/psalmodia.jpg}

Michał Krzywicki

 

PSALMODIA

 

(fragmnet 1)

 

Rozdział I

 

 

Powiecie, że będę bluźnił.

 

Mówcie tak.

 

Powiecie, że jestem winien.

 

Pluję na to.

 

Nazwiecie bękartem, synem kurwy.

 

Proszę bardzo.

 

Oskarżycie o zło.

 

Miło mi.

 

Powiecie, że gdyby nie ja...

 

A ja odpowiem, że gdyby nie wy...

 

Rzygam na wasze symbole, od Jerozolimy aż po Akwizgran. W Tuluzie i Gedanensis. Podczas mszy świętej i żałosnego pogrzebu. Szczam na was od czasów Apochonepta III aż po wiek, w którym Abelardowi obcięto jaja. Zresztą zdradzę wam tajemnicę. Listy od pięknej Heloizy pisał sam do siebie.

 

Wieszczą mój powrót, zastanawiają się, czy zostanę normalnie zrodzony, czy z jakiegoś inkuba i kurwy, czy może jako bękart ułomnego księcia. Przestrzegają, że wyskoczę z łona żydowskiej nierządnicy.

 

Słyszano już wiele, że narodziłem się w okolicach Paryża, a moja matka miała na imię Blanche. A niechby nawet. Ładnie przecież.

 

W Tuluzie, w Cyrene i w Aleksandrii obwieszczali moje narodziny i w wielu, wielu innych miastach, za imion cesarzy i królów, których nie spamiętam.

 

Poznałem tchórzliwych rycerzy, rzadko tych mężnych, nie zliczę na palcach, ilu świętoszkowatych psów w habitach i zwykłych szelmów oszukałem.

 

Na stałe związałem swoje losy z Florencjuszem de Vivarem w Mieście o Tysiącu Bramach.

 

Zaraz potem, podczas którejś z wypraw w imieniu króla Kastylii, krzyżowcy z zakonu Calatrava okupowali jedno z miast wyzwolonych spod władzy Arabów, na południe od Sierra de Guadarrama – i właśnie tam mój rycerz zakochał się...

 

A przecież kobieta to zło.

 

***

 

Florencjusz de Vivar od wczesnych lat wysłuchiwał opowieści, jak jego ojciec i bracia zwalczają Arabów w Hiszpanii. W końcu i on dojrzał, by zabijać. Gdy rozsmakował się w wojnie na dobre, nie poprzestał jednak tylko na organizowanych przez możnych panów krucjatach, ale sam zaczął stawać na czele algarades, wypraw łupieskich. Wraz z innymi Kastylijczykami, Baskami, rycerzami z Gaskonii, Bretanii kradł Maurom konie i bydło, łupił ich miasta.

 

Wsławił się wprawnym mieczem i odwagą. Widziano, jak poturbowany, krwawiący od ran, nie opuszczał oręża i żadnym grymasem na twarzy nie zdradzał, że cierpi z bólu. On sam zwykł mawiać, że tylu wrogów jest wokół niego, że nie ma czasu, by myśleć o śmierci. Z upływem lat, gdy krew nieprzyjaciół krzepła na nim jak zbroja, zaczął wierzyć w swą nieśmiertelność. Przestał liczyć się ze zdaniem możnych panów, którzy nie tylko z racji pochodzenia, ale i doświadczenia dowodzili kampanią. Sam decydował, kiedy i gdzie uderzy wraz z powiększającym się z dnia na dzień oddziałem zapatrzonych w niego młodych rycerzy.

 

Wielmoże królewscy mało przychylnie spoglądali na samowolne wyczyny pośledniego rycerstwa, synów caballeros villanas – drobnych właścicieli ziemskich. Najpierw groźby, a potem kary spadały na tych najbardziej krnąbrnych, tak samo zajadłych w walce, jak i w rozboju.

 

Florencjusz postanowił więc sam zadbać o swój los.

 

Na pasie ziemi niczyjej, gdzie nie sięgała władza muzułmanów ani chrześcijan, a gdzie ustawicznie trwały walki, wraz z wiernymi mu druhami stworzył swoje własne królestwo, biorąc w niewolę słabych, mordując silnych, każąc płacić kupcom, pasterzom i pielgrzymom, którzy chcieli przejść przez jego władztwo bezpiecznie. Ale odkąd chrześcijanie zaczęli wypierać Arabów na południe, zrozumiał, że nadejdzie dzień, kiedy będzie musiał wybrać i zapewne podporządkować się nowej władzy, bo inaczej obwołają go banitą.

 

W krótkim czasie ci, którzy z nim przebywali, i ci, których puszczał wolno, nadali mu przydomek Diabeł.

 

Zawsze postępował zgodnie z planem. Zarówno działania wojenne, jak i dyplomatyczne przeprowadzał według wszelkich zasad sztuki wojennej. Szedł na kompromisy z Maurami, kiedy musiał, zdradzał chrześcijan, kiedy mu to odpowiadało, jego kompani służyli mu wiernie, większość z nich miała za sobą udział w królewskiej armii albo książęcych kompaniach.

