Relacja z Falkonu 2006
Dodane: 26-11-2006 10:10 ()
Relacje z konwentów, jakie odbywają się w różnych miastach i mniejszych ośrodkach ściany wschodniej zaczynam zwykle od paru słów opisujących podróż. Tym razem będzie inaczej. Oto garść wiadomości ogólnych na temat konwentu, który po raz siódmy odbył się w Lublinie - w dniach 17-19 listopada, w klimatycznych salach IV L.O. im. Stefanii Sempołowskiej w Lublinie.
Program był obszerny i bogaty, ujęty w sześć bloków tematycznych. Dwa z nich poświęcono prelekcjom popularno-naukowym, przetykanym spotkaniami z autorami, dwa kolejne stanowiły krąg prelekcji skierowanych do miłośników rpg, pojawił się też blok konkursowy oraz mangi i anime.
Program zaczynał się o 16.45 w piątek, kończył o 16.00 w niedzielę i należy sądzić, że każdy mógł znaleźć coś interesującego dla siebie. Wbrew obawom nie powtórzył się rok 2004, kiedy to najpierw w tygodniu poprzedzającym Falkon przez Polskę przetoczyła się nawałnica, niszcząc linie energetyczne, blokując drzewami drogi i linie kolejowe, a nocą z czwartku na piątek zaczął sypać śnieg. Piękny biały puch, był wtedy powodem wielu opóźnień - zarówno twórcy programu Falkonu 2004, jak i zwykli uczestnicy nagminnie się spóźniali i program w piątek był niezwykle chaotyczny. Frekwencja na konwencie też była niższa, a zima zebrała po imprezie spore żniwo, bo zapewne wielu konwentowiczów okupiło udział w zabawie przeziębieniem.
Tyle wspomnień. W piątek w promieniach pięknego, właściwie wrześniowego, a nie listopadowego słońca przybyłem około 15.30 pod szkołę i po zakredytowaniu się, tudzież pozostawieniu bagażu w Red Roomie, udałem się na dół, by pomóc w dostarczeniu tektury na konkurs konstruktorski, jaki miałem prowadzić z Kubą „Orlano" Antoniukiem i Kuba „Szonsu' Barańskim jeszcze tego samego dnia. W końcu nieporęczną paczkę wielkości małego kredensu ustawiliśmy koło Red Roomu i mogłem udać się na poszukiwanie znajomych. Mijało mnie coraz więcej osób, zmęczonych, lecz szczęśliwych, z plecakami oraz ciepłymi jeszcze programami i identyfikatorami w łapkach, snujących się i szukających miejsca do rzucenia bagaży.
Korzystając z chwili czasu przed interesującymi mnie punktami programu, powitawszy w drzwiach naszego kapelana, przecisnąłem się i pognałem, by zrobić zapasy na sobotnie śniadanie oraz spokojnie zjeść obiad.
Około 17.30 byłem już z powrotem i ,stojąc w pobliżu stanowisk akredytacji, ujrzałem galerie oryginalnych postaci. Byli to członkowie studenckiego klubu fantastyki Grimuar, ubrani w interesujące stroje, np. policjantki czy uciekinierów ze świata postapokaliptycznego. Skądinąd ciekawe, czemu w takim świecie kobiety nosiły tyle żelastwa na sobie, sic!? Nie zabrakło też elfki, pirata i chicagowskiego gangstera. Wyróżniali się naprawdę bardzo pozytywnie spośród morza mniej lub bardziej mrocznych koszulek i bluz. Nawet piszący te słowa poczuł się przez chwilę nieodpowiednio ubrany...
Ze sporymi bagażami wpłynęła do Red Roomu grupa organizatorów Pucharu Mistrza Mistrzów. Skierowani do Green Roomu, poszukiwali Wielkiego Koordynatora, lecz oto przeżyłem chwile grozy, bo... po przywitaniu się Andrzej Pilipuk nieśmiało zapytał mnie, czy wiem, czemu w programie nie ma jego dwu prelekcji!?
