Wywiad z Jackiem Komudą

Autor: Krzysztof Księski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 31-05-2009 10:54 ()


 

 

 

Jakie były Twoje początki twórcze?

 

 

 

Bardzo trudne. Zaczynałem w latach dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia, kiedy nikt nie chciał wydawać książek polskich autorów. Przez długie lata ratowała mnie „Nowa Fantastyka”, gdzie raz na jakiś czas można było zamieścić choć jedno opowiadanie, jeszcze wcześniej czasopisma „Voyager” i „Fenix”, po których popioły rozwiał wiatr historii. W nich ukazały się pierwsze moje teksty. Gdyby nie fakt, iż mogłem je publikować, być może wcale by mnie dzisiaj nie było. To znaczy nie byłbym sobą, tylko jakimś „debilem-japiszem”, a prędzej historykiem z IPN-u szukającym haków na jednego czy drugiego politycznego kundelka. Nie urodziłem się z postanowieniem, że będę pisać o dawnej Rzeczypospolitej, tak jak nikt nie rodzi się pisarzem. Rozpoczynając studia historyczne, zamierzałem zajmować się II wojną światową, dopiero kiedy ukazały się pierwsze moje opowiadania fantastyczno-historyczne, zrozumiałem, że wolę XVII wiek.

 

 

 

Kiedy zdecydowałeś się zawodowo zająć pisaniem, w jakich okolicznościach?

 

 

 

Nie była to prosta decyzja. Pracowałem wtedy w firmie People Can Fly, zajmującej się grami komputerowym. Niespodziewanie wydawca zamknął nasz projekt. Znalazłem się bez środków do życia i stwierdziłem, że skoro przez ostatni rok miałem bardzo fajną pracę w PCF-ie, polegającą na opracowywaniu świata gry, nie mam siły, aby tyrać jak niewolnik w jakiejś kolejnej durnej korporacji wydawniczej. Wziąłem zaliczkę z Fabryki Słów i zacząłem pisać „Bohuna”. I jakoś poszło…

 

 

 

Poza pisaniem powieści zajmujesz się też naukowo historią. Co z Twoim doktoratem? Jakie są Twoje plany związane z tą działalnością?

 

 

 

Doktorat mam gotowy, w tym roku wreszcie go obronię. Ale nie zamierzam zajmować się działalnością naukową, za późno na to. Być może jednak przyjąłbym posadę na jakimś uniwersytecie, gdyby np. wzorem uczelni amerykańskich wprowadzono u nas zajęcia przygotowujące studentów do pisania książek i prac naukowych. 

 

 

 

W przeszłości zajmowałeś się pisaniem podręczników do gier RPG, pracowałeś też w branży gier komputerowych. Co się stało, że porzuciłeś to zajęcie? Zamierzasz może do niego wrócić?

 

 

 

Nie oszukujmy się, napisałem „Dzikie Pola” dlatego, że nie byłem w stanie wydać w latach dziewięćdziesiątych żadnej powieści. W wydawnictwach, zarówno fantastycznych, jak i tych z głównego nurtu, spotykałem samych sędziwych starców chorych na syndrom Sienkiewicza, którzy nie chcieli wydać nawet mojego opowiadania w antologii. Sądziłem zatem, że jeśli stworzę system RPG, to łatwiej będzie mi opublikować książkę. Oczywiście nie wiedziałem jeszcze, że w ówczesnym wydawnictwie Mag, stanowiącym swoistą republikę kolesiów upajających się samozadowoleniem z własnego ego, słowo wydać znaczyło, że trzeba będzie samemu złożyć system i wysłać do drukarni, a wcześniej znaleźć redaktorów i korektorkę. Określenie profesjonalnie było tak często nadużywane przez redaktorów tej dziwnej firmy, że dzisiaj w moich uszach brzmi równie szczerze, co słowa bankowca namawiającego zwykłego człowieka na zakup opcji walutowych.

 

Ale udało się: „Dzikie Pola” ukazały się drukiem, zaistniały i nie przeminęły razem z innymi systemami gier fabularnych.