 

***

 

Kastylijczyk na swą siedzibę obrał jedno z wielu na wpół opustoszałych miast, leżących na pustynnej ziemi, dzielącej chrześcijan i muzułmanów. Nieliczni mieszkańcy, których wziął pod swoją opiekę, zwali je Miastem o Tysiącu Bramach, bo okalające je mury szpeciły liczne wyłomy. Niektóre domy, niegdyś należące do szlachty, zamieniono w prawdziwe twierdze: dodatkowe wieże, wąskie okna, grube ściany. W ciasnych uliczkach przeciskali się strażnicy, pilnując, by nikt nie chodził po zmroku. Każda z dzielnic przypominała teraz obóz warowny, bo każda miała swojego dowódcę. Żydzi zadbali o przepływ gotówki między mieszkańcami; dzięki ich talentom handel rozkwitł tak, by nie było ani zbyt biednych, ani zbyt bogatych. Florencjusz nakazał, by wszyscy w mieście zostali uzbrojeni po zęby, nawet kobiety w razie zagrożenia miały stawić czoło oblężeniu.

 

Jego sława przyciągała rycerzy różnej maści, nie tylko wyklętych przez Kościół i uciekających przed rodową zemstą lub prawem, ale i tych, którzy szukali przygód. Szybko nauczyli się, że tylko on stanowi tu władzę. Prowadził ludzi do walki, miał wszędzie swoich węszycieli, od Toledo aż po Saragossę, i daleko poza granice muzułmańskich miast. Zawczasu dbał o sfinansowanie każdej dyplomatycznej rozmowy, doradzał, jak pertraktować z Arabami, ile pełnych sakw nie urazi godnych grandów. Mówił swoim poddanym, jak żyć i jak umierać.

 

W ciągu zaledwie paru lat jego kompania zmieniła się w prawdziwą społeczność, z namiotów i nędznych szałasów przeprowadzili się do zrujnowanego miasta, w które tchnęli pozory życia. Wśród nich zamieszkali handlarze bydła, kupcy, cieśle, nawet starcy znaleźli tutaj schronienie, a także kobiety i dzieci. Wszyscy mogli czuć się bezpiecznie w Mieście o Tysiącu Bramach, na ziemi niczyjej, która stała się ich domem, a prawo stało po stronie obywateli, którzy nie musieli więcej ryzykować życia na niebezpiecznych szlakach od Pirenejów do Tuluzy. Ziemia niczyja, ziemia de Vivara, gdzie Bóg nie sądzi ani nie karze, gdzie tylu jest bogów, ilu ludzi, tyle modlitw, ile warg – szepczących w półmroku domów zamienionych w kapliczki, meczety, synagogi.

 

Nowy pan tej ziemi polubił swoje królestwo. Szybko zapomniał o naprędce budowanych obozowiskach w drodze na algarades, gdzie granice wyznaczał horyzont, a nie ruiny miasta.

 

Jako syn drobnego właściciela ziemskiego nie mógł liczyć na to, że dostanie ojcowską ziemię. Majątek miał odziedziczyć jego najstarszy brat, średni wyruszył do Ziemi Świętej parę lat przed bitwą pod Las Navas de Tolosa. Florencjusza, jako najmłodszego, przeznaczono do stanu duchownego. Nauka w przyklasztornej szkole, choć pouczająca, dała mu przedsmak tego, co go czeka w klasztornych murach. Prosił ojca, by pozwolił mu sięgać częściej po miecz niż po pióro. Ale stary de Vivar twierdził, że tylko w ten sposób może uchronić się od przekleństwa ciążącego nad całą rodziną. I kiedy wydawało się, że nic już nie zdoła przekonać starca – ani błaganie, ani groźby, że młodzieńcowi zostaje tylko ucieczka i przyłączenie się do pierwszej lepszej bandy – nestor rodu umarł.

 

Śmierć ojca sprawiła, że Florencjusz nagle miał szansę pokochać życie.

 

I oto teraz, po paru latach od tamtego wydarzenia, w spiekocie lata, chował się w ciasnych uliczkach, szukając cienia, ale też i towarzystwa – chciał poczuć, jak jego miasto oddycha, poznać zalety tego miejsca i ile ma przywar. Pojawiał się na targu, by rozsądzić spór między krzykliwym kupcem a wystraszoną kobietą, karcił Żyda za chciwość, wykpiwał młodzika, który imponował dziatwie swym mieczem. Wydając sądy i pouczając mieszkańców, nie silił się na ton mędrca ani nie sięgał po frazesy z uczonych ksiąg. Zdawał się wyłącznie na intuicję – choć uczeni w piśmie zwą to po prostu rozsądkiem – i miał nadzieję, że dzięki temu nikt nigdy nie nazwie go za plecami głupcem.

