"Green Lantern": "No Fear" - recenzja

Autor: Przemysław Mazur & Damian Maksymowicz Redaktor: Motyl

Dodane: 19-06-2009 14:49 ()


Damian Maksymowicz (DM): Hal Jordan w wyniku wydarzeń z mini serii "Rebirth" powrócił do życia. Pracuje w liniach lotniczych Ferris (niestety ma zakaz latania) w odbudowującym się Coast City, znów pełni obowiązki Green Lanterna sektora 2814, podczas gdy Korpus Zielonych Latarni podnosi się z popiołów i rekrutuje nowych Latarników. Tyle wstępu do albumu "No Fear", w którym już na początku uwagę przykuwa znakomita okładka Aleksa Rossa, nie ukrywam, że jestem fanboyem jego twórczości, ale w tym przypadku można ocenić zawartość po okładce, jest bardzo dobra.

Przemysław Mazur (PM): Zaiste! Okładka zachęca, choć pierwsze plansze już niekoniecznie. Ale o tym we właściwym czasie. Tak jak zechciałeś wspomnieć Hal Jordan, jako kolejny z rzędu heros DC padł ofiarą spadku koniunktury opowieściami superbohaterskimi. Z miejsca było jednak oczywiste, że tak znacząca postać powróci w dawnej lub co najwyżej lekko zmodyfikowanej formule. "Eksperymenty" z przeistoczeniem w Paralaxa, czy Anioła Odkupienia znanego jako Spectre spełniły swoją rolę (w drugim przypadku zaskakująco owocnie), a gdy popularność miesięcznika "Green Lantern vol. 3" stopniowo zanikała stało się jasne, że rewitalizacja Hala jest niezbędna. Geoff Johns, postrzegany obecnie jako jeden z najbardziej kreatywnych twórców zatrudnianych przez DC, w gruncie rzeczy poszedł na przysłowiową łatwiznę. Bowiem najzwyczajniej odtworzył wszystko to, co zmiotła swoista rewolucja w pod-uniwersum Zielonych Latarni w toku "Emerald Twilight" ("Green Lantern vol. 3" nr 48-50). Trochę to naiwne niemniej, jak widać, sprawdziło się. Restart serii został przyjęty wręcz entuzjastycznie i po przeszło czterdziestu odsłonach miesięcznik ten wciąż nie traci na popularności. Warto zastanowić się, jakie mechanizmy sprawiły, że kierowana przez Johnsa seria zyskała aż taką przychylność czytelników. Czyżby nostalgia dawnych czytelników? A może nowatorskie podejście do samej mitologii Green Lanternów?

DM: Widzisz, mamy zupełnie inne podejście. Ty znasz dobrze poprzednie serie, a ja przed "Rebirth" czytałem trochę pojedynczych zeszytów z Latarnikami i po prostu nijak nie mogłem się przekonać. A w serię Johnsa wsiąkłem od razu. Posiada co prawda lepsze i gorsze numery, ale dzięki długotrwałym planom ujawnia powoli składniki głównej intrygi. Plus rewitalizacja mitologii GL na własne potrzeby dla mnie, nie ortodoksyjnego czytelnika (wobec GL), jest to coś odkrywczego. I te ciągłe cliffhangery, że w napięciu oczekuje się, co dalej. Do omawianego przez nas tomu mam mieszane uczucia, pierwsze trzy numery są poprawne, ale za to #4-6 sprawiły, że nie mogłem się oderwać od lektury, czego zasługą były też rysunki Ethana Van Scivera i Simone'a Bianchi. Ciekaw jestem Twojej opinii wobec pierwszej połowy, bo jest tam kilka nawiązań do klasyki GL.

PM: I chyba na tym głównie polega sukces Johnsa. Po prostu na nowo, nie przejmując się zbytnio zarówno logiką (w końcu to tylko komiks ...), jak i podstarzałymi wielbicielami dawnych serii, jeszcze raz opowiedział tę samą historie, choć w mocno odmienionym ontourage'u (chwała za to rysownikom). O dziwo udał mu się manewr niemal niewykonalny: nie tylko przyciągnął do serii kompletnie nowych czytelników, dotąd nie zainteresowanych perypetiami kosmicznych stróżów prawa, ale też wprawił w zachwyt dawnych fanów. Nieliczni malkontenci prędko nabrali wody w usta zapewne za sprawą szaty graficznej wspominanych przez Ciebie ilustratorów.