Krew na chwile stężała mi w żyłach - opisując sprawę po wędrowyczowsku - pot zamarzł mi w gumiakach, mój rozrusznik serca uruchomił jakoś organ, który jął po chwili tłoczyć życiodajny płyn i olśniony myślą „znaleźć Krzysia - Misia". Szybko doprowadziłem przed oblicze Znanego Łowcy Meteorytów naszego Wielkiego Przedwiecznego Koordynatora. Żółw, na którym opiera się świat cicho westchnął J
Bojąc się, ze znowu nie będę na żadnej prelekcji, bo zbyt wciągnie mnie konwentowe życie, udałem się na prelekcję Marcina Wrońskiego o dawnym Lublinie. Jako fan i wyznawca kultu mojego ukochanego miasta, które jak wiemy jest nie tylko środkiem świata, ale tędy wszak przechodzi owa Axi Mundi, na jakiej obracają się sfery (także te niebieskie), z radością stwierdziłem, że prelegent opowiada słuchaczom właściwie to, co sam chciałbym im przekazać. Zamiast godziny powinien mieć więcej czasu na epatowanie opowieściami o miejscach i ludziach, jacy tu żyli. Było zatem o dzielnicy Czwartek, rzekach, w tym jednej schowanej pod dworcem PKS, Widzącym z Lublina i wielu innych interesujących historiach z naszego miasta. Mając godzinę przerwy, ugrzęzłem w Green Roomie, gdzie przy nakrytym ceratowym obrusem stoliku, mogłem chwile porozmawiać ze znajomymi. Nasz kapelan, przygotowujący się do sesji, chyba Neuroshimy, pytał mnie nawet, jaką wybrać profesję - rabina, księdza czy kaznodziei - baptysty!?
Zbity z tropu pytaniem, poszedłem na prelekcję Mileny Wojtowicz i Wiktorii „Viki" Witkiewicz „Historyje magiczne albo bajki prawdziwe". Mimo tego, że Milena musiała opuścić swój punkt programu, Wiktoria świetnie sobie poradziła, opowiadając o czarownicach, procesach, czarach itp., zadowalając chyba nawet bardzo wybrednych odbiorców, bo frekwencja na spotkaniu była naprawdę duża. Malowniczym uzupełnieniem stroju Viki był czarny szpiczasty kapelusz, jaki Wiktoria celowo zabrała na spotkanie.
W Green Roomie szykowano się do sesji, trwały przygotowania do LARP-ów, ja tymczasem poszedłem w okolice sali 63, gdzie, razem z Kubą Szonsu" Barańskim i Kuba „Orlano" Antoniukiem, miałem prowadzić konkurs konstruktorski.
Przybyło ostatecznie sześć drużyn, które dzierżąc w dłoniach kserówki obrazków, przedstawiające pojazdy z uniwersum „Gwiezdnych wojen", miały dzielnie budować X-wingi, krążowniki czy inne AT & T z dostarczonej przez nas tektury. Sprawdziwszy, czy wśród dostarczonych narzędzi są noże do papieru, nożyczki i inne ostre gadżety ogłosiliśmy początek zmagań.
Do sali co i raz wpadali uczestnicy by popatrzeć, jak z arkuszy tektury powstają płaty, silniki jonowe, lasery i wyrzutnie torped protonowych. Uczestnicy pracowali, my posililiśmy się pizza, którą koledzy z lubelskiego fandomu SW zamówili jako późną kolację.
Około 2.00 z mocnym postanowieniem - nigdy więcej konkursów w nocy zmagania przeszły w kulminacyjna fazę. Dokonaliśmy oględzin prac, wybraliśmy najlepszą i umordowany poszedłem spać. Niestety, Michał „Selekcja" Świerad i Michał „Sienio" Sieńko postanowili urządzić sobie przyjacielski sparring zapaśniczy w Red Roomie. Jak potem wyjaśnił mi Sienio - „My byliśmy cicho, tylko nas głośno dopingowali".