 

Niedługo jednak zachował wewnętrzny spokój. Przecież to, co zbudował, nie mogło trwać wiecznie. Miasto o Tysiącu Bramach runie jak domek z kart.

 

Zaczął się w chować w wieży, żeby już tylko z wysoka obserwować swoich poddanych – bo tak ich zaczął nazywać – jak nieśpiesznie wracają do domów, by zdążyć przed zmierzchem. Im bardziej ich poznawał, z tym większą niechęcią myślał o tym, że mógłby do nich zejść, przyglądać się ich tępym twarzom, ohydzie ich codziennych czynności, jakby wykonywanych w letargu: przekrzykiwali się na targu, okradali, bezmyślnie pochłaniali wieczerzę, udawali gorliwość w modlitwie, kochali się i zdradzali nawzajem, by w końcu umrzeć i nic po sobie nie zostawić.

 

Po prostu żyli. Dla cieśli, pasterzy i drobnych kupców to było zresztą aż – w tych trudnych czasach, a dla niego tylko tyle. Czuł się jak Bóg, gwarantował im bezpieczeństwo, życie.

 

Florencjusz tak bardzo pragnął znaleźć swoje miejsce na ziemi, z dala od znienawidzonych królewskich rycerzy i rozpolitykowanych możnych. Jeszcze niedawno wierzył, że w mieście mógłby się schronić przed światem, teraz już nie chciał grzebać swojego życia w ruinach. Z dnia na dzień ulatywała gdzieś jego pewność siebie, nocami nawiedzał go niespokojny sen. Budził się skąpany w pocie, zaczęły dręczyć go majaki. Wydawało mu się, że ktoś szeptał mu do ucha wpierw rzeczy wielkie o nim samym, potem wyłącznie szyderstwa, że śmierdzi trupem. Zaczął się obawiać, że przestrogi ojca, mówiące o tym, że cały ród jest przeklęty, coś znaczą. Choć do tej pory nigdy nie dawał im wiary.

 

Mijały miesiące w spiekocie słońca i w zimie.

 

Przez długie dnie nie opuszczał swych komnat. Stracił na wadze, wiele rzeczy, których kiedyś nie dostrzegał, teraz zaczęło go drażnić. Winił swojego kucharza za niestrawne jedzenie albo że nie czuje smaku potraw. Służbę przeklinał za nie dość skrupulatne wypełnianie rozkazów, kochanki, że są zbyt oschłe i zimne. Kompani od wina, od których teraz stronił, mówili za jego plecami, że popada w obłęd, a gdy doszły go słuchy, że ktoś inny pożąda jego władzy, kazał go zgładzić, a potem jego żony, dzieci i kochanki. Wielu rycerzy uciekło z miasta w obawie przed nieuchronną zgubą, którą rychło przewidywali, pasterze nie wracali o zmierzchu do domów, kupcy znikali na szlakach. Niektóre dzielnice opustoszały. W mieście przestano sobie ufać, z lękiem też spoglądano na wieżę.

 

Zdarzyło się nawet, że de Vivar stanął przy oknie i chciał wyskoczyć. Poczuł się jak podczas bitwy z Maurami, gdy wybierał najgroźniejszych wrogów w zasięgu wzroku, jakby chcąc zginąć w walce.

 

Pewnego wieczora, jedna z nałożnic – ale tego nie był do końca pewny, bo gdy się obudził, nikt przy nim nie leżał, a prześcieradło było gładkie po jego prawej stronie – opowiedziała mu historię poprzedniego właściciela tego miasta. Hrabia Berengar, ulegając Maurom, którzy przez wiele dni oblegali miasto, kazał ponoć żywcem zamurować się w jednej z zamkowych piwnic, nie chcąc oddać niewiernym swego poematu. Skrył go pod koszulą, bo tylko tyle zdążył włożyć na siebie, uciekając z sypialni. Żałosna to śmierć, jeżeli jesteś zdecydowany ponieść ją dla paru linijek poezji.

 

Florencjusz kazał odszukać jego grób. Po kilku dniach opukiwania ścian podziemi zamku i rozkruszania murów odkryto zimną celę, a w niej hrabiego. Wyglądał jak trup, ale wydawał się jeszcze żyć. W ręku trzymał zwój idealnie zakonserwowanego papieru, skarb, dla którego poświęcił życie. Ledwie ustami poruszał, ale wyraźnie prosił, by go zabić. Bez ulgi na twarzy przyjął jednak cios noża w pierś. Zamilkł.

 

A poemat...

 

Nic szczególnego.

 

Tylko kilka słów.

 

– Co za diabeł? – mruknął pod nosem rycerz.

