"Błazen" - fragment
Dodane: 18-03-2009 18:20 ()
1_
ZAWSZE JEST CHOLERNY DUCH
Pacan! – wydarł się kruk.
Zawsze jest cholerny kruk.
– Głupotą było uczyć go mowy, gdybyś mnie pytał – powiedział wartownik.
– Głupota to mój obowiązek zawodowy – odparłem. Bo tak jest, wiecie? Jestem błaznem. Błaznem na dworze Lira, króla Brytanii. – A ty jesteś pacan* – dodałem.
* Pacan – matoł.
– Spieprzaj! – powiedział kruk.
Strażnik zamachnął się na niego włócznią i wielki czarny ptak poderwał się z muru, by z krakaniem pofrunąć nad Tamizą. Przewoźnik na promie uniósł wzrok, zobaczył nas na wieży i pomachał. Wskoczyłem na mur i ukłoniłem się – do twoich pieprzonych usług, dziękuję. Wartownik mruknął coś z niezadowoleniem i splunął za krukiem.
W Tower zawsze były kruki. Tysiąc lat temu, zanim George II, zidiociały król Meryki, zniszczył świat, żyły tu kruki. Legenda głosi, że dopóki w Tower będą te ptaki, Anglia przetrwa. Mimo to nauczenie jednego z nich mowy mogło być błędem.
– Idzie hrabia Gloucester! – krzyknął wartownik z zachodniego muru. – Ze swoim synem Edgarem i bastardem Edmundem!
Strażnik obok mnie uśmiechnął się.
– Gloucester, tak? Koniecznie zróbcie ten kawałek, w którym odgrywasz kozę, a Śliniak udaje hrabiego, który myli cię ze swoją żoną.
– To by było nieuprzejme – stwierdziłem. – Hrabia niedawno owdowiał.
– Zagrałeś to, kiedy zjawił się tu ostatnio, a wtedy ona była jeszcze ciepła w grobie.
– No tak, to była przysługa. Chciałem, żeby wstrząs wyrwał nieszczęśnika z żalu, nie?
– Dobre to było. Tak beczałeś, że myślałem, że Śliniak naprawdę zapycha ci zad.
Zapamiętałem sobie, żeby zepchnąć strażnika z muru, kiedy nadarzy się okazja.
– Słyszałem, że chciał zlecić twoje zabójstwo, ale nie zdołał uzyskać zgody króla.
– Gloucester to szlachcic, nie potrzebuje zgody na morderstwo. Wystarczą kaprys i broń.
– Nieprawda, psiakrew – odrzekł strażnik. – Wszyscy wiedzą, że król wziął cię pod swoje skrzydła.
Miał rację. Cieszę się pewnymi przywilejami.
– Widziałeś Śliniaka? Skoro przybył Gloucester, szykuje się galowe przedstawienie.
Śliniak to mój uczeń, tępy bydlak o rozmiarach konia pociągowego.
– Przed wartą był w kuchni – odparł strażnik.
_
W kuchni panował zgiełk – szykowano ucztę.
– Widziałeś Śliniaka? – spytałem Degustatora, który siedział przy stole, wpatrując się smętnie w chlebową tacę*, na której leżała wieprzowina na zimno, czyli królewski obiad. Był chudym, chorowitym facetem, bez wątpienia wybranym do swojej funkcji z uwagi na wątły organizm, i miał skłonność do padania trupem przy pierwszej lepszej okazji. Lubiłem zwierzać mu się ze swoich kłopotów, wiedząc, że nie dotrą do wielu uszu.
* Chlebowa taca – gruba, wielka pajda czerstwego chleba, używana jako talerz.
– Czy to nie wydaje ci się zatrute?
– To wieprzowina, chłopie. Pycha. Jedz. Połowa mężczyzn w Anglii oddałaby jądro za taką ucztę, a dopiero jest południe. Nawet mnie kusi. – Potrząsnąłem głową, posłałem mu uśmiech i zadzwoniłem dzwoneczkami przy czapce, by go rozweselić. Udałem, że kradnę mu kawałek wieprzowiny. – Ty pierwszy, oczywiście.
Nóż wbił się w stół, obok mojej dłoni.
