Wilczy Legion - fragment

Autor: Adam Przechrzta Redaktor: Słowik

Dodane: 02-10-2009 08:43 ()


Energiczne kopnięcie w łydkę wyrwało Krohnego z letargu, poderwał się od razu czujny, z palcem na spuście, zerknął przez okienko. Stasiuk nadal rąbał drzewo, a Marysia niosła do chałupy kosz świeżo zerwanych w sadzie jabłek.

– Co się stało? – zapytał bezgłośnie.

– Prawdziwa Pomona – odparł z rozmarzoną twarzą Tomczak.

Rzeczywiście dorodna dziewczyna mogła się kojarzyć z rzymską boginią sadów, ale Krohne nie miał ochoty wysłuchiwać erotycznych fantazji podwładnego.

– Udusiłaby cię udami – stwierdził złośliwie. – No i najpierw musiałbyś ją złapać...

Sierżant był tak samo ofiarą swojego wyglądu, jak i zasad życiowych. Znał biegle cztery języki i należał do najinteligentniejszych pracowników „Dwójki”, jednak wzbraniał się przed awansami, gdyż, jak uważał, zmniejszyłoby to jego szanse na udział w akcjach bojowych. A tych potrzebował jak ryba wody. Stąd rzeczywiście niewiele kobiet zwracało na niego uwagę – co innego brzydki sierżant, a co innego mało przystojny major; wyjątkiem były kręcące się na obrzeżu kryminalnego światka podejrzanej konduity dziewczyny na Pradze. Tomczak mieszkał tam od dziecka i cieszył się szacunkiem lokalnych opryszków, co przekładało się na niejakie sukcesy u płci pięknej.

Dalszą wymianę zdań przerwał im okrzyk Marysi, dziewczyna wypuściła z ręki koszyk i nie zwracając uwagi na rozsypane jabłka, rzuciła się do ucieczki w stronę sadu. Do obejścia wbiegło dwóch obszarpańców, kilkunastu innych pojawiło się na świetnie widocznej ze stryszku piaszczystej drodze. Stasiuk z głuchym warknięciem uderzył jednego ze ścigających córkę bandytów siekierą, z przerąbanego barku trysnęła krew. Drugi wystrzelił z ukrytego pod kurtką obrzyna, trafił Stasiuka w pierś. Słysząc strzał, maszerujący dotąd beztrosko intruzi sformowali się w tyralierę, ruszyli na gospodarstwo. Błysnęły w słońcu lufy karabinów, ktoś wyciągnął nawet granat. Krohne wybiegł na podwórze i strzelił niemal z przyłożenia w plecy pochylonego nad leżącym Stasiukiem napastnika. Przyklęknął i opróżnił magazynek, celując w stłoczonych przy furtce bandytów. Słychać było czyjeś wycie i krótkie, przypominające warknięcia serie z bar‑a, to sierżant smagał drogę ołowianym deszczem. Kapitan odwrócił Stasiuka na wznak, nie wypuszczając z drugiej ręki broni. Mężczyzna broczył obficie krwią, ale wyglądało na to, że żyje.

– Zostało jeszcze dwóch! – krzyknął z góry Tomczak. – Czają się za płotem, piętnaście metrów na lewo od furtki, mam ich w martwej strefie, ale jak się ruszą, to ich dorwę!

Krohne wytarł o spodnie zaplamioną krwią dłoń, załadował strzelbę i ruszył schylony wzdłuż płotu. Wokół panowała złowieszcza cisza, nawet psy przestały szczekać. Nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, żeby zadzwonić po pomoc, pomyślał Johannes, zaciskając zęby. W pobliskim miasteczku stacjonował szwadron kawalerii Korpusu Ochrony Pogranicza. Oczywiście bandyci mogli przed wejściem do wsi zerwać druty – telefon miał tylko sołtys, drugi znajdował się w oddalonym o kilometr dworku.