 

***

 

I mimo że nic się właściwie nie wydarzyło, w jednej chwili wstąpiła w niego jakaś niewidzialna moc, bo jeszcze tej samej nocy odzyskał wiarę we własne siły, apetyt, by zjeść wieczerzę w towarzystwie najwierniejszych druhów, a do łożnicy wziął sobie nawet dwie Żydówki. Czuł, że musi dać swoim podwładnym dowód, że nie popadł w obłęd. O świcie zebrał ludzi i wyruszył do niewielkiego miasta leżącego na drodze do Toledo. Szli setką, trzy dziesiątki konnych, piechurzy i strzelcy. Pod mury podeszli o zmroku.

 

Ryk przerażonych mieszkańców zlał się z grzmotem burzy i tryumfalnym krzykiem najeźdźców wpuszczonych przez opłaconych strażników. Zgon miasta przypominał trzęsienie ziemi.

 

To tyle.

 

Poezja śmierci.

 

Florencjusz nie brał udziału w mordzie. Wrócił poza mury, rozsiadł się na wzgórzu nieopodal, by podziwiać kłęby dymu i ogień nad miastem, którego blask rozświetlał zaczarowane granatem niebo.

 

Jeżeli ciało ludzkie jest narzędziem duszy, to czyż jego dusza jest chora? Roztarł w dłoniach piasek. Bóg stworzył pokój, ale przecież zrodził też wojnę. Którą drogę obrać, by mu się przysłużyć? Z krzyżem na piersi w klasztornym zaciszu czy z mieczem w ręku skierowanym przeciwko niewiernym?

 

Pokręcił głową, patrząc w gwiazdy. Po cóż człowiekowi wolność, kiedy wybór jest taki niepewny, obciążony winą?

 

***

 

Rzeź trwała całą noc. Wraz ze świtem pozostałych przy życiu pozamykano w paru ocalałych od zniszczenia domach.

 

De Vivar wyznaczył po kilku ludzi, którzy wyprowadzali ofiary na główny plac, by odrąbać im głowy toporem. Raz za razem – starzec, dziecko, zdrowy mężczyzna i kobieta. Niektórzy zdążyli zapłakać, innym pozwolono pomodlić się jeszcze, ktoś przeklął oprawców, komuś, zanim obcięto głowę, złamano szczękę. Wskazywał niekiedy litościwie jedną z ofiar i puszczał wolno, choć szybko stracił rachubę. Ci, którym pozwolono odejść, zyskali szansę na przeżycie. Jeżeli przejdą niebezpieczne szlaki na północ lub na południe, opowiedzą, do kogo należy ziemia niczyja, i jak wielki jest ich strach przed rycerzem z Miasta o Tysiącu Bramach.

 

Jeden z uwolnionych, garbaty starszy mężczyzna, przestrzegł Florencjusza, że właśnie wydał na siebie wyrok.

 

– Zgubiła cię własna pycha – syknął.

 

Rycerz złapał śmiałka za brodę i spytał:

 

– Jak zwie się twój ród?

 

W odpowiedzi usłyszał przysięgę, że w swoim czasie na pewno pozna odpowiedź.

 

Lubił wyzwania, więc pobłogosławił szyderczo swoją ofiarę i puścił wolno, a gdy ktoś z tłumu zdradził szeptem imię mężczyzny, kazał jednemu ze swoich ludzi narzucić staremu na plecy jakiś płaszcz, by osłonił mu chude ramiona i resztki popalonego ubrania.

 

– Nie szata zdobi szlachcica, tylko jego duma – rzekł garbus, ale podarunek przyjął.

 

Florencjusz odprowadził go wzrokiem do bramy. Znieważył już zbyt wielu możnych, plądrując ich miasta, by teraz przejąć się zemstą Matiasa.

 

Do południa uporali się z robotą, zostawili sobie dziesiątki kobiet na usługi i dla gwałtu. A potem rozpoczął się systematyczny rabunek. Nadjechały z dawna oczekiwane wozy, które pośpiesznie ładowano. Brano wszystko, bez wyjątku: kosztowności, naczynia, dywany, meble, zwierzęta, ktoś przygarnął schowane w skrzyni dziecko.

 

Gdy odchodzili, Florencjusz odwrócił się, spoglądając na dokonane zniszczenia. Z daleka wymarłe miasto wydawało się normalne. Tylko gdzieniegdzie słupy dymu były świadectwem niedawnej masakry. Ile takich miast obrócił w ruinę, ilu jeszcze mieszkańców na ziemi niczyjej stanie się jego ofiarami?

 

***

 

Berengar, nie wierząc w Boga, który nadałby sens jego istnieniu, oddał się sztuce. Kreślił literki, zwał je poematami. Obiecałem mu życie wieczne. Minęły lata, a on wciąż żarł, srał i... pisał. Nie wyściubiał nosa poza mury swego zamku, okoliczni mieszkańcy omijali jego siedzibę z daleka. Na usługach miał tylko nicponi, którzy przychodzili i odchodzili, tylko on trwał. Żądał ode mnie, bym pokierował jego dłonią, gdy pisał. Wzorem starożytnych poetów chciał zyskać nieśmiertelność. Zakpił ze mnie, choć on uważał, że to ja zakpiłem z niego. Mam talent, ale nie do wierszy. Co najwyżej mógłbym podpowiedzieć, jak napisać kronikę, przekłamać historię. Powtarzałem mu to do znudzenia. Tłumaczyłem, że jest mi przeznaczony, niemal jak kochanek, ale mam mu do zaoferowania zupełnie co innego.