– Cofnij się, błaźnie – powiedziała Bańka, naczelna kucharka. – To królewski obiad i prędzej utnę ci jaja, niż pozwolę go zjeść.
– Moje jaja już należą do ciebie, milady – odrzekłem. – Chcesz je na tacy czy raczej podać je w miseczce, ze śmietaną, jak brzoskwinie?
Bańka prychnęła, zabrała nóż ze stołu i ponownie zajęła się oprawianiem pstrąga na rzeźnickiej desce. Gdy się poruszała, jej wielki tyłek falował pod spódnicą niczym burzowe chmury.
– Mały szelma z ciebie, Kieszonko – odezwała się Piskliwa, której uśmiech okalały fale piegów. Była drugą kucharką, mocno zbudowaną, rudowłosą dziewczyną o piskliwym śmiechu i hojnej werwie w ciemnościach. Degustator i ja często spędzaliśmy miłe popołudnia, patrząc, jak ukręca łby kurczakom.
Przy okazji, nazywam się Kieszonka. Imię nadała mi matka przełożona, która znalazła mnie na progu klasztoru, gdy byłem małym dzieckiem. Prawda, nie jestem zbyt duży. Niektórzy mogliby nawet uznać mnie za malutkiego, lecz jestem szybki jak kot i przyroda obdarzyła mnie innymi przymiotami. Ale żeby szelma?
– Zdaje się, że Śliniak udał się do komnat księżniczki – oznajmiła Piskliwa.
– Owszem – potwierdził ponuro Degustator. – Pani przysłała po lekarstwo na melancholię.
– I dureń poszedł? – Wygłupiać się samemu? Chłopak nie był gotowy. A gdyby popełnił gafę, potknął się, upadł na księżniczkę niby kamień milowy na motyla? – Jesteś pewna?
Bańka wrzuciła oprawionego pstrąga do cebra, pełnego śliskich współryb*.
* Współryby – inne ryby w danej grupie, jak współpracownicy, współczynniki itp. Zamknijcie się, jest takie słowo.
– Podśpiewywał „do pracy idę”. Powiedzieliśmy mu, że będziesz go szukał, kiedy usłyszeliśmy, że przychodzą księżna Goneryla i książę Albanii.
– Książę Albanii?
– Czy nie przysiągł, że zawiesi twoje trzewia na kandelabrze? – spytał Degustator.
– Nie – odparła Piskliwa. – To był książę Kornwalii. Książę Albanii chciał nadziać jego głowę na pikę, zdaje się. Na pikę, prawda, Bańko?
– Zaiste, głowę na pikę. Śmieszne, jeśli o tym pomyśleć, wyglądałbyś jak ta twoja lalka na patyku w powiększeniu.
– Jones – powiedział Degustator, wskazując moje błazeńskie berło, Jonesa, który to rzeczywiście stanowi pomniejszoną wersję mojego przystojnego oblicza, przymocowaną do solidnej rączki z polerowanego orzecha. Jones przemawia za mnie, kiedy tylko mój język musi przekroczyć granice
bezpieczeństwa przy rycerzach i szlachcie, bo głowę ma już zawczasu nadzianą na pikę, łagodząc gniew ludzi ponurych i pozbawionych poczucia humoru. Moja wspaniała sztuka nieraz przepada w obliczu tematu.
– Tak, to byłby nadzwyczajny ubaw, Bańko, widok ironiczny, jakby piękna Piskliwa obracała cię na rożnie nad paleniskiem, a ty miałabyś z obu końców jabłka dla ozdoby. Chociaż cały zamek mógłby pójść z dymem od podsycanego tłuszczem ognia, do tego czasu śmiechu byłoby co niemiara.
Umknąłem przed celnie rzuconym pstrągiem, po czym posłałem Bańce uśmiech wdzięczności za to, że zamiast rybą nie cisnęła nożem. Dobra z niej kobieta, choć bardzo duża i szybka w gniewie.
– Muszę znaleźć olbrzymiego, zaślinionego przygłupa, jeśli mamy przygotować rozrywki na wieczór.