Coś zaszeleściło po drugiej stronie płotu i Krotne wystrzelił trzykrotnie, przetoczył się po trawie, zmieniając pozycję przewrotem przez bark. Pociski bez trudu przebiły wysuszone, popękane deski, rozległ się cichy jęk zakończony bulgotem, a na drogę wyprysnął mężczyzna w cyklistówce na głowie. W ręku trzymał karabin Mannlichera. Kapitan poderwał się z bronią gotową do strzału, ale Tomczak był szybszy. Uciekiniera zatrzymała seria z erkaemu, po której zwinął się na ziemi jak robak. Zza płotu doszedł Krohnego czyjś wysilony, chrapliwy oddech i ciche, stłumione jęki. Oficer bez pośpiechu pomaszerował wzdłuż ogrodzenia, przeszedł przez furtkę i skierował się ku jęczącemu, trzymającemu się za brzuch mężczyźnie. Kątem oka zauważył klęczącą przy ojcu Marysię, dziewczyna z bladą jak chusta twarzą usiłowała opatrzyć mu rany. Za plecami Krohnego rozległy się ciężkie kroki – Tomczak potrafił chodzić bezszelestnie, ale teraz dawał znać, że pilnuje pleców towarzysza. Obaj uczestniczyli w niejednej takiej akcji.

– Pomyłujte, pomagite – wyszeptał błagalnym tonem postrzelony.

Jego młodzieńcza, nieledwie dziecinna twarz wykrzywiona była w grymasie bólu, spomiędzy obejmujących brzuch palców sączyły się strużki krwi. Tomczak chrząknął pytająco. Krohne przyłożył lufę do ucha rannego i nacisnął spust. Głowa chłopaka rozbryznęła się jak przejrzały melon.

– Ależ z ciebie zimnokrwisty skurwysyn – skonstatował Tomczak.

– O co ci chodzi? – odburknął Krohne.

– Przecież prosił o litość...

– Założę się, że ta zamordowana w zeszłym tygodniu służąca też błagała o miłosierdzie. A jednak zgwałcili ją i utopili pod kołem młyńskim. Nie sądzę, aby nasz młodzian czyścił wówczas paznokcie. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – wzruszył ramionami Krohne.

Zawrócili do gospodarstwa Stasiuków, po drodze kapitan jeszcze raz przystanął i strzelił, we wsi zaczęły szczekać psy, wyczuły, że jest po wszystkim. Podeszli do klęczącej nadal przy ojcu Marysi i przenieśli Stasiuka na łóżko do chałupy.

– Co z nim? – zapytała dziewczyna, splatając nerwowo palce.

– Jeśli nie wda się zakażenie, powinien przeżyć – powiedział znużonym tonem Krohne. – Idź do domu sołtysa i każ mu zadzwonić do miasteczka po lekarza i wojsko. Chyba, że przerwali druty, wtedy trzeba będzie wysłać kogoś konno.

– Będzie się bał – wyszeptała.

Tomczak pokręcił przecząco głową.

– Już nie – rzucił z chłodnym uśmieszkiem. – Wszyscy ci, którzy mogliby mu coś zrobić, gryzą ziemię. Jeśli miałby jakieś wątpliwości, powiedz, że kapitan Krohne i sierżant Tomczak przyjdą go poprosić osobiście...

W głosie mężczyzny nie było groźby, ale Marysia wzdrygnęła się jak smagnięta batem i wybiegła z domu.

– Nie strasz jej, gorylu – mruknął Krohne.

Sierżant prychnął pogardliwie i zniknął gdzieś na chwilę. Wrócił z glinianym, pełnym mleka dzbanem. Udając, że nie widzi wyciągniętej ręki oficera, przechylił naczynie, napił się i okazał satysfakcję solidnym beknięciem. Dopiero wtedy przekazał swój łup Krohnemu.

– Niesubordynacja i brak szacunku dla starszych stopniem – wymamrotał tamten, pijąc łapczywie. – Może trochę chleba?

– Nie. Nie – powtórzył sierżant z naciskiem. – Porzygasz się. Zjemy coś lekkiego za dwie godziny.

Krohne westchnął, ale nie protestował. Odstawił opróżniony dzbanek i przymknął oczy, momentalnie zapadł w sen.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...