 

Do tej pory ciągle jestem projektantem gier komputerowych – oczywiście wróciłem do People Can Fly, w tej chwili największego developera w naszym kraju. Pracuję tam nawet nie tyle dla pieniędzy, bo z książek mam całkiem dobre utrzymanie – co dla samodyscypliny. Niestety sam widzę, że muszę mieć nad sobą bat – jak mam ustalone z góry terminy na oddawanie projektów, to zaraz mam czas na pisania książek, układanie w głowie pomysłów. A tak, zajmując się samym pisaniem, siedziałem czasem w domu, nic nie robiłem, a tylko zastanawiałem się, czy nie kupić sobie piwka albo pojechać do stajni i zrobić kilka kilometrów na koniu.

 

 

 

A czy pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z fanami? Bardzo się wtedy denerwowałeś?

 

 

 

Absolutnie nie, bo byłem po pięciu piwach. Poszło jak z płatka, zwłaszcza, że uczestnicy spotkania także nie wylewali za kołnierz.

 

 

 

Jeździsz często na konwenty. Dlaczego? Co lubisz najbardziej w tego typu imprezach?

 

 

 

Atmosferę i towarzystwo innych fanów. Fandom polski jest zjawiskiem, które nas, pisarzy, trzyma przy życiu. Nie mógłbym żyć bez konwentów i w ogóle bez spotkań z czytelnikami, bo niezmiernie lubię nie tylko prelekcje, ale i picie w towarzystwie fanów (ja wszak wody nie piję i nie uznaję imprez bezalkoholowych). Co, nie podoba się? Proszę w takim razie poskarżyć się do Śląskiego Klubu Fantastyki, oni zdaje się prowadzą jakiś rejestr autorów niepoprawnych politycznie, w którym o pierwszeństwo rywalizuję bodaj tylko z Jackiem Piekarą. Jak już Rzeczpospolitą będzie rządziła jakaś Europejska Partia Tęczowej Alternatywy, zamkną nas w rezerwacie albo – co prędzej – poślą na przymusową eutanazję.

 

 

 

Nie da się ukryć, że jesteś pisarzem niezwykle lubianym i mającym świetny kontakt z fanami. Zdarza się, że czytelnicy podsuwają Ci pomysły, z których korzystasz?

 

 

 

Tak, nawet bardzo często. Niestety nie wszystkie z tych pomysłów przechodzą potem moją pozytywną weryfikację.

 

 

 

Przejdźmy do literatury, którą tworzysz. To mocno osadzone w realiach historycznych opowieści. Skąd się to wzięło?

 

 

 

Z chęci odbudowy Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Wyobraźcie sobie, że każda moja książka to taka mała cegiełka w murze dawnej Polski. Mało tych cegiełek jeszcze, lecz mam nadzieję, że będzie więcej. Po prostu uważam, że kultura polska, czyli szlachecka musi zostać odbudowana, a Polacy zostać szlachtą – tak jak w XVII wieku. Oczywiście ja nie uznaję już jakichś bzdur o herbowym pochodzeniu i rodowodzie – dla mnie dziś szlachcicem jest ten, co umie zachować się jak szlachcic. Nasza kultura szlachecka została zniszczona, zrujnowana, skazana na śmierć, ale odrodzi się – zapewniam - w swojej najświetniejszej postaci. Myślę, że bardzo nam jej brakuje – proszę spojrzeć na regionalne muzea, na skanseny – tam wszystko związane jest ze wsią, a nic z dworem. Stroje, obyczaje, obrzędy, które tam można zobaczyć, to wszystko dawna wieś. A gdzie jest dwór – ostoja polskości? Gdzie szlachta? Na razie jest tylko jedno środowisko, które kultywuje jej tradycje – to stowarzyszenia, które odtwarzają dawne bitwy i formacje wojskowe. Co można usłyszeć w skansenie? Jakieś chłopskie pieśni, bo o dumach Czahrowskiego i pieśniach konfederatów barskich mówić jest niepolitycznie. Jak kiedyś byłem na koncercie Wita Szostaka w Krakowie, który przygrywał swoje oberki do końca świata dla jakiegoś wytwornego towarzystwa, i zapytałem, dlaczego nie zagra nam „Pieśni o kole rycerskim” albo „Pieśni hetmanowi koronnemu” Grochowskiego, to zaraz były dąsy i pląsy, bo jak to, och, bo to przecież niepoprawne politycznie. Nie powiem, jak zaznaczyłem, że znam Jacka Kowalskiego, co takowe pieśni wykonuje – i jeszcze przetłumaczył nam na polski francuskie pieśni rycerskie ze Średniowiecza, to się poczułem tak, jakbym w środek tego całego tęczowego towarzystwa wrzucił granat z zapalonym lontem. 