_
Komnaty Kordelii znajdowały się w północnej wieży i najkrótsza droga wiodła po szczycie zewnętrznych murów. Gdy przeszedłem nad dużą strażnicą przy głównej bramie, usłyszałem wołanie młodego, pryszczatego wartownika.
– Bądź pozdrowiony, hrabio Gloucester!
Poniżej siwobrody Gloucester przechodził przez most zwodzony wraz ze swoją świtą.
– Bądź pozdrowiony, Edmundzie, cholerny bękarcie! – zawołałem nad murem.
Wartownik klepnął mnie w ramię.
– Wybacz, acan*, ale słyszałem, że Edmund jest drażliwy na punkcie swojego nieślubnego pochodzenia.
* Acan – forma zwracania się do innych osób, jak np. „koleś”.
– Strażniku – odparłem – niepotrzebne drwiny i poszturchiwania, żeby odkryć słabiznę tego fiutka. Ma ją wypisaną na rękawie. – Wskoczyłem na mur i pomachałem Jonesem bękartowi, który uściskiem próbował wymusić ukłon i drżenie na rycerzu jadącym obok.
– Ty nicponiu, suczy synu! – powiedziałem. – Ty śmierdzące łajno, które wyleciało z pryszczatej dupy ladacznicy z zajęczą wargą!
Hrabia Gloucester uniósł głowę i zgromił mnie wzrokiem, przejeżdżając pod broną**.
** Brona – ciężka, pionowa krata, zazwyczaj zakończona u dołu szpikulcami i wykonana z żelaza, a przynajmniej nim okuta dla zapewnienia odporności na ogień. Zazwyczaj wewnętrzna brama twierdzy, w formie kraty, by napastników dało się razić strzałami bądź włóczniami, gdyby przedarli się przez bramy zewnętrzne.
– Trafiony prosto w serce – stwierdził wartownik.
– Sądzisz, że byłem zbyt ostry?
– Trochę.
– Przepraszam. Masz przynajmniej ładny kapelusz, bękarcie! – zawołałem, by załagodzić sytuację. Poniżej Edgar i dwaj rycerze próbowali przytrzymać bękarta Edmunda. Zeskoczyłem z muru. – Pewnie nie widziałeś Śliniaka?
– W wielkiej sali dziś rano – odrzekł tamten. – Później już nie.
Po szczycie muru poniósł się okrzyk, przekazywany od wartownika do wartownika, aż w końcu usłyszeliśmy:
– Książę Kornwalii i księżniczka Regana nadjeżdżają od południa.
– Do ciężkiej kurwy!
Książę Kornwalii: wygładzona chciwość i czyste, wrodzone łajdactwo. Zasztyletowałby* zakonnicę dla farthinga**, a potem zabrał monetę dla zabawy.
* Sztyletować – zabijać za pomocą noża, a zwłaszcza sztyletu.
** Farthing – najmniejszy nominał angielskiej monety, odpowiadający ćwierci pensa.
_
Prywatny solar*** Kordelii znajdował się u szczytu wąskich, spiralnych schodów, gdzie światło wpadało tylko przez otwory strzelnicze. Wspinając się, usłyszałem chichot.
*** Solar – salonik na najwyższym piętrze wieży. Na nieosłoniętą murami wieżę pada wiele światła słonecznego i stąd nazwa. (Solar – ang. „słoneczny” – przyp. tłum.).
– Zatem nie mam żadnej wartości, jeśli nie jestem w ramionach i w łóżku jakiegoś pajaca z mieszkiem? – dobiegł mnie głos Kordelii.
– Wołałaś mnie – powiedziałem, wchodząc do pomieszczenia z mieszkiem w ręce.
Dwórki zachichotały. Młoda Lady Jane, która ma zaledwie trzynaście lat, krzyknęła na mój widok – bez wątpienia poruszona mą wyraźnie widoczną męskością, a może lekkimi klapsami w tyłek, które odebrała od Jonesa.
– Kieszonka! – Kordelia siedziała pośrodku kręgu dziewcząt. Włosy miała rozpuszczone, jasne loki sięgały talii. Była ubrana w prostą suknię z lawendowego lnu, tu i ówdzie ozdobioną koronkami. Wstała i podeszła do mnie. – Zaszczycasz nas, błaźnie. Usłyszałeś pogłoski o małych zwierzątkach, które można skrzywdzić, czy też liczyłeś, że znowu przypadkiem zaskoczysz mnie w kąpieli?
