Capclave ’06 – czyli mały konwent w wielkim mieście

Autor: Marcin „Mazgarox” Garbowski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 31-10-2006 09:55 ()


 

W dniach 20-22 października bieżącego roku w mieście każdemu znanym przynajmniej z nazwy, mianowicie w Waszyngtonie D.C., odbył się konwent, którego historia jest nie dłuższa od Falkonu, ale klub, który stoi za jego powstaniem, założony został w 1947 roku w czasach, gdy Lem był jeszcze młodzieniaszkiem. Tak jest, jeśli USA są w jakimś aspekcie starożytne to na pewno, gdy mowa o zrzeszeniach miłośników science-fiction. By uzmysłowić sobie różnicę wieku i chyba też podejście do sprawy, posłużę się takim oto przykładem: w Cytadeli Syriusza, czy GGFF członek klubu przyprowadza młodsze rodzeństwo; w Stanach może raczej przyprowadzić wnuka, albo dorosłe dziecko. Jak pewnie możecie wywnioskować z poprzednich paru zdań konwent był nieco geriatryczny, prawdopodobnie na większą skalę niż Nordcon.

 

Na warunki amerykańskie Capclave był małym chucherkiem, nawet jeśli chodzi o imprezy czysto literackie - 300 osób na konwencie nawet Polaka na kolana nie powali, ale gość honorowy pokroju Kima Stanleya Robinsona już tak. Klimatem impreza przypominała nieco dawne (podczas lat świetności) Lubelskie Dni Fantastyki, tyle, że zamiast w malutkim domu kultury odbywa się w Hiltonie. Warto wspomnieć, że konwent nie miał żadnego sponsoringu.

 

Wracając do sprawy wieku - najwyżej 10% uczestników była poniżej trzydzietki, może nawet czterdziestki, co by pewnie wykasowało wszystkich obecnych członków LSF-u. Podobnie jak na Falkonie, było sporo długowłosych ludzi, z tą tylko różnicą, że nie piękny blond, czy czerń, lecz siwe, lub nawet białe włosięta zdobiły łysiny fanów, których młodość przypadła w okolicach pierwszego Woodstocku.

 

Nie każdy amerykański konwent jest taki, w niedalekim Baltimore liczba uczestników sięga 1800 i 12 bloków programowych, co jest jeszcze na polskie warunki do wyobrażenia (choć jeszcze nigdy żadna impreza w naszym kraju nie zbliżyła się nawet liczebnie do wspomnianej przez autora - przyp. red.), ale zaraz podam kilka liczb, po przeczytaniu których gały Wam z orbit wyjdą. Pierwsza delikatnie - Worldcon (tam gdzie wszystkie nagrody w rodzaju Hugo, czy Nebula są rozdawane) - 4000-5000 - pamiętajcie, to impreza czysto literacka, organizowana w wielkich centrach konferencyjnych. Budżet takiego wydarzenia sięga miliona dolarów. Ale zdarzają się imprezy, które są gigantami - taki jak poświęcony grom organizowany w Atlancie - Dragoncon (nazwa jak nasz Dragon) tyle, że ma 20,000 a nie 300 uczestników, a istnieją targi komiksowe, gdzie jest jeszcze więcej ludzi niż tam.

 

Ale wracając do Capclave - impreza ta miała 3 bloki programowe, gdzie poza standardowymi spotkaniami z pisarzami i prelekcjami popularno-naukowymi, odbywały się warsztaty literackie i recenzenckie, poświęcone przeważnie krótszym formom. Ciekawa rzecz, rzadko spotykana na polskich konwentach, to czytanie opowiadań i fragmentów książek przez samych pisarzy w kameralnym otoczeniu. Byłem na obu prelekcjach Robinsona - jedna bardzo literacka o tempie w prozie, gdzie przytaczał przykłady z Joyce'a i Prousta, a także korespondencję Virginii Woolf z pisarzem s-f Olafem Stappletonem. Ta prelekcja mu się udała, bowiem ma on wykształcenie filologiczne, jednak gdy mówił o globalnym ociepleniu, ujawnił się w nim prawdziwy lewicowy hipis - w przeciągu 30 lat temperatura powietrza ma się podnieść o dwa stopnie i sprowadzić masowe wymieranie gatunków, w tym ludzi... Zastanawiające, ale czy prawdziwe?