 

Dlatego właśnie piszę moje książki.

 

 

 

Piszesz, mocno opierając się na źródłach, stosując specjalistyczne słownictwo. Jak powstają tworzone przez Ciebie historie? Jak wygląda praca ze źródłami, aby wyciągnąć z nich to, co potrzebne dla fabuły?

 

 

 

Opowieści tworzone przeze mnie napisało samo życie. Po prostu czytam źródła historyczne i wyławiam z nich codzienność – ludzkie grzechy, namiętności, miłość, zazdrość, przywiązanie, wojnę i śmierć. To wszystko, co towarzyszyło ludziom tak dawniej, jak i teraz. Z tych elementów składam fabułę książek, opowiadań, mikropowieści. Chcę, żeby były tak realistyczne, jak ludzkie losy.

 

 

 

Jakie książki, filmy wpłynęły na Ciebie najbardziej?

 

 

 

Trudno wymienić tylko kilka pozycji. Ale jeśli idzie o beletrystykę dotyczącą Rzeczypospolitej Szlacheckiej, nie ma tego zbyt wiele. Zaczynałem od „Trylogii”, ale dziś nie akceptuję już Sienkiewiczowszczyzny, która kojarzy mi się bardziej z twardogłowymi PiS-owcami i „Radiem Maryja” niż z jakimś wybitnym dziełem literatury polskiej. Sienkiewicz jest sztandarowym dziełem pokolenia starców zniszczonych przez komunizm, żyjących ciągle i bez ustanku tamtymi czasami, bezustannie rozliczających się, który z nich kapował ubecji, kto co dostał od czerwonych i kiedy. To sztandarowy autor Marcina Wolskiego, Mirosława Kowalskiego z Supernowej, a nawet Sapkowskiego, choć ten nie kryje swoich sympatii lewackich, ubeckich i w ogóle prosowieckich. Ci ludzie mogą cytować „Trylogię” na wyrywki od przodu i od zadku, jak członek politbiura dzieła Lenina. Ja się przeciwko temu pokoleniu zbuntowałem, bo moja literatura ma na celu odbudowanie dawnej Polski, a nie rozszarpywanie ran. PRL to dla mnie czarna dziura, martwa epoka. Niektórzy z wymienionych przeze mnie osób – jak Mirosław Kowalski, korzystając z monopolistycznej pozycji swego wydawnictwa Supernowa - chcieli mnie skazać na milczenie w latach dziewięćdziesiątych, argumentując, że mnie nie wydadzą, bo jest już Sienkiewicz. Na szczęście warchołowi nikt nie da rady. Dziś tenże sam wydawca rozpaczliwie poszukuje jakiegoś staropolskiego Dana Browna, aby tylko skorzystać z mojego sukcesu i wydrzeć choć kawałek rynku dla siebie.

 

Na marginesie tego, co powiedziałem o PRL-u – mój stosunek do ustroju komunistycznego jest – podobnie jak u Jakuba Wędrowycza – obsesyjnie wrogi. Ale nie znaczy to, że będę całe życie dokonywał obrachunków z komuną.

 

Tyle, jeśli idzie o mój stosunek do sienkiewiczowskiej tandety. Jeśli idzie o literaturę piękną, na pewno wielką inspiracją dla mnie były opowiadania Marka Hłaski, Marka Nowakowskiego i Jana Himilsbacha. A z dawniejszych rzeczy oczywiście Władysław Łoziński, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Wyspiański i w ogóle cała Młoda Polska, może bez tego bufona Żeromskiego i Zapolskiej.

