Ciepły koc nowego życia - III miejsce w konkursie Mistrz Pióra
Dodane: 16-03-2009 17:41 ()
Są takie chwile w życiu, kiedy naprawdę uważasz, że dosięgłeś już dna i, że gorzej być nie może. Byłem w takiej sytuacji...miesiąc, rok, tydzień temu? Nie wiem. Jestem poza czasem. Nie rejestruję jego przepływu. Liczy się to, że w tamtej chwili byłem pewien, że znajduję się na samym dnie otchłani. Szkoda tylko, że dno okazało się kruchą warstwą skrywającą jeszcze gorszą przepaść z kolcami na samym dole.
Siedzę właśnie na ławce w parku. Dzień jest obrzydliwie jasny, a wyrazistość otaczających mnie kolorów poraża moje zmysły. Kłująca źrenice zieleń liści, pełzający po skórze brąz konarów, przyprawiająca o mdłości żółć promieni słonecznych i ten straszliwy błękit nieba. Nie chcę patrzeć w chmury. Moja poszerzona percepcja wyłania z nich niewypowiedziane tajemnice, które lepiej zostawić w spokoju. Mam ważniejsze rzeczy do zrobienia. Czekam na swoją ofiarę. Popełnię zbrodnię tak straszną, że w piekle przyjmą mnie jak dawno nie widzianego wujka. Dostanę luksusowy pokój obok Hitlera albo Stalina.
Obtarłem z czoła kroplę potu. W takich chwilach ma się ochotę spojrzeć wstecz. Wrócić do dnia, kiedy zaczęły się wszystkie kłopoty. Skoro mam opowiedzieć historię, to powinienem zacząć od początku, prawda?
***
Paradoksalnie, moja obecna sytuacja jest bardzo podobna do tej, w której byłem, kiedy wszystko się zaczęło. Czekałem wtedy z jawnym zamiarem popełnienia zbrodni i czułem mniej więcej to samo co teraz - ogromne obrzydzenie do samego siebie. Usprawiedliwiałem się jedynie tym, że nie miałem wyboru. Byłem zadłużony u najgorszego zbira w mieście- Siergieja. Pamiętam moją pierwszą rozmowę z nim. Zawsze wyobrażałem go sobie jako stereotypowego Ruska- brudnego typa w tanim, wyświechtanym sweterku. Tymczasem Siergiej prezentował się nad wyraz okazale. Miał na sobie szary garnitur- pewnie Gucci albo inne burżujstwo. Pachniał wodą kolońską, a jego opalona na brązowo skóra zdawała się bardziej pasować do mieszkańca słonecznych Włoch, niż do wygnańca z Moskwy. Obraz zadbanego biznesmena dopełniała gładko ogolona twarz i wypielęgnowane paznokcie.
Tak samo jego biuro - nie było ono jakąś obskurną norą, ale porządnym gabinetem z biblioteczką i mahoniowym biurkiem, za którym zasiadał. Aż trudno było uwierzyć, że był tylko zwykłym lichwiarzem. Podszedłem do niego i wyciągnąłem rękę. Spojrzał na mnie z dziwną obojętnością. Zapewne ćwiczył to zagranie w jakiejś szkole savoir vivre'u. Pamiętam, że uderzyła mnie intensywna zieleń jego oczu. Chciałem się przedstawić, ale widząc, że nie chce podać mi ręki, ugryzłem się w język.
- Siadaj młody.- Przyjacielski ton tego polecenia w każdej chwili mógł się zmienić, z czego doskonale zdawałem sobie sprawę.
Usiadłem posłusznie i spojrzałem mu w oczy. Nie chciałem wyglądać na bardziej zastraszonego niż byłem.
- Jesteś mi winien trzy tysiące złotych - zakomunikował. W jego słowach słychać było delikatny, rosyjski akcent.
- Tak, proszę pana. Obiecuję, że załatwię te pieniądze. Jeszcze...
- Nie chcę słuchać twoich obietnic.- Pochylił się, a jego oczy zmętniały.- Jesteś tylko nędznym ćpunem, wiem ile warte są twoje słowa. Wyłożę to tak prosto, jak tylko się da. Jeśli nie załatwisz tej kasy do końca tygodnia, to nie żyjesz. Rozumiemy się?
Poczułem, że strach odebrał mi mowę. W tamtym momencie czułem, że nic nie zdoła mnie tak wystraszyć, jak słowa rosyjskiego lichwiarza. Jak bardzo się myliłem!
- Do końca tygodnia? Nie wiem, czy zdołam uzbierać tak szybko. Gdyby dał mi pan trochę więcej czasu...
- Słyszałeś Siwy?- zwrócił się do oprycha stojącego w kącie pokoju.- Mówiłem ci, że oni wszyscy tak samo gadają.
Wciąż czułem cień nadziei, że może uda mi się wybłagać lepsze warunki.
- Proszę, niech pan zrozumie...
- To ty coś zrozum, synku!- W końcu się zdenerwował. Zrzucił płaszcz ogłady, wizerunek biznesmena został zastąpiony obrazem bezwzględnego gangstera. Wpatrywał się we mnie tymi zielonymi oczami z taką nienawiścią, jakbym mu zabił matkę.- Nie stawiaj żądań, gdy nie masz do tego najmniejszego prawa. Gówno mnie obchodzą twoje problemy. Masz czas do końca tygodnia. Napadnij na bank albo okradnij staruszkę, jeden chuj. Teraz zrozumiałeś?
- Tak.
- Dobrze. Nie próbuj uciekać, bo zrobię z ciebie odstraszający przykład. Spróbuj tylko pojawić się bez pieniędzy, to pokażę ci, co robi się w Rosji z niewypłacalnymi dłużnikami.
Nie było już nic więcej do dodania, więc wstałem i skierowałem się w stronę wyjścia. Usłyszałem jeszcze za sobą pełen pogardy głos Siergieja:
- Zmiataj stąd śmieciu.
Jak więc widać miałem całkiem poważny powód, by kryć się z nożem w ciemniej alejce. To, plus jeszcze fakt, że byłem na głodzie. Kręciło mi się w głowie, chciało mi się rzygać i strasznie bolały mnie kości. Rozpaczliwie pragnąłem kolejnej dawki kompotu. Tak, jestem ćpunem. To niezaprzeczalny fakt i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, co to tak naprawdę oznacza. Wtedy jedyne co mnie obchodziło, to następna dawka. Życie uzależnionego jest całkiem proste. Dzieli się na dwa etapy: haj i dążenie do haju. Nic innego nie ma znaczenia. Oczywiście resztki przyzwoitości wołały gdzieś do mnie z daleka. W końcu nie urodziłem się zły i nigdy nie miałem skłonności do przemocy. A teraz czaiłem się na jakąś zupełnie przypadkową i niewinną osobę.
- Nie mam wyboru- powtarzałem sobie w myślach.