 

Capclave był znakomitą okazją do poznania fanów, pisarzy, wydawców, kolekcjonerów, a nawet skalę rzemieślników. Ciekawostką było dwóch fanów związanych z klubem z Waszyngtonu i z Baltimore, każdy z nich był około 10 razy w Polsce i dobrze znają ludzi z Gdańskiego i Śląskiego Klubu Fantastyki (co prawda ostatnio byli w naszym kraju, gdy Falkon dopiero raczkował, tj. na Euroconie 2000). Spotkałem również antykwariusza-weterana, którego kolekcja około 5000 tytułów rozwija się od lat czterdziestych. Ów emerytowany księgarz-hobbysta z Georgii ma również wnuka polskiego pochodzenia, służącego obecnie w Iraku. Poznałem również Darrela Shweitzera - pisarza, redaktora, poetę i fana, z którym przeprowadziłem bardzo długą debatę historyczną i od którego dowiedziałem się więcej o recepcji Lema w Stanach. Okazało się, że jest rozpoznawany, ale jego książki nigdy nie sprzedawały się w nakładach większych niż 50 tysięcy (w porównaniu z milionami sprzedawanymi w Polsce i ZSRR). Powodem tego mógł być konflikt pomiędzy nim, a S-F Writers of America w latach sześćdziesiątych.

 

Ciekawą postacią, słabo znaną przynajmniej w lubelskim środowisku fantastycznym, jest pisarz s-f polskiego pochodzenia - Leo Frankowski, autor cyklu powieści o inżynierze Conradzie Stargardzie, który trafia do XIII wieku dziesięć lat przed najazdem tatarskim. Oczywiście, bohater cyklu zna dobrze historię kraju nad Wisłą i pragnie przygotować państwo do starcia. Zawsze to ciekawe, że dzięki takiej pulpowej literaturze niejeden fan pozna trochę historii Polski. Jednak ze względu na brak dobrych tłumaczy z polskiego na angielski nasza współczesna literatura pozostaje niemalże nieznana - Andrzej Sapkowski ma tylko trzy opowiadania przetłumaczone na angielski, a i te są znane tylko nielicznym.

 

Poza spotkaniami z pisarzami były również imprezy towarzyszące - jedna całkiem ciekawa, nawiązująca klimatem do „Nowego wspaniałego świata" Huxleya i „1984" Orwella, gdzie losowano kostką klasę społeczną. Mnie przypadł Epsilon - co za pech. W niemalże każdym z pokojów zajętych przez uczestników konwentu odbywał się jakiś „melanż" (dalece mniej zakrapiany niż polskie odpowiedniki), na którym można było spróbować ciekawych smakołyków - np. świecącego lizaka z główką kosmity, czy ciastek o smaku syropu klonowego od gości z Montrealu.

 

W konwencie brały udział ekipy z różnych klubów ubiegających się o organizację Worldconu w roku 2009, m.in. z Montrealu i Kansas City (2007-Yokohama, Japonia - pierwszy Worldcon w Azji, 2008 - Denver, Colorado). Kiedy Lublin będzie gotowy na takie przedsięwzięcie? Nawet nasi najmłodsi członkowie (z i tak młodego klubu) raczej nie dożyją tego dnia, chociaż z takim przyrostem liczby uczestników Falkonu, jaki mieliśmy do tej pory to kto wie, a z resztą jak nie Worldcon to może Gencon? Tym optymistycznym akcentem pragnę zakończyć relację, bo przy pomocy pieniędzy i dobrej woli (a tej chyba Cytadeli Syriusza nie brakuje) można zrobić wszystko...


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...