 

Gdy jego siedzibę napadli Maurowie, rozkazał zamurować się w piwnicy. Nie tylko ze strachu, ale i żeby mnie ukarać za to, że – jak utrzymywał – z rozmysłem go zawiodłem, to jego marzenie... by stać się wielkim poetą.

 

Tkwiłem z nim tam, wysłuchując jego skarg i nieudolnych prób sklecenia jakiegoś wiersza. Płakał, przeklinał, w chwilach słabości nawet modlił się, za nic mając me pomstowanie i pogróżki.

 

Musiałem przy nim tak trwać. Z trudem zachowywałem spokój. Ratowała mnie tylko myśl, że przeznaczony mi człowiek zawsze mnie spotka na swojej drodze. Nie ukryje się przede mną ani pod habitem, ani w zamku.

 

Słyszałem odległe kroki, przytłumione głosy. Nasłuchiwałem, chciałem krzyczeć. Uwolnijcie mnie! Dam wam wszystko to, o czym marzycie. Wtedy hrabia, schowanym przy pasie nożem, odciął sobie język, bym nie wrzeszczał. Gdybym mógł sprawić, żeby gołymi rękami rozdrapał ścianę, zmusiłbym go, a tak mogłem huczeć tylko w jego głowie, naigrawać się bądź prosić, użalać się nad swym losem, zupełnie jak on.

 

Często wyobrażałem sobie świat jako grób, gdzie ludzie nie mogą nawet wzrokiem przebić wieka nieba, choć błagalnie wyciągają w jego stronę ręce. Jak żywcem pogrzebani. Moim grobem był Berengar, jego ciało i loch. Tak długo czekałem. Chciałoby się rzec: Boże, miej litość...

 

Pewnego dnia usłyszałem walenie w ścianę, posypał się gruz i niespodziewanie odkryto moje więzienie. Światło łuczywa przegnało mrok. Rycerz, który wszedł do środka, przez chwilę wdychał stęchłe powietrze. Miał łysą głowę, brodę, która okalała wąskie usta, prosty nos, szpetne blizny na twarzy, śniadą cerę. Ciemne, niemal pozbawione białek oczy. Dla mnie jawił się jak najlepszy ogier, którego duszę będę musiał posiąść. Otrzepał się z kurzu, nachylił nad Berengarem i oniemiał, widząc, że hrabia, na wpół przytomny, oddycha. Szarpał nim przez chwilę, a ten zamglonymi oczyma wskazywał mu zwitek papieru, który trzymał w ręku. Nieznajomy wyciągnął go, zerknął na niego niedbale, a widząc, że hrabia chce coś szepnąć, nachylił się ku niemu. A ja huczałem z jego napuchniętej gęby, ze skróconym językiem:

 

– Zabij mnie, skróć męki, miej litość.

 

Rycerz zrozumiał, sięgnął po nóż i jednym wprawnym cięciem po gardle odebrał mu życie.

 

Zamarł, bo trup rozsypał się w proch.

 

Nie zdziwiłem się, gdy w strachu wymówił me imię.

 

Wyszedł z celi.

 

Nawet nie poczuł, że odtąd nie jest już sam.

 

Nie od razu go poznałem. Nie miałem pewności, że to on.

 

Czasami zanim dotrę do tego, który jest mi przeznaczony, pasożytuję na innych. To jest piekło dla diabła właśnie. Takiego jak ja.

 

Wędrują dusze przeklęte, wędruje i diabeł. Jest poza czasem, ale zaklęty w przestrzeń. Pan wypchanych lalek. Diabeł impregnuje martwą skórę. Jestem pasożytem, tego nie kryję. Nie ja jestem twórcą, cesarzem, królem, choć bardzo bym tego chciał. Ja mogę jedynie splugawić ołtarz w Jerozolimie krwią krzyżowców, zatruć czystą wodę Jordanu trupami, ale i tak najbardziej pożądam świątyni z mięsa i kości, i serca, gdzie Bóg ukrył ludzką duszę. Przechodzę z ciała na ciało, jak zaraza.

 

***

 

Kobieta, którą Florencjusz de Vivar ujrzał w dzień świętego Pawła, stała na targu niby posąg, jakby ktoś odmalował życie miasta tylko dla niej, jako tło. Stragany, ciasne uliczki, białe domki; ich obraz stał się rozmyty. Odcinała się od nich czarnym konturem swych szat i śniadą cerą.

 

Lśniła.

 

Błyszczała w słońcu.