Przechyliłem głowę, ze skruchą dzwoniąc dzwoneczkami na czapce.
– Zabłądziłem, milady.
– Tuzin razy?
– Odnajdywanie drogi nie jest moją mocną stroną. Jeśli chcesz przewodnika, to po niego poślę, ale nie wiń mnie, gdyby twoja melancholia zatriumfowała i gdybyś utopiła się w strumyku. Twoje szlachetne damy płakałyby nad twymi bladymi, pięknymi zwłokami. Powiedziałyby: „Nie zagubiła się na mapie, bo pokładała ufność w przewodniku, lecz zagubiła się w sercu, nie chcąc błazna”.
Damy dworu jęknęły. Pobłogosławiłbym je, gdybym nie był obrażony na Boga.
– Wyjdźcie, moje panie – powiedziała Kordelia. – Zostawcie mnie w spokoju z moim błaznem, żebym mogła obmyślić dla niego jakąś zemstę.
Damy czmychnęły z komnaty.
– Karę? – spytałem. – Za cóż to?
– Jeszcze nie wiem – odparła – ale zanim ją wymyślę, na pewno czymś na nią zasłużysz.
– Twoja wiara mnie zawstydza.
– Mnie zaś twoja skromność – odrzekła księżniczka. Uśmiechnęła się, nieco zbyt przebiegle jak na tak młodziutką pannę.
Kordelia jest ode mnie młodsza o niemal dziesięć lat (nie znam dokładnie własnego wieku), przeżyła siedemnaście wiosen i jako najmłodszą córkę króla zawsze traktowano ją tak, jakby była delikatna niczym dmuchane szkło. Ale choć słodka z niej istota, jej szczekanie przeraziłoby nawet wściekłego borsuka.
– Mam się rozebrać przed karą? – podsunąłem. – Może bicze? Albo picze? Wszystko jedno. Jestem chętny i pełen skruchy, pani.
– Wystarczy już tego, Kieszonko. Potrzebuję twojej rady, a przynajmniej współczucia. Moje siostry zjeżdżają do zamku.
– Niestety, już przybyły.
– A, właśnie, książęta Albanii i Kornwalii chcą cię zabić. Istny pech. Tak czy owak, zjawią się w zamku, podobnie jak Gloucester z synami. Wielkie nieba, oni też chcą cię zabić.
– To surowi krytycy – stwierdziłem.
– Przykre. I jest tu jeszcze tuzin innych szlachciców, a także hrabia Kentu. Kent nie chce cię zabić, prawda?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jest dopiero pora obiadu.
– Zaiste. A wiesz, po co wszyscy przybywają?
– Żeby zapędzić mnie w róg, jak szczura w beczce?
– Beczki nie mają rogów.
– Dużo zachodu, żeby zabić jednego małego, choćby i strasznie przystojnego, błazna.
– Nie chodzi o ciebie, durniu, tylko o mnie.
– Zabić ciebie to jeszcze mniej wysiłku. Ilu ich potrzeba, by skręcić twój chudy kark? Obawiam się nawet, że Śliniak pewnego dnia zrobi to przez przypadek. Nie widziałaś go?
– Śmierdzi. Odprawiłam go dziś rano. – Zamachała wściekle dłonią, by wrócić do rzeczy. – Ojciec wydaje mnie za mąż!
– Bzdura. Kto by cię chciał?
Dama nieco spochmurniała, a w jej niebieskich oczach pojawił się lodowaty błysk. Borsuki w całym Blighty* zadrżały.
* Blighty – w angielskim slangu: Brytania, Wielka Brytania.
– Edgar z Gloucester zawsze mnie chciał, a książę Francji i książę Burgundii już zjechali na zaręczyny.
– Rękoczyny wobec kogo?
– Zaręczyny!
– Wobec kogo?
– Zaręczyny, zaręczyny, głupku, a nie rękoczyny. Książęta przyjechali tu, żeby się ze mną ożenić.