DM: W końcu to "GL"  przyniósł zasłużony rozgłos Van Sciverowi. A Bianchiego wcześniej nie kojarzyłem, ale dzięki tym rysunkom z "No Fear" na pewno przez długi czas go nie zapomnę.

PM: Pierwsze trzy epizody to istotnie moment rozkręcania scenarzysty. Nie mógł on uniknąć nawiązań do przeszłości, bowiem młodsi "stażem" czytelnicy nie byliby w stanie zorientować się w sytuacji. Stąd po raz kolejny mamy okazje obserwować scenę, w której Hal otrzymuje pierścień mocy. Widać już jednak zamysł stopniowo kiełkujący w rozleglejszy twór fabularny rozwinięty w kolejnych trzech odcinkach. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy do czynienia ze startem nowej serii było to raczej nieuniknione.

DM: Johns  w historii rysowanej przez Darwyna Cooke'a pokazał między innymi powolne zacieśnianie więzów Hala z Kylem Rynerem (młodocianym następcą Hala po tym jak ten oszalał we wzmiankowanej historii „Emerald Twilight”) oraz nakreślił, jakie stosunki w dzieciństwie miał Hal w rodzicami i dlaczego postanowił iść w ślady swego ojca i zostać pilotem. W skrócie to historia o radości, jaką daje latanie. Jak odebrałeś historię z Manhunterami, dla mnie było to pierwsze zetknięcie z tymi mechanicznymi istotami.

PM: Sam zamysł Manhunterów, niejako "poronionego płodu" Strażników Wszechświata pragnących naprawić błąd swego pobratymcy, Krony, wydawał mi się emocjonujący i ze znacznym potencjałem fabularnym. Jakiegoż zawodu doznałem podczas lektury "Millenium", crossoveru z 1988 roku, w którym intryga rzeczonych androidów odegrała kluczową rolę. Steve Englehart, scenarzysta wspomnianej serii, bez cienia subtelności zarżnął ów temat. I za to chwała Johnsowi, że potrafił na nowo wydobyć z komiksowego niebytu Manhunterów. Osobiście jestem bardzo usatysfakcjonowany ich obecnością na kartach "No Fear". Mamy tu do czynienia z autentycznie groźnymi "urządzeniami", które w odróżnieniu od swych poprzedników z "Millenium" potrafią sprawić mnóstwo problemów.

DM: Ja już wiem, Ty jeszcze nie, bo nie czytałeś, kim jest ów tajemniczy przywódca. Nie będę zdradzał tego, bo to temat na recenzję drugiego tomu. Być może nie wyłapałem, ale czy znalazły się tam jeszcze inne odwołania? Wyłapałem, że jeden z kadrów, gdy Hal ratuje samolot to nawiązanie do kultowej okładki, niestety nie pamiętam, z którego numeru...

PM: Nie dam głowy, ale w moim przekonaniu jest to nawiązanie do okładki magazynu "Showcase" z września 1959 roku (nr 22), czyli pamiętnego debiutu Hala. Swoją drogą, na Manhunterach rzecz się nie kończy, bowiem Johns, jak przystało na twórcę lubującego się w szybkich zwrotach akcji, czerpie pełnymi garściami z panteonu oponentów Hala. Hector Hammond, Sharkman (ta postać szczególnie zyskała na wizerunku za sprawą Van Scivera), Sonar, a zwłaszcza intrygujący Black Hand. Ta mozaika superłotrów sprawia, że Green Lantern raczej nie cierpi na nadmiar nudy, a wraz z nim także my, czytelnicy. Czy dopatrzyłeś się momentów, które w Twoim przekonaniu uznalibyśmy za zbędne dłużyzny?

DM: Hmm … Może właśnie w historii z Manhunterami, ale to tylko w porównaniu z drugą historią, gdybym czytał samodzielnie to byłbym innego zdania. Dla mnie ci łotrzy byli nowością. Swoją drogą, kim jest Sonar, bo nie kojarzę go w tym momencie?

PM: Sonar to jedna z bardziej sztampowych, choć na swój sposób urokliwych postaci doby Srebrnego Wieku. W "No Fear" pojawia się tylko przez moment, po czym Hal załatwia z nim sprawę hmm... dosadnie. Jak oceniasz z kolei zrewitalizowany wizerunek osobników, którzy sprawili znacznie więcej problemów Halowi - Sharkmana i Black Handa?