 

Żydowski lichwiarz, stojący tuż obok, wyrwał go z odrętwienia, przywrócił do świata, sprawił, że gwałtownie odczuł szpetotę krzykliwych przekupek, chytrych kupców, napływających do miasta chrześcijan i wyjątkowo nieco bardziej cichych Arabów. Przychylniej patrzył na mullawidów o śniadych twarzach, przemykających niepewnie między straganami. Zachowali wiarę w Chrystusa, ale przyjęli zwyczaje ze Wschodu. Pocili się nie od spiekoty, tylko od arabskich szmat, które ich krępowały. Potrafili jednak sprawiać wrażenie, że są mniej widoczni niż inni.

 

Promienie słoneczne odbiły się od złotego dachu meczetu, oślepiając na chwilę rycerza. Stracił kobietę z oczu, więc zaczął przepychać się przez tłum. Gdy ponownie odnalazł ją wzrokiem, sięgała po pomarańczę, jakby w zwolnionym tempie. Chłonął każdy jej ruch, każdy skrawek boskiego dzieła: nadgarstek, smukłe dłonie, wąskie palce. Szczupłe ciało skrywała pod ciemną suknią bez żadnych ozdób. Czując jego wzrok na sobie, odwróciła głowę. Przyjrzał się jej: wychudła nieco na twarzy, o ostrych rysach, miała mocno zarysowany trójkątny podbródek, wystające kości policzkowe, prosty mały nos i ciemne oczy. Wydawało mu się, że na jej obliczu nigdy nie zagościła zmarszczka gniewu ani zwątpienia, ale zaniepokoiła go źle ukryta melancholia, jakby myślami uciekała gdzie indziej, jakby za czymś tęskniła.

 

Przed oczami mężczyzny stanęły wszystkie przypadkowe dziwki, ich plecy wygięte w łuk, obfite półkuliste kształty rytmicznie uderzające o jego biodra, to jak klęczały, gdy brały jego członek do ust. I wszystko to nabrało teraz innego znaczenia, stało się zadrą w sercu, w jednej chwili wezbrało w nim obrzydzenie.

 

Uśmiechnęła się do niego, a potem pozwoliła, by starsza kobieta, która wyłoniła się z tłumu, zapewne piastunka, zaprowadziła ją do lektyki.

 

Wiedział, że jej twarz i to spojrzenie, choć przelotne, zapamięta już na zawsze. To ta chwila, o której trubadurzy śpiewają, że zmienia życie w wieczne oczekiwanie. Odtąd bezczynność wypełnia dzień, a zamiast klarownych myśli w głowie gnieździ się obłęd.

 

Rzygam. Tkliwe szczyny.

 

Anna.

 

Jej imię poznał miesiąc później, kiedy wojska króla Kastylii, któremu podlegali calatravensi, po zdobyciu miasta odeszły dalej na południe, kierując się w stronę siedzib Maurów na drodze do odległej Kordoby. Była żoną Alfonsa, miejscowego musta’riba, chrześcijanina, który pozostając pod władzą Maurów, przyswoił sobie ich zwyczaje, ale pozostał przy Chrystusie. Do niego też zwrócił się król, by zadbał o porządek w mieście, ponieważ znał zwyczaje i miejscową ludność lepiej niż przybyli rycerze. Florencjusz miał już okazję spotkać go wiele miesięcy temu, gdy dokonywał jakiejś transakcji – sprzedał mu towar zagrabiony w jednym ze spalonych miast na szlaku do Toledo. Teraz skorzystał z zaproszenia do domu. Wnętrze urządzono wygodnie: w środku komnaty, korytarze i schody wyłożono dywanami, ogrzewając zimą albo zwilżając latem za pomocą przemyślanego systemu rur. Zapoznał się ze zbiorami ogromnej biblioteki, w której gospodarz łaskawie pozwalał mu spędzać wiele godzin.

 

Przy każdej wizycie natykał się na Annę, która nie stroniła od męskiego towarzystwa, a mąż pozwalał jej na pełną swobodę, tym bardziej że domagała się tego całą swoją postawą. Należała do tych kobiet, które nie znoszą sprzeciwu, ale jednoczenie znają swoje miejsce i wiedzą, że mężczyźnie trzeba pozwolić, by nim pozostał. Pod muzułmańskim panowaniem musiała zapewne przysłaniać twarz, teraz obnosiła ją z dumą.

 

Dziwka!

 

Niewiele mówiła, raczej słuchała. Czuł na sobie jej wzrok, ukradkowe spojrzenia. Pewnego razu, gdy nalewała mu jakiś napar, musnęła jego dłoń, pochylona nad stołem, i zatrzymała na chwilę swój policzek przy jego brodzie. Wtedy po raz pierwszy poczuł, jak pięknie pachnie.