Ludzie od zawsze bali się ciemności. Co jednak, jeśli to ty jesteś tym, czego powinni się obawiać? Gdy patrzą z lękiem w ciemną uliczkę, to wiesz, że wypatrują ciebie. Chyba nigdy nie czułem się tak samotny jak w tamtej chwili. Nawet mi do głowy nie przyszło, że nie byłem jedynym czającym się w cieniu stworzeniem. Nie pomyślałem, że prawdziwe źródło strachu, esencja ciemności może podejść do mnie i spytać:
- Co ty tu robisz? To moja domena. Ty należysz przecież do światła.
W końcu moja cierpliwość opłaciła się. Zauważyłem w świetle latarni samotną postać. Nieznajomy miał na sobie szarą, sportową marynarkę, bluzę z kapturem w tym samym kolorze i czarne, skórzane spodnie.
Gdy przeciął moją uliczkę, wyszedłem z mroku i zacząłem za nim iść. Było coś nienaturalnego w jego chodzie. Szedł wyjątkowo wolno, zupełnie jakby myślał nad każdym krokiem. Skojarzył mi się z mnichem z pokornie opuszczoną, zakapturzoną głową. Patrząc na jego sylwetkę doszedłem do wniosku, że nie może być zbyt umięśniony. Odebrałem to jako dobry znak i przyśpieszyłem. Byłem już tuż za nim i wpatrywałem się w szary materiał ciasno opinający mu plecy. W końcu przystawiłem mu nóż do karku i szepnąłem, wystarczająco głośno by usłyszał:
- Wyskakuj z kasy koleś.
Nieznajomy obrócił się szybko i...
Następne co pamiętam to szum deszczu. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę, ze leżę pod mostem oddalonym o całe dwa kilometry od miejsca mojego ostatniego pobytu. Strasznie bolała mnie głowa i trzęsłem się jak osika. Potok słów zaczął wypływać z moich ust niezależnie od mojej woli. Zupełny bełkot coś o strażnikach na skraju światów, nienazwanych istotach i symbolach kryjących się pod rzeczywistością. Totalnie mi odwaliło. Cokolwiek zobaczyłem pod tym kapturem, sprawiło, że straciłem zmysły. Jeszcze długo tak leżałem, gadając sam do siebie i próbując podnieść się na nogi.
W końcu udało mi się pozbierać myśli i udałem się do swojej siedziby. Trudno nazwać domem obskurną melinę na obrzeżach miasta, ale to tam spędzałem najwięcej czasu. Tam też przesiadywali moi kumple. Znałem ich dobrze, jednak nie nazwałbym żadnego z nich przyjacielem. Kumple - ćpuni to specyficzny rodzaj znajomych. Bywa, że idziesz z nimi na drugi koniec tęczy, lecz gdy już powracasz do realnego świata, to masz ich serdecznie dość.
Przeszedłem parę kroków i ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że głód narkotykowy minął. Oczywiście wcale nie czułem się dobrze, ale przynajmniej nie miałem problemów z oddychaniem. Starałem się przypomnieć twarz mojej niedoszłej ofiary, mimo to za każdym razem, gdy sięgałem do pamięci zdrowy rozsądek błagał mnie, bym zawracał. Instynkt wzbraniał się przed odtworzeniem tamtego obrazu.
Przeszedł mnie dreszcz i poczułem się obserwowany. Przyśpieszyłem kroku i wszedłem w jasno oświetloną uliczkę. Miałem już dość mrocznych zakamarków. Chciałem jedynie położyć się spać i zapomnieć o wszystkim. Niestety, niektóre potwory nie odchodzą, gdy zamykamy oczy.
W końcu wróciłem na stare śmieci. Zrujnowany, opuszczony piętrowy dom. Jedno z tych miejsc, które normalny człowiek omija szerokim łukiem. Jeżeli kiedykolwiek było w nim coś cennego, to dawno już to sprzedaliśmy. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Pokój był pusty, jeśli nie liczyć wielkiego materaca i dwóch leżących na nim ludzi- Rastiego i Mocnego. Rasti był chudym i wysokim facetem z dredami, natomiast Mocny- jak sama nazwa wskazuje, był silnie zbudowany i z wyglądu przypominał niezbyt rozgarniętego kibola. Mała łysa główka, zatopione w tłuszczu świńskie oczka i kark szerszy od mojego tyłka.
- O siema.- wybełkotał Rasti. Znowu się upalił.- I jak, udało się?
- Nie- odpowiedziałem ponuro i powlokłem się do mojego kąta.
Mocny zachichotał jak debil. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie otworzył i zamknął usta jak wyjęta z wody ryba. Biedaczek, rozwalił sobie pamięć krótkotrwałą. Cóż, zdarza się.
Nie chciało mi się z nimi gadać zwłaszcza że byliśmy teraz w zupełnie różnych wszechświatach. Rzuciłem się na moje klepisko ( które kiedyś było chyba materacem z Ikei ) i zamknąłem oczy.
Co było pod tym kapturem? Czułem głupią pokusę, by to roztrząsać. Chęć poznania tej mrocznej tajemnicy przypominała uczucie, które kieruje nami gdy mamy osiem lat i chcemy z jakiegoś powodu włożyć palec w pułapkę na myszy.
- Ej, to co teraz zrobisz?
Założyłem, że pytanie Rastiego było skierowane do mnie, więc otworzyłem oczy i...
Krzyknąłem z przerażenia. ON tam był! Stał za oknem i wpatrywał się we mnie. Widziałem szary kaptur i zatopioną w ciemności twarz. Wstałem szybko, ale już go nie było.
Mocny po raz kolejny zachichotał, a drugi ze ćpunów zapytał z lekkim niepokojem:
- Stary, co jest?
- Nic, przyśniło mi się coś po prostu.
- Niezły lot- skomentował Mocny.
Podszedłem powoli do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Nic. Tylko krzaki na tle nocnego nieba. I lekki szum deszczu. Miałem już odejść, gdy coś przykuło moją uwagę. Ślad dłoni na szybie. Poczułem mdłości - bynajmniej nie dlatego, że zdałem sobie sprawę, że nic mi się nie przywidziało. Dłoń odciśnięta na szkle miała trzy grube palce. Nie mogła należeć do człowieka!
Minęły dwa dni od mojej niefortunnej przygody. Przez ten czas robiłem wszystko, by zdobyć choć trochę pieniędzy. Oczywiście zrezygnowałem już z napadów. Na samą myśl o tym, że znów miałbym się czaić w nocy, robiło mi się słabo. Zamiast tego zająłem się tym, co każdy z uzależnionych robi najlepiej- sprzedawałem wszystko co możliwe i pożyczałem pieniądze. Nikt jednak nie był na tyle naiwny, by dać mi choć grosz. Rodzina już dawno się mnie wyrzekła, więc zostali znajomi. Kumpel z liceum był na tyle miły, że pożyczył mi parę stówek. Obiecałem, że oddam, jak tylko będę mógł. Chyba w to nie wierzył, co dobrze świadczy o jego zdrowym rozsądku.