DM: Ah, ten mężczyzna z celi, już wiem, o kim mówisz. O Sharku nie mogę nic powiedzieć niestety, odwołując się do biosu postaci. Tu jest po prostu żądną krwi bestią. Black Handa po raz pierwszy zobaczyłem w "Rebirth", gdy Hal jeszcze jako Spectre pozbawił go ręki. W "No Fear" jest bardzo niebanalny, złowieszczy i przerażający. Jego walka z Jordanem może nie wyróżnia się niczym ponad standardowe starcie super hero vs. super łotr, ale dialogi są znamienne, co podkreśla sam Johns w  evencie „Blackest Night”. Black Hand ma tam być czołową postacią i jeśli Johns utrzyma jakość prezentacji Williama Handa spełniając chociaż połowę obietnic, co do wspomnianego wydarzenia, to rzeczony oponent śmiało może być uznanym komiksowym złoczyńcą 2009 roku. A jakie są Twoje wrażenia po występie Handa?

PM: Mnie Sharkman z kolei utkwił w pamięci z czasów, gdy miesięcznik "Green Lantern vol. 3" ilustrował Joe Staton. Wówczas ów rekin-mutant sprawiał wrażenie groźnego, choć zarazem kuriozalnego przeciwnika. Van Sciver nadał mu bardziej drapieżny i równocześnie barbarzyński wygląd, co postrzegam jako autentyczny strzał w dziesiątkę. Z Black Handem identycznie. Nareszcie przeciwnicy Hala doczekali się godnej oprawy graficznej. Nawet Hector Hammond, uznany swego czasu przez magazyn "Wizard" za jednego z najbardziej obciachowych superłotrów w dziejach, również jawi się dużo bardziej serio niż chociażby na łamach serii z lat dziewięćdziesiątych.

DM: "Obciachowych"? No to w tym roku będą musieli chyba zmienić zdanie. Dialogi są „miodzie”. Hand mówi na temat potęgi śmierci, co obecnie,  w obliczu "Blackest Night" nabiera pełnego znaczenia. Jedynym mankamentem przy złoczyńcach jest Hector Hammond, Johns niezbyt dobrze przedstawił go nowym czytelnikom, nie mogłem się za bardzo połapać, co stało się z tą postacią. Dopiero w dużo późniejszej historii "Secret Origin" poznałem jego genezę. Jest to postać dosyć dziwna, co prawda po występie w tej historii nie pojawił się ponownie (prócz wspomnianego "Secret Origin", nie była to jednak przecież kontynuacja wątku), ale znając metody Geoffa Johnsa, na pewno ma wobec niego jakieś konkretne plany.

PM: Hector faktycznie nie miał szczęścia do scenarzystów, a w jeszcze większym stopniu - do ilustratorów. Na oponentach jednak rzecz się nie kończy, bo Johns wprowadził w tok fabuły charakterystyczne postacie z drugiego planu. Z miejsca wysuwa się osoba ponętnej pani lotnik, Jillian Pearlman zwanej „Cowgirl”. I jest to istotna innowacja, bo choć Hal, jak przystało na szanującego się superbohatera, nigdy nie narzekał na zainteresowanie ze strony płci przeciwnej, to jednak niezmiennie ciążył nad nim cień Carol Ferris, chimerycznej z usposobienia miłości Jordana. Johns wyzbył się tego balastu wprowadzając zupełnie nową postać wspomnianej „Cowgirl”. Czy jeszcze któreś z postaci pobocznych szczególnie odznaczyły się w Twoim przekonaniu?

DM: Na pewno ojciec Carrol Ferris, z którym stosunki Jordana ma delikatnie mówiąc napięte.  I oczywiście brat Hala. „Cowgirl” będzie miała swoje 15 minut w trzecim zbiorczym wydaniu serii ("Wanted") - tak gwoli informacji.

PM: Wspominaliśmy już o ilustracjach Van Scivera i wygląda na to, że obaj akceptujemy zaproponowaną przezeń formułę graficzną. Jak z kolei oceniasz stylistykę Carlosa Pacheco?

DM: Poprawnie. Trochę zbyt "radosne kolory", rysunki dobre, ale nie wiem czy da się o nich powiedzieć coś więcej.