 

Rozmawiali po łacinie albo po kastylijsku, w jego rodzimym języku, co sprawiało mu szczególną przyjemność, a gdy zaczęła mówić po arabsku, nagle poczuł się jak w klatce pełnej świergocących ptaków. Ale hałas szybko przerodził się w intrygującą melodię. Mowy mahometan nigdy dobrze nie poznał, a teraz nie tylko rozumiał każde czułe słowo Anny, ale i sam potrafił przemówić równie pięknie.

 

Niesamowite uczucie. Dar od Boga? A choćby i od diabła, pomyślał. Po prostu cieszył się, że może porozmawiać z tą czarującą kobietą zupełnie swobodnie.

 

Bóg poplątał ludziom języki, ja je rozplątuję. Jak szybko mój rycerzyk zaakceptował swój nowy dar. Miałem nadzieję, że tak samo ucieszy się z innych...

 

Onieśmielał ją oczytaniem i tym, że z podziwem wyrażał się o kulturze islamu, twierdząc wręcz, że Arabowie niczego chrześcijanom nie zawdzięczają, a wprost przeciwnie – to poddani Chrystusa wiele uczą się i korzystają na kontaktach ze Wschodem. Wymieniał astrolabium albo papier, który u Arabów stał się powszechny. Raz nawet zawyrokował ze wzniesionym palcem, a szumiało mu już trochę w głowie od wina wypitego wspólnie w ogrodzie, że chrześcijanie nie wymyślili nic prócz krzyża.

 

Też tak sądzę.

 

Rozumiała jego wątpliwości, także wtedy gdy pytał, czy rola krzyżowców jest wpisana w misterny plan Boga, gdy wątpił, czy zadaniem prawdziwego sługi Chrystusa jest próbować go wypełniać bez całkowitego zrozumienia. Śmiała się wtedy z niego, mówiła, że powinien służyć Bogu w habicie z mieczem albo z księgą w ręku. Wyznał jej, że jako najmłodszego z rodu de Vivar ojciec przeznaczył go do stanu duchownego, ale Bóg – jak mawiał – kazał mu poznać swoją drogę, krzyżując oręż z niewiernymi, a nie w mnisim habicie.

 

Bóg?! Dobre sobie.

 

Do musta’riba zachodzili także rycerze z zakonu Calatrava, z którymi szybko się zaprzyjaźnił. Dumni panowie w krótkich tunikach, o równo przyciętych grzywkach, schludni, jakby nie znali kurzu na drodze i potu po walce. Sprawiali wrażenie na wpół przytomnych, ale zawsze pewnych, co powiedzieć, kiedy się przeżegnać, a kiedy bez lęku przekląć króla. Mówiono o nich, że na polu bitwy jeden zakonnik wart jest dziesięciu innych rycerzy, że ich konie są najszybsze, a świadkowie bitew, w których brali udział calatravensi, przysięgali, że widzieli ich dziesiątki, nawet wtedy gdy król zarzekał się, że pod jego rozkazem służył tylko tuzin zakonnych rycerzy. Najbardziej śmiali twierdzili wprost – że są oni przeklęci przez Diabła. W podbitych miastach odbierali co swoje. Jedna dziesiąta tego, co król Kastylii zdobywał podczas krucjaty przeciwko Maurom, należała się zakonowi z krzyżem o barwie zakrzepłej krwi, wplecionym w liść. Alfons pobierał dla nich zapłatę, by zadośćuczynić ich wysiłkowi w odbiciu miasta. Robił, co mógł, by sprostać zadaniu, zapewniał, że jeszcze kilka dni i zgromadzi należną zakonowi sumę. Obciążył podatkiem chrześcijan i Arabów, mieszkańców i przybyłych, których jego urzędnicy objęli spisem, każąc strażnikom w bramach dokonywać skrupulatnych rejestrów, kto przybywa do miasta. Do czasu spłaty wynagrodzenia za poniesiony trud w walce, by umilić krzyżowcom pobyt, podarował im winiarnie mieszczące się w chrześcijańskich klasztorach w mieście. Dotąd korzystali z nich Maurowie. Pomni przykazań proroka Mahometa, aby wystrzegać się alkoholu, ukrywali swoje ułomności przed Allachem w świątyni Chrystusa, w cieniu krzyża opróżniając dzbany rozkosznego napoju. Calatravensi skorzystali z oferty musta’riba, okazując mu swą wdzięczność. Florencjusz spędzał wieczory w ich towarzystwie. W ciemnych ławach klasztoru Świętego Jakuba rozsmakował się w cysterskim winie. W świetle świec, które rzucały cienie na ponure rzeźby świętych, opróżniali kolejne dzbany, niekiedy klękali, by się pomodlić, tłumaczyli przy tym, że nie szydzą z Boga, ale proszą o łaskę, o nowy dzień, o gwieździstą noc, o krew niewiernych na mieczu, o litość nad ich przeklętymi duszami. I o wino, żeby nie skwaśniało zbyt szybko. Z czasem libacje wypełniły się zapewnieniami o dozgonnej przyjaźni i niekończącymi się opowieściami. Pedro i don Manrique wspominali wyprawy na północ Hiszpanii, przechwalali się, kto więcej ubił niewiernych w bitwie pod Las Navas de Tolosa, a Florencjusz zdradzał nieco z przeszłości Miasta o Tysiącu Bramach.