Wróciłem na melinę o czwartej po południu. Nie mogłem już chodzić po mieście, znów złapał mnie głód, czułem się jak wrak człowieka. Nikogo nie było więc runąłem na główny materac ( ukradziony chyba z jakiejś sali gimnastycznej ) i zapadłem w niespokojny, urywany sen.
Obudził mnie lekki kopniak w nery.
- Wstawaj stary!
Otworzyłem oczy i zobaczyłem Draskę z dwiema strzykawkami. Draska był oczywiście kolejnym towarzyszem na drodze do wiecznego oświecenia.
- Najlepszy towar! Wstawaj, widzę, że cię łapie głód.
Jak mogłem odmówić?
- Ooo dzięki. Daj.
Wyciągnąłem rękę, ale tak jak się spodziewałem, Draska zrobił obrażoną minę.
- Co daj? Wiesz jakie są zasady.
- Pieprzyć zasady. Daj jedną, kiedyś ci oddam.
To się już działo, czułem to.
- Jasne. Takie kity, to mamie możesz wciskać a nie mnie. I tak się ciesz, że policzę ci jak kumplowi.
Zacisnąłem zęby i wyjąłem z kieszeni banknoty. Tak, to już się stało. Skurwysyn nawet nie miał pojęcia co zrobił, w co mnie wkopał.
- Racja. Trzymaj.
Sprzedawca śmierci wziął kasę i uśmiechnął się promiennie. Usiadł koło mnie i dał mi strzykawę.
- No to odlatujemy.- zakomunikował wesoło.
Daliśmy sobie w żyłę i czekaliśmy na efekt. Jego wzięło pierwszego. Wyraźnie poweselał i położył się wygodnie na materacu.
- O tak, już to czuję.- rozmarzył się.- Ciepły kocyk nowego życia.
Nagle, świat zwariował. To, co kłębiło się nieśmiało w podświadomości, przerwało tamę i zalało rzeczywistość. Wszystko nabrało dodatkowego znaczenia. Wzory na starym, dziurawym dywanie zmieniły się w kłębowisko węży. Węże zmieniły kolor. One są pluszowe? Flash! Przypominam sobie odcinek Ulicy Sezamkowej, w którym widziałem podobne.
Wzór na ścianie przypomina mi uzębioną paszczę potwora straszącą w grze na pegazusa, w którą grałem gdy miałem osiem lat.
Zewsząd zaczęły prześladować mnie wspomnienia. Złapałem się za głowę i zamknąłem oczy, bo poczułem, że od nadmiaru informacji pęknie mi czaszka. Wszystko wciąż migotało. Przypominałem sobie jakiś wzorek i rzeczywistość zaczęła układać się pod jego wzór.
Zupełnie jakby ktoś nasrał mi do mózgu, poprzestawiał wszystkie klepki.
No i jest jeszcze zwolnienie. Zwalniasz ty, twoje ruchy, cały świat. Patrzysz na kumpla, który wypuszcza dym z płuc i masz wrażenie, że robi to wiecznie. Światło zaczyna ci się kojarzyć z blaskiem ognia. Gonitwa myśli: Ogień, jaskiniowcy, historia, szkoła, alkohol itd.
Chcesz coś powiedzieć, ale nie możesz. Układasz sobie zdanie w głowie ,ale gdy chcesz je powiedzieć nic już nie pamiętasz.
Pod powiekami taki sam chaos jak i na świecie. Nie musisz iść do kina. Zamkniesz oczy i masz full wypas w pełnym 3d. Szczegóły szturmują mój umysł. Szczegóły, na które w ogóle nie zwracałem uwagi i które zaśmiecały najskrytsze miejsca mojej pamięci. Po co to wszystko?
Najgorsze jest jednak otępienie. Pod przykrywką tych ciekawych wizji i kolorowych światełek kryje się tępy zamuł. Wpatrujesz się w to wszystko jak drech w tablicę Mendelejewa.
Złudzenia. Kafelki w kuchni mają niebieskie ramki na rogach. Ramki są zaokrąglone- przypominają skrzydła motyla. Otwieram i zamykam szybko powieki- motyle zaczynają machać skrzydłami. Jest ich tak wiele, za dużo ruchu na raz. Zamykam oczy, popadając z jednego szaleństwa w drugie.
Tunele. Szkoda tylko, że na końcu nie ma ciepłego światła. Jest kalejdoskop obłąkanego. W kolorowych skrawkach są momenty z mojego życia, z moich myśli i wyobrażeń. Zachwycające.
Ściany są ciekawe. Znaczy wzory, które na sobie mają. Nawet nacieki po farbie na gołej ścianie mogą być dziełem sztuki- zależy jak się na nie patrzy. Zależy KTO patrzy.
Tak samo dywany- zawierają się w nich całe historie. I po co szukać inspiracji na końcu świata?
Luuuuz. Głowa jest lekka. Mam wrażenie, że unosi się parę centymetrów nad szyją. Powoli świat się uspokaja. Przestaje atakować. Węże wracają do podświadomości.
To było okropne. Jak te oślizgłe sukinsyny mogły mi to zrobić? Tyle przez nie cierpiałem. Tyle mogłem stracić. No właśnie! Następnym razem się zemszczę!
Takie śmieszne małe rzeczy co wchodzą do głowy i, zanim na nie spojrzysz, to już o nich nie pamiętasz. Świat jest taki...intensywny. Żywy. A muzyka? Boska- każdy dźwięk tworzy z resztą idealną harmonię. Wreszcie mogę popatrzeć na plażę z tak bliska, by dostrzec każde ziarenko piasku.
A może te symbole i skojarzenia zawsze nam towarzyszą? Może w zwykłym stanie wchodzą cichaczem do podświadomości, niezauważone przez zmysły. Czyżby to one odpowiadały za nasze humory? Lepiej pójdę spać, zanim poznam tajemnice wszechświata- to może być niebezpieczna wiedza.
Położyłem się i...roześmiałem głośno. Dlaczego ja się kładę? Nie pamiętam. Wstaję i odbieram świat moimi poszerzonymi zmysłami. Wszystko, co mogło być jakimś wzorem, wszystko, co mogło się z czymś kojarzyć, stało się tym. Tak wiele rzeczy ignorujemy gdy jesteśmy ,,czyści''.
Pamiętam, że było mi dobrze. Problemy znikły, zeszły na dalszy plan. Świat stał się moim placem zabaw, mogłem mieć wszystko, co tylko chciałem.