PM: Gdy rozpoczynałem lekturę tego albumiku ilustracje autorstwa rzeczonego grafika, delikatnie rzecz ujmując, nie zachwycały. Zbyt pobieżne podejście do detali kontrastowało z tym, co zaoferował nam Van Sciver. Mimo to wraz kolejnymi stronnicami nabierałem przekonania, że Pacheco całkiem nieźle radzi sobie z komponowaniem wnętrza kadrów, swobodnym sytuowaniem brył oraz towarzyszącym tej czynności skrótom perspektywicznym. Van Sciver, nie umniejszając nic temu twórcy, chyba nieco pogubił się w szczegółowości swoich prac.

DM: Niemniej odświeżył wizualnie uniwersum Latarników i szacunek za to do niego mam ogromny. Jednak gwiazdą tego albumu jest dla mnie Bianchi. Warstwa kolorystyczna  jego rysunków również zasługuje na uwagę. Zgodzisz się?  

PM: Jestem tego samego zdania! W dobie wczesnych lat dziewięćdziesiątych jego styl zapewne określono by mianem "europeizującego" ze względu na względną malarskość jego plansz. Obecnie, gdy również amerykańscy twórcy (zapewne pod wpływem tzw. "brytyjskiego desantu") coraz częściej sięgają po takowe formy plastycznej ekspresji ten typ rozróżniania uległ zatarciu. Bianchi z wprawą i dynamiką kreśli kolejne kadry doskonale radząc sobie zarówno z wizerunkiem głównych postaci, jak i tłem. Aż żal, że w tym wydaniu zbiorczym zilustrował tylko jeden epizod...  

DM: W końcu jest Włochem i dopiero od...bodajże 2005 roku pracuje w USA. Ale ma coś w swoim stylu, że  zilustrował jedne z sześciu numerów „No Fear”, a  tak zapada  w pamięć.

PM: Odniosłem identyczne wrażenie. Zatrudnienie tego gościa przez DC to świetny ruch ze strony tego wydawcy. Bianchi nie tylko dopracował swoje ilustracje oryginalną kolorystyką, ale też poeksperymentował z zakomponowaniem kadrów na planszy, podkreślając tym samym dramatyzm starcia Black Handa z Green Lanternem. Podsumowując: jesteś zadowolony z lektury "No Fear"?

DM: Generalnie tak, zwłaszcza drugą połową, co podkreślałem juz niejednokrotnie. Trochę gorsze od przepełnionego niesamowitościami "Rebirth". Ale w końcu to początek runu... bardzo dobrego runu, którego kolejne zeszyty mają u mnie dosyć wysokie noty.

PM: Jeszcze ich nie podczytywałem, ale pod wpływem pierwszych sześciu epizodów odnowionej serii "Green Lantern" z pewnością to uczynię.

DM: Polecam każdemu sięgnąć po „No Fear” i następne tomy, bo jest jeszcze lepiej. Johns buduję stopniowo rozleglejszą fabułę, której kulminacją okazała się "Sinestro Corps War”, a teraz będzie to "Blackest Night". Seria aż się prosi o zainteresowanie polskich wydawców.

PM: Wierzysz, że ktoś u nas to wyda? Optymista z Ciebie...

DM: Optymista? Nigdy w życiu, po prostu uważam, że byłoby dobrze by zainteresować czytelników tytułem, który ma to "coś". Ja tam mam wydania anglojęzyczne i jestem szczęśliwy.

PM: Tym bardziej jako entuzjasta pod-uniwersum Green Lanternów sprawdzę, co też poczynił Geoff Johns.

DM: Skup się na tym, jak scenarzysta bawi się konwencją, chociażby później z Sinestro (najlepszy  komiksowy złoczyńca 2007 roku w wielu zestawieniach).

PM: Mam nadzieję, bo chętnie bym z Tobą porozmawiał na temat obecnych wydarzeń w świecie Latarników.  

 

Tytuł: „Green Lantern: No Fear”

  • Scenariusz: Geoff Johns  
  • Rysunki: Carlos Pacheco, Darwyn Cooke, Ethan Van Sciver, Simone Bianchi
  • Okładka: Alex Ross 
  • Zawiera: „Green Lantern vol. 4” nr 1-6 (lipiec-grudzień 2005 roku) 
  • Liczba stron: 176

Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...