 

Żył więc z dnia na dzień, zachodząc to do klasztoru Świętego Jakuba i spędzając noce ze swoimi kompanami, to – szukając pretekstu – odwiedzał Alfonsa, i jak zapewniał gospodarz, w jego domu był mile widzianym gościem; zawsze śledził wzrokiem Annę, prosił, by towarzyszyła mu w ogrodzie albo w bibliotece. I od kilku zdawkowych spojrzeń, w ciągu miesiąca, przeszli do ukradkowych spotkań na targu, a potem, przy cichym przyzwoleniu braci z Calatrava, począł organizować u Świętego Jakuba potajemne schadzki.

 

Myślał tylko o niej. Kochali się namiętnie, bez pośpiechu, choć drżeli o każdą chwilę, którą mogli sobie poświęcić. Nie gonili za kolejną pozycją, sycili się swoimi ruchami. Jego dłonie pewnie wędrowały po jej białej skórze, przeganiały cienie. Jeżeli na początku tliła się w nim tylko nieznana mu wcześniej iskra pożądania, to z każdym nowym spotkaniem coraz mocniej upewniał się, że nie może już bez tej kobiety żyć. Że to nie cień, który spotkał na swej drodze do śmierci, tylko – że ona właśnie jest jego Życiem.

 

Tliło się w nim nieznane wcześniej uczucie. Gotowy był dla niej ponieść ofiarę i zapomnieć o Mieście o Tysiącu Bramach. Nie potrafił wprawdzie porzucić dla niej miecza, ale ona, wśród gorących pocałunków, szybko znalazła rozwiązanie. Zakon Świętego Jakuba. Braciszkowie swoją siedzibę umieścili w Ucles, hojnie obdarzeni przez króla Kastylii, mieli tak jak inne zakony bronić chrześcijańskiej ziemi przed Maurami. Od innych bractw różniło ich jedno – mnisi mogli się żenić, przebywać wraz z żonami i rodzinami w klasztorze. Jej siostra była żoną jednego z zakonników i Anna wierzyła, że im dopomoże.

 

Florencjusz z trudem uwierzył, że jego życie tak łatwo ma szanse się zmienić.

 

***

 

Imponowała mi jego męskość, tym bardziej że Berengar okazał się niezgrabnym grubasem, któremu każdy ruch sprawiał trudności, jakby co najmniej niósł krzyż na Golgotę. Nie mogłem znieść, jak traktował jedzenie, nie delektował się nim, tylko żarł. Tak samo obchodził się ze swymi męskimi kochankami, których przymuszał do klęczenia. Sycił go tylko tryumf nad ciałem i mokra końcówka, do której śpieszył w jednostajnym rytmie.

 

Za to nagie ciało Florencjusza przypominało najpiękniejszą z rzeźb. Każdy mięsień był jak troskliwie wygładzony kamień. Mógłbym tak trwać w zachwycie...

 

Ciemna, krótko przystrzyżona broda. Diabelskie oczy. Tak, tak... Przeszywał mnie dreszcz na samą myśl, że to ja przez nie patrzę. Nos prosty, śniada cera. Rzeknę jeszcze – przystojny.

 

Jęzor za to miał zbyt długi, gdy rozochocony trunkiem, przechwalał się druhom z Calatrava, jak bardzo Anna jest gibka, jak delikatną ma skórę. Pił. A z każdym kielichem płynęło słodkie wino i zdradliwe słowa. Jej szeptał: Kocham, im mówił, że nieźle się pieprzyła. Chwalił się każdym szczegółem, nic nie potrafiąc zachować dla siebie. Calatravensi klaskali, klepali go po plecach, napełniali kolejne dzbany. Gotowała się w nich krew z pożądania i zazdrości.

 

Jednego słowa tylko nie zmieniał. Annie i swoim braciom przecież wyznał, że ją kocha.

 

Żałosne.

 

***

 

A potem, gdy myślał, że dzień albo dwa dzielą ich od tego, by zostać już ze sobą na zawsze – choć nie wiedział jeszcze, jak ma się to stać – Anna przyszła boso, w wymiętej koszuli, jakby wyrwana ze snu.

 

Krzyczała.

 

Przytulił ją mocno, ale go odepchnęła.

 

– Spalili mój dom. A mnie... – Rozglądnęła się nerwowo po kościele, zasłaniając piersi, jakby jakieś niewidzialne ręce chciały ich dotknąć.

 

Wybiegła ze świątyni.

 

Zaskoczony tym, co ujrzał, zrozumiał dopiero po chwili. Ruszył za nią, ale zniknęła gdzieś między domami i wąskimi uliczkami. Próbował ją odnaleźć, lecz bez powodzenia.

 

***

 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...