Niestety bajka zmieniła się nagle w koszmar. Przypomniałem sobie potwora, który prześladował mnie w snach i na jawie. Wszystko się nim stało. Węże z dywanu i motyle z kuchni. Moja jaźń wypełniła się jego plugawą obecnością. Zamknąłem oczy, ale to nic nie dało. Przestało to mi się podobać. Poczułem irracjonalny strach, groza owładnęła moim umysłem. Zwinąłem się w kłębek i zacząłem machać rękami, by odgonić atakujący mnie z każdej strony zakapturzony łeb. Musiałem wyglądać żałośnie.
- Oooo kurczę, wkręciła ci się negatywna faza.
Głos Draski odbijał się echem we wnętrzu mojej czaszki. Bardziej byłem skupiony na szepcie dochodzącym spod kaptura:
- Idę po ciebie- syczała bestia.
Wszyscy mamy problemy z samotnością. Coś o tym wiem. Miałem kiedyś dziewczynę, byliśmy ze sobą bardzo blisko, ponad trzy lata. Kiedy jednak w twoim życiu pojawiają się narkotyki, to każą ci zapomnieć o wszystkich innych wartościach. Dzisiaj już ledwo pamiętam to ciepłe uczucie, które mnie wypełniało, gdy byliśmy razem.
Najgorsze jest to, że to ja ją rzuciłem. Uznałem, że za bardzo chce mnie kontrolować. Odbierałem jej troskę jako ataki na moją prywatność i wolność. Teraz już widzę jak bardzo byłem głupi, ale co z tego? Moje nowe przyjaciółki nie były wymagające, nie kazały mi czuć wyrzutów sumienia, nie chciały, bym się zmieniał. Oferowały natychmiastową przyjemność, bez żadnych komplikacji, a ja jak zwykle wybrałem łatwiejszą i szybszą drogę. Najgorsze jest jednak to, że nie pozwoliły mi zatęsknić. Aż do teraz.
Wróćmy jednak do mojej historii. Następnego dnia obudziłem się z bardzo obolałą głową i dziurawą pamięcią. Kumple mówili, że większość wieczora przeleżałem zwinięty w kłębek i trzęsący się jak nowonarodzony kociak. Wciąż czułem lekkie ogłupienie. Zerwałem się na nogi i poczułem straszliwy głód i pragnienie. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz zjadłem normalny posiłek. Na szczęście wciąż miałem w kieszeni parę drobniaków, więc wybrałem się do sklepu.
Nie wiem, dlaczego skierowałem się do największego centrum handlowego w mieście. Chyba chciałem wejść między normalnych ludzi. Czułem się jak więzień patrzący przez zakratowane okno na piękny poranek. Wiedziałem, że już nigdy nie będę częścią tego świata. To boli, ale jednocześnie wywołuję dziwną, perwersyjną rozkosz.
Gdy automatyczne drzwi rozwarły się przede mną, przekroczyłem próg i znalazłem się w sterylnym świecie reklam, pieniędzy i konsumpcjonizmu. W świecie wypełnionym po brzegi normalnymi, szanowanymi ludźmi. Wystawy kusiły mnie obniżkami i towarami najwyższej jakości. Nic mnie nie interesowało, moje życie już dawno zostało zdominowane przez jedną, jedyną potrzebę.
Na kolumnach migotały kolorowe światełka a na środku holu królował Święty Mikołaj Coca- coli ze swoimi reniferami. Ludzie przechodzili obok niego z uśmiechem, ciesząc się zbliżającą się porą prezentów, spotkań i miłości. Obrzydliwe.
Gdy wszedłem na ruchome schody, łaknący potwór żyjący w moim ciele znów dał o sobie znać. Zakręciło mi się w głowie i złapałem się poręczy. Zauważyłem, że ludzie zaczęli mi się przyglądać. Zaciekawienie w ich oczach szybko zmieniało się w pogardę. Jakaś gruba kobieta upomniała swoje dziecko trochę zbyt głośno:
- Nie patrz na tego pana!
Musiałem wyglądać okropnie. Dojechałem na górę i poczułem się jeszcze gorzej. Sklep spożywczy był na końcu głównego korytarza, ale zrezygnowałem już z zakupów. Kości zaczęły mnie boleć, postanowiłem wrócić do meliny i przespać resztę dnia. Przez następne dziesięć minut szukałem wyjścia, aż w końcu przypomniałem sobie, że przecież jestem na pierwszym piętrze, a nie na parterze. Miałem już dość pogardliwych spojrzeń i na samą myśl o ruchomych schodach zawartość żołądka podchodziła mi do gardła. Rozejrzałem się i zdałem sobie sprawę, że z sufitu zwisały w równych odległościach znaczki wyjścia ewakuacyjnego. Wskazywały na ciasne korytarze między wystawami. Skierowałem się do najbliższego i popchnąłem ciężkie drzwi. Parę kroków dalej znajdowały się kolejne drzwi a na ścianie wsiała, zupełnie niepotrzebna, zielona strzałka. Zadałem sobie pytanie: po co coś takiego zrobili? Dlaczego za jednymi drzwiami znajdują się kolejne i to w tak niewielkiej odległości? Cóż, jak to powiedział kiedyś Draska:
- Jak można nie brać w tak pojebanych czasach?
Otworzyłem wrota i moim oczom ukazał się kolejny korytarz, tym razem dłuższy. Z sufitu zwisał wskaźnik kierujący wszystkich przybyłych w niewiadomą znajdującą się za zakrętem. Przyśpieszyłem kroku, czując rozdrażnienie. Minąłem drzwi do kibla po lewo i skręciłem. Kolejne drzwi i kolejny korytarz. Chcę jedynie wyjść, dlaczego muszę przechodzić jakiś pieprzony labirynt?
Nagle zdałem sobie sprawę, że od dłuższego czasu towarzyszy mi pewien dźwięk. Spojrzałem do góry i znalazłem źródło dziwnych odgłosów. To jarzeniówki. Buczały jak gniazdo os. Opuściłem głowę i poczułem, jak ogarnia mnie to obrzydliwe uczucie- to samo osamotnienie, które zawładnęło moimi zmysłami, gdy czaiłem się w ciemnej uliczce. Czułem, jakby jakaś olbrzymia siła wyrzuciła mnie ze świata na obrzeże istnienia. Byłem sam w ciasnym korytarzu. Towarzyszyło mi jedynie to irytujące buczenie jarzeniówek. W tak małej przestrzeni ściany zdają się przybliżać z morderczą chęcią zgniecenia intruza. Ostatnie czego potrzebowałem to atak klaustrofobii, ruszyłem więc dalej.
Znalazłem się na klatce schodowej. Rysunek ludzika na zielonym tle, zmierzającego do białego prostokąta, wskazywał na dół. Nie wiem jak długo schodziłem, wydawało mi się, że całą wieczność. Niesamowite, że na każdym piętrze były przejścia. Mój wszechświat składał się ze schodów, drzwi i ścian. Jak wielki był ten budynek? Zdawał się sięgać samego jądra ziemi.
W miarę jak schodziłem niżej, coraz bardziej czułem, że nie powinno mnie tu być.