Jakoś jednak usnąłem. Rano po śniadaniu w Green Roomie pognałem do sali 63, by dokonać oficjalnego rozstrzygnięcia konkursu konstruktorskiego. Ostatecznie wygrał model snow-speedera z „Imperium kontratakuje" kolegi kryjącego się za pseudonimem „Mr Fett", mimo ze zamiast mandaloriańskiej zbroi, ubrany był w zwykły, nawet nie czarny podkoszulek
Pozostałe miejsca zajęły modele X-winga o dość imponujących rozmiarach oraz Sokoła Millenium.
Po spotkaniu postanowiłem spokojnie usiąść na chwilę w Green Roomie, gdzie napotkałem Wielkiego Koordynatora. Mimo poważnych rozważań, stwierdził w końcu, że nie ma sensu przenosić dyskusji o Jedi, jaką miałem prowadzić razem z Agnieszką „Achiką" Szady i pozostaliśmy przy podanym w programie terminie.
O 12.00 zaczęliśmy zatem dyskusję o Jedi, a dokładnie o pewnej wizji zakonu, jaką przestawił w swoich filmach „Człowiek we Flaneli", czyli George Lucas. By nie było zbyt łatwo, w pierwszym rzędzie zasiedli: Michał „Doh" Łuszczak i Marek „Krad" Dudziak, nad którymi powietrze aż drżało od Ciemnej Strony Mocy. Robili wszystko, by przyrównać postępowanie rycerzy Jedi do członków NSDAP bądź Gestapo. Nie udało im się jednak wyprowadzić z równowagi Achiki i dyskusja przebiegała dość rzeczowo. Kiedy ten punkt programu dobiegł końca, udałem się do Red Roomu, by wśród swoich rzeczy wyszukać pewien brązowy proszek, który po zalaniu gorącą wodą staje się cudownie wonnym napojem.
Z kubkiem aromatycznej kawy pognałem do piwnic szkoły, zostawiając kolegów z fandomu SW, którzy mieli ciekawie opowiadać o bitwach w klasycznej i nowej trylogii Lucasa.
Cóż skłoniło mnie, by zstąpić do czeluści, gdzie gwar głosów i stukot toczących się kostek przywodzą na myśl dźwięki bębnów z Morii? Otóż w jednej z sal koledzy z „Maxmini" uczyli trudnej sztuki malowania figurek. Musze przyznać, że jak rok temu tak i teraz z poświęceniem i anielską cierpliwością czuwali nad każdym ruchem straceńców z pędzelkami w dłoniach. Nawet mało zdolne osoby mogły pod ich kierunkiem pomalować elfa, krasnala czy innego pokemona. Oczywiście towarzyszyły temu anegdoty i opowieści z odbytych bitew i turniejów, można było sporo się nauczyć o jakości modeli i figurek, rzetelności produkujących je firm i właściwościach farb, tudzież efektach, jakie uzyskuje się po zakończeniu prac.
Czas płynął. Złoty blask słońca za oknem przeszedł w zmierzch, a potem mrok jesiennego wieczoru. Opuściłem podziemia i wróciłem do świata żywych. Po obiedzie w syryjskim barze pana Mustafy Habiby wróciłem na konwent, jednocześnie mijając znajomych, pytających o plany na sobotni wieczór.
Opuściwszy spotkanie z Markiem Huberathem, prelekcję „Piotra RX Demianiuka o Obcym i konkurs wiedzy SW kolegów Kuby „Chonsu" Barańskiego i Macka „Kozi" Kozioła, wylądowałem ostatecznie w księgarni konwentowej. Przypomniawszy sobie o stosie książek w domu do przeczytania i pojemności kieszeni, udałem się na kolejną prelekcję Mileny Wojtowicz i Wiktorii „Viki" Witkiewicz o czarownicach.