– Ci dwaj? Edgar? Nie. – Byłem wstrząśnięty. Kordelia? Ślub? Któryś z nich miał ją zabrać? To było niesprawiedliwe! Okrutne! Złe! Nawet jeszcze nigdy nie widziała mnie nago. – Po co chcieliby zaręczyn z tobą? To znaczy, na jedną noc każdy by poszedł na takie zaręczyny w ciemno. Ale na zawsze? Raczej nie.
– Jestem księżniczką, do licha.
– Otóż to. Księżniczki to nic dobrego. Karma dla smoków i preteksty do okupu, rozpieszczone bachory, które wymienia się na nieruchomości.
– O nie, drogi błaźnie, zapominasz, że księżniczki zostają czasami królowymi.
– Ha, księżniczki. Ile jesteście warte, skoro ojciec musi wam przypiąć do tyłka tuzin hrabstw, żeby te francuskie pedzie w ogóle na was spojrzały?
– O, a ile jest wart błazen? A raczej pomocnik błazna, bo tylko nosisz puchar na ślinę za naturalnym*. Ile wynosi okup za trefnisia, Kieszonko? Wiadro ciepłej śliny.
* „Naturalnym” błaznem był ten, kto cierpiał na jakieś kalectwo bądź anomalię fizyczną – garbus, karzeł, olbrzym, osoba z zespołem Downa itp. Uważano, że naturalni błaźni zostali „dotknięci” przez Boga.
Chwyciłem się za pierś.
– Zranionym do głębi – jęknąłem. Zatoczyłem się na krzesło. – Krwawię, cierpię i umieram na zębatej lancy twoich słów.
Podeszła do mnie.
– Wcale nie.
– Nie, cofnij się. Plamy krwi nigdy nie zejdą z lnu. Twoje okrucieństwo i poczucie winy je utrwalą...
– Kieszonko, natychmiast przestań.
– Ubiłaś mnie, pani, jużem nieżyw. – Zakrztusiłem się, dostałem spazmów, zakaszlałem. – Oby zawsze mówiono, że ten skromny błazen niósł radość każdemu, kogo spotkał.
– Nikt tak nie powie.
– Cii, dziecko. Słabnę. Brak mi tchu. – Z przerażeniem popatrzyłem na wyobrażoną krew na swoich rękach. Zsunąłem się z krzesła na podłogę. – Ale chcę, byś wiedziała, że mimo twej wrednej natury i potwornie wielkich stóp, zawsze...
A potem umarłem. I to genialnie jak cholera, powiedzmy sobie szczerze, ze słabym drżeniem na koniec, gdy dotknęła mnie lodowata dłoń śmierci.
– Co? Co zawsze?
Nic nie powiedziałem, bo byłem martwy i trochę wyczerpany całym tym krwawieniem i jęczeniem. Prawdę mówiąc, oprócz tego żartu naprawdę czułem się tak, jakbym dostał cios w serce.
– Zupełnie mi nie pomagasz – powiedziała Kordelia.
_
Kruk wylądował na murze, gdy wracałem do głównego budynku w poszukiwaniu Śliniaka. Wieść o zbliżających się zrękowinach Kordelii dręczyła mnie do głębi.
– Duch! – odezwał się kruk.
– Tego cię nie uczyłem.
– Pierdolenie – odparł kruk.
– Teraz lepiej!
– Duch!
– Odczep się, ptaszysko – burknąłem.
Wtedy podmuch zimnego wiatru uderzył mnie w tyłek i u szczytu schodów w wieżyczce przede mną dostrzegłem jakieś migotanie wśród cieni, jakby jedwabiu w promieniach słońca – miało kobiece kształty.
I widmo powiedziało:
Trzem córkom los szykuje potężną obrazę,
Przebóg, miast króla wkrótce będzie błazen.
– Rymy? – spytałem. – Pojawiasz się tu cała przejrzysta w środku dnia i wypluwasz z siebie tajemnicze rymy? To kicz i tandeta, tak straszyć w południe. Pierdnięcie księdza zwiastuje gorsze fatum, ty bełkocząca zjawo.
– Duch! – wykrzyknął kruk i wtedy duch zniknął.
Zawsze jest cholerny kruk.
Dziękujemy wydawnictwu Mag za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...