W końcu zszedłem na sam dół. Spojrzałem w górę, w prześwit między schodami- nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zupełnie jakbym znalazł się na dnie wieży Babel, nie było widać szczytu. Oderwałem wzrok od niepokojącego widoku i skierowałem się w stronę drzwi oznaczonych jako ,,wyjście ewakuacyjne''. Byłem już naprawdę zdenerwowany, gdy nacisnąłem klamkę...
Zamknięte! Zimny dreszcz przeszedł mnie od nasady karku aż po pięty. Zanim zdążyłem podjąć kolejną decyzję, wydarzyło się coś, co przepełniło mnie pierwotną i obezwładniającą grozą.
Zza drzwi dobiegł długi, przeciągły jęk. Przywodził na myśl kogoś niespełna rozumu. Więcej w nim było niezrozumienia niż bólu. Dźwięk powtórzył się, a mi przyszła do głowy wizja niedorozwiniętego dziecka z kolcem w nodze. Pozwoliłem, by panika przejęła nade mną kontrolę. Czasami głupi instynkt przetrwania udziela lepszych rad niż dociekliwy rozum. W pierwszej chwili chciałem wrócić, skąd przyszedłem, ale zdałem sobie sprawę, że kompletnie się pogubiłem. Biegłem więc w jedynym możliwym kierunku- w górę. Rzucałem się po kolei na wszystkie drzwi, ale żadne nie ustąpiły. Nawet nie zwracałem uwagi na tabliczki- ,,tylko dla personelu''. Nagle usłyszałem na dole huk. Nie mogłem się powstrzymać i spojrzałem. W prześwicie widać było kawałek posadzki. Po chwili szary kolor podłoża zabarwił się czerwienią, gdy bryzgnęła na niego struga krwi. Czerwona ciecz zahipnotyzowała mnie. Stałem się biernym obserwatorem. Nie mogłem odwrócić wzroku.
W prześwicie pojawiła się głowa i kawałek tułowia pracownika sklepu. Nad nieszczęśnikiem wisiała ręka odziana w szary materiał. Napastnik poruszył się, a ja poczułem, że brakuje mi tchu. Z rękawa wystawało długie ostrze i wbijało się głęboko w ranę na szyi człowieka.
Pamiętam, że nasze spojrzenia spotkały się i ranny jęknął błagalnie. Nie wiedziałem, co zrobić, zresztą to i tak nie miało znaczenia, bo w następnej chwili pojawił się napastnik. Potwór w szarej marynarce wszedł w pole widzenia i uniósł zakapturzoną głowę. Odskoczyłem od poręczy jak oparzony. Nie chciałem znów zagubić się w wirze szaleństwa i zapomnienia.
Rzuciłem się do ucieczki. Tym razem szarpałem z całej siły za każdą klamkę i kopałem drzwi. Byłem już chyba na piątym piętrze, gdy klatkę wypełnił oślepiający blask i jarzeniówki przeszły z cichego szumu we wrzask. Złapałem się za głowę, bo potworny krzyk wwiercał mi się w czaszkę jak korkociąg. Żarówki w lampach zaczęły wybuchać, a ja podniosłem się na nogi. Wiedziałem, że mnie ściga. Byłem tylko małą myszką uciekającą przed bezlitosnym wężem. Plecy paliły mnie od demonicznego wzroku.
Adrenalina wyostrzyła mi zmysły. Pokonałem jeszcze dwa piętra, gdy znalazłem w końcu drzwi, które ustąpiły. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to podstarzały mężczyzna w niebieskim uniformie sprzątacza. Stał na środku korytarza i wycierał podłogę mopem. Na mój widok przerwał pracę i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Pobiegłem w jego stronę, czując ulgę i radość w sercu.
- Proszę, musi mi pan pomóc. Tam na dole jest morderca...
Starzec uśmiechnął się, ukazując rząd pożółkłych zębów.
- Nie, nie to żaden żart. Tam naprawdę jest...
Ja chyba naprawdę zwariowałem, twarz mężczyzny... roztopiła się. Płynna, skórzasta masa pacnęła na posadzkę. Przód głowy potwora zmienił się w krwawą masę okalającą, białą jak kreda, czaszkę. W oczodołach demona płonęły ogniki. Obraz rozdwoił mi się, jak u pijanego. Źrenice zapłonęły żywym ogniem. Wrzasnąłem i, sam nie wiedząc co robię, cofnąłem się na klatkę. Nie pamiętam wiele z tego, co działo się później. Znów szaleńcza gonitwa i dobijanie się do drzwi. Uspokoiłem się dopiero, gdy znalazłem się w znajomym korytarzu. Po prawo były łazienki a dalej...drzwi do cywilizacji. Wyjście z labiryntu prowadzące do wypełnionego normalnymi ludźmi centrum handlowego. Rzuciłem się na drzwi, które (tak jak przewidziałby każdy wielbiciel koszmarów ) okazały się zamknięte. Na nic zdały się moje wołania o pomoc i szarpanie klamki.
Nadchodził- czułem to. Wbiegłem do męskiej ubikacji i zatrzymałem się. Ogarnęło mnie uczucie deja vu. Już gdzieś widziałem to pomieszczenie. Ściany do połowy pomalowane czerwoną farbą, zlewozmywaki wtopione w półki i wielkie lustra. Cichy szum jarzeniówek nadawał temu pomieszczeniu pozory spokoju i bezpieczeństwa. Spojrzałem w lustro i przeraziłem się. Wyglądałem okropnie. Fioletowe wory pod oczami, zmierzwiona, sięgająca klatki piersiowej broda i stare podarte łachy. Byłem bezdomnym ćpunem, widać to było na pierwszy rzut oka.
Otrząsnąłem się i skarciłem w duchu:
- To nie pora, by się nad sobą użalać!
Opuściłem to małe, przyprawiające o zawroty głowy pomieszczenie i wszedłem do podłużnego pokoju z kabinami. Nawet tutaj nie było okna!
Zamknąłem się w ostatniej kabinie, przycupnąłem na sedesie ( by nie było widać moich nóg ) i czekałem. Niestety, koszmar się nie skończył. Z pomieszczenia obok zaczął dobiegać głuchy pogłos suszarki do rąk. To był on! Zatkałem sobie usta, by nie było słychać mojego oddechu, gdy skrzypnęły drzwi wejściowe. Każdy krok intruza wydawał się hukiem niszczącym światy. W prześwicie między drzwiami a podłogą widziałem wysokie, czarne trapery i nogawki skórzanych spodni. Nieznajomy zatrzymał się przed moją kryjówką. Gdy zasuwka sama zaczęła się przekręcać, serce, w ostatecznym akcie desperacji, spróbowało wyskoczyć z klatki piersiowej. Rzecz jasna ( a może niestety? ) nic takiego się nie wydarzyło.