 

Pytasz mnie o filmy, ale ja na przekór wymienię malarstwo polskie, które ma wielki wpływ na moją twórczość. A więc w pierwszym rzędzie obrazy Juliusza, Wojciecha i Jerzego Kossaków, potem Józef Chełmoński z jego wsią polską i szeroką, rozłożystą Ukrainą, no i oczywiście Józef Brandt z husarią i wojskiem polskim XVII wieku. Kolejni to będą oczywiście Teodor Axentowicz i jego motywy huculskie, Fałat z oświetleniem i kompozycją, a także, a może przede wszystkim Jacek Malczewski.

 

Ja zresztą do każdej książki przygotowuję sobie galerię obrazów, które mnie inspirują. Na przykład do „Samozwańca” skompletowałem kilka albumów malarstwa rosyjskiego z XIX wieku, ale długo by można wymieniać wszystkich jego twórców.

 

 

 

Piszesz i wydajesz często i sporo. Jak to robisz? W jaki sposób przebiega Twoja praca nad tekstem? Ile dziennie pracujesz?

 

 

 

To jest bardzo różnie – zależy od tego, czy mam formę do pisania. Staram się w ciągu jednego dnia napisać jeden fragment rozdziału – nie zawsze się to niestety udaje. Oczywiście przed przystąpieniem do pracy zwykle mam już gotową fabułę, plan powieści i zebrane wszystkie materiały historyczne.

 

 

 

Patrząc z perspektywy czasu – z której ze swych powieści jesteś najbardziej, a z której najmniej zadowolony? Dlaczego?

 

 

 

Najbardziej jestem zadowolony z tego, nad czym aktualnie pracuję – czyli w chwili obecnej nad mikropowieścią z czasów powstania styczniowego. Większość dawnych moich książek – w tym „Wilcze Gniazdo” czy „Bohuna” napisałbym dziś jeszcze raz, na nowo. Niestety, brutalne realia rynku wydawniczego zmuszają mnie do wznawiania starych powieści, które zresztą mają sporo fanów.

 

 

 

A jak prace nad trylogią o Dymitriadzie? Kiedy możemy spodziewać się pierwszego tomu?

 

 

 

Już w lipcu. Premiera się opóźniła, bo były kłopoty z dystrybucją. O szczegółach informuję na bieżąco na stronie tej książki: www.samozwaniec.info, gdzie znajduje się także mój blog poświęcony tej pozycji.

 

 

 

Pracujesz nad innymi projektami? Co to będzie? Czy będziesz kontynuował też tematykę morską?

 

 

 

Nie wiem dokładnie, o czym będę pisał. Powstanie na pewno prequel „Galeonów Wojny” opowiadający dawne losy Marka Jakimowskiego w czasie, gdy był on galernikiem na tureckiej galerze. Ale to jeszcze odległa przyszłość.

 

 

 

Czy któraś ze stworzonych przez Ciebie postaci jest ci wyjątkowo bliska?

 

 

 

Nie mam takich preferencji. Myślę jednak, że po zakończeniu cyklu „Samozwańca" skończę już raz na zawsze z Jackiem Dydyńskim i wezmę się za innego bohatera.

 

 

 

Dałeś się poznać jako popularyzator i miłośnik czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Jak bardzo czujesz się zżyty z tamtą kulturą? To chyba coś więcej niż hobby?

 

 

 

Jakbym nie był zżyty z sarmatyzmem, to nie napisałbym o nim tylu książek. Cóż mogę więcej dodać? Że jeżdżę konno w Chorągwi Pancernej i 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii w rekonstrukcjach bitew XVII-wiecznych i napoleońskich? Że mam w domu koński rząd husarski zdobiony kamieniami półszlachetnymi i więcej strojów szlacheckich niż tych dzisiejszych?

 

 

 

Co Jacek Komuda będzie robił za 5, co za 10 lat? 

 

 

 

O ile nie podzielę losu wielu polskich twórców i poetów, którzy z powodu niezdrowego trybu życia, gruźlicy zaprawianej opium i laudanum, jak nasi romantycy czy nadmiernych dawek alkoholu i narkotyków, jak dzisiejsi twórcy, to zapewne będę robił to samo, co teraz. Mam tylko nadzieję, że poprawią się warunki pisarzy polskich i będę mógł pisać wolniej, ale za to lepiej.

 

 

 

Dzięki wielkie za rozmowę.

 

Rozmawiał Krzysztof Księski

 

Korekta: S_p_i_d_e_r

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...