Należy tu wspomnieć, że temat ten w programie pojawiał się często, bowiem punktów poświęconych czarownicom było kilka. Wiktoria i Milena miały swoje wystąpienie w piątek - „Historyje magiczne albo bajki prawdziwe" i w sobotę - „Po co komu czarownice", panowie: Bogumił Nowak, Jacek Komuda i Romuald Pawlak prowadzili panel dyskusyjny „Czary, magia, czarownice inkwizycja procesy i stosy", a pojawiły się nawet takie punkty jak „Okultystyka w grach rpg", zatem nawet najbardziej wybredny miłośnik czarów i tego, co mroczne był chyba usatysfakcjonowany. Ja akurat wolę wszystko, co jeździ po szynach, ale prelekcja Wiktorii, bowiem Milena musiała złożona przeziębieniem pozostać w domu, bardzo mi się podobała. Było o magii, jako pewnym elemencie kultury, towarzyszącym ludzkości od zarania jej dziejów, roli czarownic, wiedźm i zielarek w społecznościach, wyobrażeniach ludzi na temat tych pań i ich mrocznej profesji. Wiktoria nie zapomniała też o swoim słynnym kapeluszu.
Kiedy jej wystąpienie dobiegło końca, poszedłem do sali obok, gdzie przystojna pani aspirant a może podinspektor, czyli Joanna „Squirel" Kulik, w kamizelce z napisem „Policja", opowiadała o zagadkach kryminalnych, co można było wnioskować z tytułu „Tożsamość sprawcy nieznana".
Nie znoszę pałek i kajdanek, dlatego czym prędzej udałem się na spotkanie miłośników „Wielkiego Przedwiecznego", które prowadził Piotr „Żucho" Żuchowski pod przewrotnym tytułem „Czy Cthulu śpi?". Chodziło nie tyle o budzenie, czy przyzywanie istot spoza wszelkich wymiarów, ale omówienie stanu polskiego fandomu miłośników systemu „Zew Cthulu", tudzież twórczości H.P. Lovecrafta. Żucho opowiedział trochę o podręcznikach i dodatkach, jakie już się ukazały i projektach fanowskich. Dyskusję, jaka z tego wynikła, przenieśliśmy potem w kuluary, czyli do „Traktu królewskiego" na Starym Mieście.
Tam w bardziej kameralnych warunkach, kontynuowaliśmy spotkanie, a powietrze falowało nad nami od macek.
Po 23.00 wróciłem na konwent i na pierwszym piętrze zauważyłem dziwną konstrukcję. Składała się ona z ławki, czegoś obitego skórą - jakby kozła z sali gimnastycznej i tekturowej końskiej głowy. Po chwili olśniło mnie, że to musi być ten słynny rumak z prelekcji Achiki i Dextera o koniach. Odpoczywałem chwilę w Red Roomie, kiedy Kamil „Baczi" Baczewski i Krzysiek „Gonzo" Badowski rzucili: „Chodźcie idziemy przejść się po konwencie, może skonfiskujemy jakiś alkohol...".
Mimo posiadania zielonej plakietki twórcy programu, przyjąłem najbardziej stanowczą z min i ruszyłem za nimi korytarzem. Byliśmy w słynnej wieży, gdzie na szczycie rozkładają swój obóz mangowcy, w piwnicach, gdzie królowały rpgi i planszówki. Około północy dotarłem do Red Roomu, z mocnym postanowieniem odespania nocy. Wkrótce jednak pojawili się znajomi i mogliśmy spokojnie rozpocząć spotkanie. Wspominaliśmy poprzednie Falkony, minione tegoroczne konwenty, Krzyś-Miś dzielił się pomysłami. Około 4.00 rano, kiedy towarzystwo powoli się wykruszało, udało mi się ułożyć na karimacie i spokojnie zasnąć.
Rano miałem dziwne spotkanie - idąc korytarzem napotkałem zjawę. Po bliższym przyjrzeniu się był to nasz kapelan w stroju organizacyjnym!? - No tak, pomyślałem - niedziela i poranna msza. Na szczęście po kolejnej godzinie snu, złapałem pion, natomiast w trakcie porannej toalety i śniadania, towarzyszył mi kpiący wzrok Damiana. Spotkałem żywe trupy - relacjonował - Selekcja ,Indiana...