Drzwiczki zaskrzypiały, a ja wbiłem wzrok w podłogę. Nie chciałem spojrzeć temu czemuś w twarz.
Podszedł na odległość ciosu- czułem na karku jego gorący oddech.
- Czego ode mnie chcesz?- wrzasnąłem.
Złapał mnie za lewą rękę i odwinął mi rękaw brązową, trzypalczastą dłonią.
Mimowolnie podniosłem wzrok i spojrzałem w mrok skryty pod szarym kapturem. Pomieszczenie było dokładnie oświetlone, jak to możliwe, że nic nie było widać?
- No to odlatujemy.- wyszeptał potwór.
Z drugiego rękawa bestii wysunęła się wielka strzykawka z zieloną, świecącą fluorescencyjnie substancją.
,,Już to gdzieś widziałem''- pomyślałem, gdy igła wbiła się w skórę na mojej ręce.
Najpierw poczułem piekący ból, następnie przyszło słodkie odrętwienie. Ogarnął mnie ciepły koc nowego życia. Zupełnie odleciałem.
Obudziłem się w gardle. Nie jest to bynajmniej żadna zręczna metafora. Dosłownie- otaczała mnie czerwona tkanka, a ze sklepienia skapywały gęste kule śliny. Musiałem najpierw odkleić się od różowej breji, na której leżałem. Szarpałem się dłuższą chwilę, ale w końcu się udało. Na drugim końcu ,,pomieszczenia'' była czerwona, prześwitująca lekko błona. Udałem się w tamtym kierunku, ale coś mnie zatrzymało. Czerwona ,,ściana'' po lewo zaczęła się wybrzuszać. Tkanka uformowała się w twarz małego chłopczyka.
,,i nie wódź nas na pokuszenie,
Ale nas zbaw ode złego''
Załkało dziecko. Poznałem w tej twarzyczce samego siebie sprzed wielu lat. Z jakiegoś powodu wydało mi się to szalenie zabawne. Twarz zaczęła płakać krwawymi łzami, a ja podszedłem do tajemniczej bariery. Błona otworzyła się przede mną z przyprawiającym o mdłości szelestem. Parę kroków dalej znajdowała się kolejna bariera. Nie zdołałem się jednak powstrzymać i zerknąłem w prawo. W wilgotnej, opływającej śluzem ścianie osadzone były lustra. Nie odbijały jednak zwykłego obrazu. Świat po drugiej stronie ukazywał mały, oblepiony plakatami pokój i dwoje ludzi. Podszedłem bliżej i poznałem tę scenę. To byłem ja! Rozmawiałem z matką w moim własnym pokoju. Plakaty ze smokami i metalowymi zespołami wywołały w mnie dziwną nostalgię. Kiedy to było? Nie mogłem oderwać oczu od zwierciadła.
- Co to jest?- wrzasnęła matka i wyjęła z kieszeni saszetkę z trawką.
- To...tylko herbata. Mówiłem ci, że to teraz modne, taka nowa odmiana- odpowiedział speszony ja.
Płomiennorude włosy kobiety zdawały się płonąć żywym ogniem. Nigdy nie widziałem jej tak zagniewanej.
- Ja ci dam herbata. Myślisz, że jestem głupia? Dzwonię po policję.
- Nie rób tego.- odparłem natychmiast.- Przecież pójdę do więzienia, ja nie mogę...
- I tam właśnie powinieneś być, ćpunie!
Pamiętam, że wpadłem wtedy w gniew. Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie nazwał.
- Przecież to nic złego, w Holandii to jest legalne. Stój!
Złapałem matkę za rękę.
- Nie zrobisz tego!
Uderzyła mnie otwartą dłonią w twarz. Raz. Drugi. Mocno. Wycofałem się z wyrazem niedowierzania na twarzy. Zostałem sam. Nie minęła jednak nawet minuta, a wiedziałem co trzeba robić. Zacząłem się pośpiesznie pakować.
- Nienawidzę cię- szepnąłem w stronę drzwi i te słowa rozpoczęły moją odyseję po morzu ekstazy i beznadziei.
Wiedziałem, co działo się dalej, więc odwróciłem wzrok. Wspomnienia potrafią ranić jak kolce. Wyszedłem z pokoju luster i skierowałem się w prawo. Pokonałem ostatnią barierę i moim oczom ukazało się centrum handlowe- ciche i opuszczone. Odwróciłem się, by jeszcze raz spojrzeć w czerwoną gardziel, ale miałem za sobą tylko białą ścianę. ,,Trzeba wracać''- pomyślałem i zszedłem schodami na parter. Niestety, automatyczne drzwi nie otworzyły się przede mną.
- Hej!- usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się, by zobaczyć samotnie stojące krzesło z czerwonym obiciem. Kto je tutaj podsunął?
- Wiesz, co masz robić- odezwał się mebel.
Nie odpowiedziałem, bo nie jestem wariatem gadającym z przedmiotami. Zwróciłem się ponownie w stronę drzwi i zauważyłem, że nie są przeszklone. Dziwne, bo wydawało mi się, że jeszcze przed chwilą były. Wyszedłem, przez pustą ramę na zewnątrz.
Poraził mnie blask słońca. Długo przecierałem oczy, aż w końcu przyzwyczaiły się do nadmiaru światła.
Znajdowałem się na pięknej plaży. Morze przede mną było idealnie nieruchome- przypominało wielkie zwierciadło. Żar lejący się z nieba był nie do wytrzymania. Rozebrałem się do naga i od razu poczułem się lepiej. Biały piasek był ciepły i przypominał w dotyku śnieg. Leciutka morska bryza przyjemnie pieściła moje ciało. Wciągnąłem pełen haust powietrza i poczułem się lepiej. Rozejrzałem się naokoło. Wybrzeże porośnięte było palmami uginającymi się pod ciężarem wielkich, kapiących mlekiem kokosów. Niebo było cudownie przejrzyste. Spojrzałem znów w kierunku morza i zauważyłem mężczyznę siedzącego tuż przy krawędzi wody. Miał na sobie sandały i owczą skórę przerzuconą przez ramię. Podszedłem się przywitać. Jego wąska twarz wydała mi się dziwnie znajoma.
- Witaj- zacząłem.
Nieznajomy obrócił głowę, a ja doznałem olśnienia.
- Odyseusz!- rzeczywiście, przypomniałem sobie. Był to mój ulubiony Odyseusz z trzyczęściowego, miniserialu często powtarzanego na jedynce. Jak byłem młodszy, to uwielbiałem ten film.
- Witaj dziecię maligny- odparł bohater.
- Czemu jesteś smutny Odyseuszu?- spytałem, widząc strapienie na jego obliczu.
Grek westchną ciężko i spojrzał mi w oczy:
- Już od ośmiu lat nie widziałem Itaki i mojej Penelopy.
- Nie martw się- uśmiechnąłem się szeroko.- Niedługo wrócisz do domu.
- To nie o siebie się martwię...tylko o ciebie przyjacielu.
- O mnie?- spytałem i poczułem jak przechodzą mnie ciarki. Zrobiło się zimno, zerwał się ostry wiatr.
- Czekają cię ciężkie czasy. Spójrz - wskazał na linię horyzontu i jak na potwierdzenie jego słów zaczęły się tam zbierać czarne, burzowe chmury.
- Co mam robić?- spytałem bezradnie.
- Musisz zacząć ufać swoim odczuciom. I przede wszystkim: przestać myśleć tylko o sobie. Bo niewiele jesteś już w stanie zrobić- dodał szeptem.
- Co masz na myśli? Kim jest ten potwór, który mnie prześladuje.
- Potwór?- spytał ze zdziwieniem Odys.- Nie ma żadnych potworów. To ja z nimi walczę, pamiętasz?
- Ale...
- Prawda jest w TOBIE. Ale jak zwykle od niej uciekasz. Jeśli nie przestaniesz jej ignorować to na zawsze ją utracisz. Musisz dokonać wyboru.
Coś się zmieniło. Postać Odyseusza zaczęła się oddalać. Uniosłem głowę i zamarłem. Unosiłem się w powietrzu, pędziłem w stronę czarnego potwora na niebie.
- I pamiętaj dziecię maligny- dobiegł mnie jeszcze głos Odysa z dołu- Nie wszystkie chwalebne podróże kończą się dobrze!
Chmura mroku przybliżała się, a ja poczułem jak ogarnia mnie odraza. Ciemność przybrała kształt wielkiej, monolitycznej paszczy. Szarpałem się ze wszystkich sił, ale to nic nie dało.
Pochłonął mnie mrok. Zamknąłem oczy, gdyż nie chciałem spoglądać w koszmary własnego umysłu. W końcu jednak ciekawość zwyciężyła lęk i podniosłem powieki. Znajdowałem się w czarnej pustce. Pośród nieskończonej, wbijającej się w umysł ciszy. Spojrzałem w górę. Gwiazdy. Białe punkciki na niebie wskazujące położenie innych światów. Nagle ogarnęło mnie potworne uczucie zrozumienia. Pierwotna, zakazana wiedza, której żaden człowiek nie powinien zgłębiać- To nie gwiazdy, to oczy. Oczy straszliwych istot kryjących się za płaszczem znanej nam rzeczywistości. Zacząłem płakać. Łkałem jak dziecko, aż w końcu podarowano mi łaskę omdlenia.
Obudziłem się w szpitalnym łóżku. Okazało się, że wybiłem krzesłem szybę w centrum handlowym, rozebrałem się do naga i spacerowałem po mieście, mamrocząc coś do siebie. Doktorzy chcieli mnie przetrzymać jeszcze parę dni, ale nie zgodziłem się. Wiedziałem, że muszę wrócić- wciąż wisiał nade mną dług, a poza tym zaczął we mnie wzbierać głód. Głód i cierpienie, których do tamtej pory jeszcze nie znałem. Pod powiekami widziałem świecącą, zieloną substancję w strzykawce.
Wróciłem chwiejnym krokiem do meliny. Kości zaczęły mi płonąć żywym ogniem. Rzuciłem się na materac i zwinąłem się w kłębek. Chyba ktoś się mnie zapytał, czy nic mi nie jest, nie pamiętam. Był tylko ból. Straszny ból, którego nie jestem w stanie opisać, ból sięgający samej istoty jestestwa, rozdzierający duszę na strzępy.
Zerwałem się na równe nogi. Na zewnątrz było jasno, ale nic mnie to nie obchodziło. Przypomniałem sobie, że pod poluzowaną deską w podłodze trzymam trochę towaru na czarną godzinę. Rzuciłem się na skrytkę jak wygłodniałe zwierzę. Otworzyłem i...pusto.
Zawyłem wściekle i rzuciłem deską w okno. Huk pękającego szkła obudził Rastiego i resztę ferajny.
- Ej stary, nic ci nie jest?- spytał zaniepokojony dryblas.
Któryś z nich mi podprowadził towar! Wiedziałem to. Porażający ból wzmocnił moją wściekłość jak struga benzyny dolana do pieca.
- Kto mi zajebał towar, skurwysyny?!- ryknąłem.
- Co? O czym ty mówisz?- zgrywali idiotów.
- Tutaj był MÓJ towar!- wskazałem na skrytkę.- Który...Mocny!- Osiłek miał wypisaną winę na tępym ryju- Oddawaj debilu albo zabiję! Zabiję cię!
Ruszyłem z pięściami na złodzieja, ale chłopaki wyciągnęli noże.
- Masz zwałę- wytłumaczył Draska.- Uspokój się, nikt ci nic nie ukradł.
- KŁAMIESZ!
Gdzieś w głębi umysłu dochodziła do mnie logika jego słów i podejrzewałem, że mógł mówić prawdę, ale wrażenie to było pogrzebane pod toną gniewu i bólu. Zupełnie straciłem kontrolę.
- Ukryliście go przede mną. Już ja was znam.- oznajmiłem nienawistnie i wybiegłem z budynku. Z pewnością kumple doznali ulgi, ale nie spodziewali się, że za pięć minut wrócę prowadząc przed sobą młodą kobietę, przystawiając jej nóż do gardła.
- Oddajcie towar albo poderżnę suce gardło- warknął demon...albo nie, nie będę za niczym się chował. Przyznaję- to byłem ja.
Zakładniczka płakała i wyła. Kiedyś uznałbym ją za atrakcyjną- młoda, szczupła blondynka w czerwonej, miękkiej kurtce i czarnych ciasno przylegających do ciała spodniach. Byłem już jednak poza takimi niuansami jak atrakcyjność i brzydota. Piękno zawierało się dla mnie w braku bólu i szczęściu kryjącym się za tajemniczą, gorejącą substancją.
Mój obrzydliwy czyn nie wywołał jednak pożądanego skutku. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak kumple zaczęli się uśmiechać z aprobatą.
- Doskonale- usłyszałem cichy syk w kącie pokoju. Obróciłem się i znów na niego spojrzałem. To był on- potwór z ciemnej alejki. Anioł zakazanych rozkoszy.
Puściłem kobiecinę wolno, podszedłem do bestii i uklęknąłem przed nią. Było mi wszystko jedno kim lub czym to było. Odwinąłem rękaw i odezwałem się pokornie:
- Zrobię co zechcesz, ale błagam...jeszcze.
- Dobrze- powiedział z aprobatą potwór.- Jesteś gotowy. Pora się ujawnić.
Trzypalczaste dłonie podniosły się i odrzuciły kaptur odkrywając skrytą w mroku twarz...
Siergiej!
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. To był on. Nie miał już zielonych oczu. Zastąpiły je krwistoczerwone punkty.
- Zaskoczony?- spytał dziwnym, dobiegającym jakby z wnętrza ziemi głosem.- Choć, musisz kogoś poznać.