Jak widać najczarniejszą nocą na konwencie jest ta z soboty na niedzielę.
Jeszcze przed południem poszedłem pomóc przywrócić jedną z sal do normalnego wyglądu, miało tam bowiem odbyć się rozstrzygnięcie konkursu i wręczenie Pucharu Mistrza Mistrzów. W sali zastaliśmy ciepłe jeszcze śpiwory i jedzenie na stołach, tudzież kurtki i buty. Ustawialiśmy stoły i krzesełka tak, by nie zagubić żadnego z tych przedmiotów. Dodatkową atrakcją był uczestnik konwentu, który zbudził się i z pewnym zdumieniem obserwował jak Michał „Sienio" Sieńko ustawia przed nim rządek krzesełek. Warsztaty literackie Achiki ominąłem - wszak mamy to regularnie na sekcjach literackich. Należy nadmienić ze Red. Nacz. „Czasu Efemerydy" wystąpiła w pięknym elfim stroju.
Podejrzewając, że obiadów może jak rok temu zabraknąć, szybko pognałem do sąsiadującego ze szkołą gimnazjum na lunch. Organizatorom po raz kolejny należą się słowa uznania, bo uczestnicy konwentu mogli zjeść tani i smaczny posiłek. Talon za 5 zł upoważniał bowiem do zjedzenia dwudaniowego obiadu z kompotem ekstra. Wspominam o tym, bo na wielu konwentach uczestnikom pozostają do dyspozycji bułki i słynne chińskie zupy, o wielowiekowej przydatności do spożycia.
Aura w niedzielę była mglisto - listopadowa, a znajomi napotkani na schodkach przed szkołą narzekali na brak śniegu. Odparłem, że w budżecie na przyszły rok są przewidziane armatki śnieżne na wypadek braku naturalnych opadów.
Interesującym punktem była msza, w piwnicach w opustoszałym Games Roomie. Śpiewom i modlitwie towarzyszył dźwięk turlanych kostek, dobiegający z korytarza. Nasz kapelan okazał się jak zawsze niezawodny i zgromadził na mszy aż dziesięć osób. Być może zadecydowała późna pora - na 14.00 łatwiej się zebrać niż rano.
O 15.00 zaczął się ostatni punkt programu - dyskusja Kuby „Chonsu" Barańskiego i Radka „Radekasa" Kasprzyka o Anakinie Skywalkerze i drodze, jaką przebył od Mrocznego Widma przez „Zemste Sithów", skończywszy na „Powrocie Jedi".
Mimo, że minęło trochę czasu od „Zemsty Sithów", dyskusja toczyła się dość żywo; kłóciliśmy się o różne aspekty życia Jedi, Moc, oddziaływanie jej Ciemnej Strony. Była to niejako kontynuacja dyskusji z soboty.
Uroczyste zakończenie konwentu zaczęło się o 16.00, gromadząc sporą grupę uczestników. Wielki Koordynator, uzbrojony w nagrody zajął miejsce za stołem i zaczął dziękować uczestnikom, sponsorom etc. Zachęcał do odwiedzin na naszym portalu oraz uczestnictwa we wszelkich formach aktywności, jakie oferuje LSF „Cytadela Syriusza".
Na końcu był konkurs, Krzyś - Miś, a potem wywoływane przez niego osoby, rzucały pytania, a publiczność odpowiadała. Było coś o długości ciąży u krów (!?), wygranej w piłce nożnej, detalach architektonicznych, a przede wszystkim mnóstwo śmiechu i zabawy.
Kiedy uczestnicy zaczęli się rozchodzić, rozpoczęliśmy najtrudniejszą część operacji, czyli porządki po konwencie. Około 18.00 konwój zapakowanych po brzegi aut dotarł pod WOK i zaczęliśmy rozładowywanie rzeczy, jakie zostały po konwencie. Falkon 2006 zakończyłem o 20.00, kiedy to znalazłem się wreszcie w domu.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...