Chciał się ruszyć, ale spojrzał na moją rękę.
- Ah, no tak! Jak mogłem zapomnieć. Najpierw trzeba się wzmocnić.
Igła wysunięta z rękawa wbiła się w moją żyłę. Wpuścił jedynie kroplę, ale i tak poczułem się bosko. Uniosłem głowę i rozejrzałem się po znajomych. Nawet się nie zdziwiłem, gdy Draska i reszta ekipy okazali się nie mieć twarzy. Czaszki wpatrywały się we mnie z dziwną intensywnością.
Wstałem, i nie oglądając się za siebie, poszedłem za moim przewodnikiem. Przeszliśmy przez czerwone drzwi w ścianie, których za nic nie mogłem sobie przypomnieć.
Błysk! Znaleźliśmy się na pamiętnej klatce schodowej w centrum handlowym. Nie wiedziałem na którym piętrze, ale i tak nie miało to znaczenia. Siergiej wskazał na najbliższe drzwi.
- Czekają na ciebie- oznajmił oficjalnie.
Nacisnąłem klamkę, czując lekki dreszczyk emocji.
Moim oczom ukazał się, sporej wielkości, pokój konferencyjny z długim, wyciętym na kształt dna łodzi, biurkiem. Przy blacie siedzieli elegancko ubrani biznesmeni. Naprzeciwko wejścia znajdowała się, szklana ściana i sporej wielkości fotel obity czarną, aksamitną skórą. Siedział na nim łysy, podstarzały (gdzieś pod sześćdziesiątkę) mężczyzna w garniturze. Od razu dało się wyczuć, że był przywódcą zgromadzenia. Zrobiłem niepewnie parę kroków i poraził mnie potworny ból. Poczułem jakby rozpalone do białości dłuto wbiło mi się w czaszkę. Na szczęście agonia skończyła się równie szybko jak zaczęła. Spojrzałem na świat przez łzy i znieruchomiałem. Przy biurku siedziały demony bez twarzy. Nawet elegancko ubrana kobieta, siedząca po prawicy przywódcy, zmieniła się w plugawą kreaturę z dna piekieł. Obtarłem twarz i wszystko wróciło do normy.
- Witaj- powiedział zachęcająco mężczyzna.- Nie bój się. Podejdź bliżej.
- Kim...czym jesteście?- spytałem podchodząc parę kroków. Zauważyłem, że moje pytanie wywołało poruszenie wśród siedzących przy biurku.
- Nie byłbyś w stanie zrozumieć odpowiedzi na to pytanie- odparł wymijająco przywódca.- Istniejemy obok twojej rasy od początku świata, ale w sposób wymykający się waszym technikom poznania.
- Jesteśmy żywymi tworami waszych umysłów- dodała kobieta. Miała miły, aksamitny głos.
- Dość!- przerwał jej mężczyzna, a ja doznałem dziwnego wrażenia, że już go kiedyś widziałem- Jesteśmy tymi, którzy mają to, na czym najbardziej ci zależy. Tyle powinieneś wiedzieć.
Biznesmen po lewo otworzył czarną walizkę i pokazał mi jej zawartość. Dziesięć strzykawek wypełnionych zieloną cieczą. Najpiękniejszy widok jaki w życiu widziałem.
- Możemy zapewnić ci dożywotnią dostawę.- uśmiechnął się łysy, czytając w moich myślach. W zamian musisz coś dla nas zrobić.
- Co takiego?- spytałem czując narastający apetyt.
- Przywódca podszedł do mnie i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki niewielki sztylet. Przez chwilę bałem się, że coś mi zrobi, ale położył broń na otwartej dłoni i wyciągnął ją w moją stronę. Rękojeść była pięknie rzeźbiona- dwa węże oplatające drzewo.
- Żona twojego brata jest w ciąży. Weźmiesz ten sztylet i wbijesz go w brzuch swojej bratowej, zabijając tym płód.
- Chcecie...chcecie żebym zabił dziecko? - spytałem, czując, że zbiera mi się na wymioty.
- Tak- odpowiedział bez ogródek.- Chcemy byś dokonał...jak wy to nazywacie? Ah, tak- aborcji. To dziecko nie może się urodzić.
Może jestem ćpunem. Może i jestem na dnie i groziłem już kobiecie nożem. Ale tak nisko nigdy nie upadnę.
- Nie, nie mogę tego zrobić.
- Możesz- zapewnił mnie demon.- Uwierz w siebie. Zrób tę jedną rzecz a osiągniesz takie szczęście, o jakim się nie śniło waszym filozofom. Zapewnimy ci towar...nieziemskiej jakości. Jeśli jednak nas zawiedziesz...znajdziesz się w najgorszym z możliwych położeń.
- Ale...
- Nie kłóć się. Znamy cię na wylot. Nie wybralibyśmy ciebie, gdyby nie było pewne, że podołasz zadaniu.
To stwierdzenie wstrząsnęło mną dogłębnie. A co jeśli on ma rację? Już zaczynałem czuć głód.
Po mojej lewej otworzyły się drzwi wiodące do oślepiającego światła.
- Ten portal zaprowadzi cię do parku. Za dziesięć minut będzie tamtędy przechodził twój brat z żoną. Wiesz, co robić.
Przyjąłem drżącymi rękami sztylet i bez słowa przekroczyłem próg.
***
I tak oto zatoczyłem pełen okrąg. Siedzę właśnie na ławce i czekam na swoją ofiarę. Jestem we władzy sił, których nie jestem w stanie pojąć. Czuję, że jeśli dokonam tej zbrodni, to przejdę ostateczną granicę. Wyrzucę z siebie wszystko, co ludzkie i dobre. Czy mam jakiś wybór? Czego bym nie zrobił i tak skończy się to dla mnie tragicznie. W końcu Odyseusz powiedział...Odyseusz, którego tak dobrze znam...
Nagle, wszystko zrozumiałem. Spadła na mnie fala olśnienia z niebios. Przestałem się bać, niezdecydowanie zostało zastąpione żelazną wolą. Wstałem, wyrzuciłem sztylet do kubła na śmieci i ruszyłem w stronę centrum handlowego.
Doszedłem w końcu do klatki schodowej i kopnąłem z całej siły najbliższe drzwi. Tak jak się spodziewałem, znów trafiłem do Sali konferencyjnej.
- Jak śmiesz...- zaczęła kobieta.
- Zamknij się- przerwałem jej brutalnie.- Już wszystko wiem. Nic nie możecie mi zrobić.
- Czyżby?- krzaczaste brwi łysego uniosły się do góry.- Wytłumacz.
- Ciągle towarzyszyło mi uczucie deja vu. Teraz już rozumiem.- Zacznijmy od niego- wskazałem na Siergieja- Gangster, którego ścigała policja w kryminalnym serialu, który oglądałem w dzieciństwie. A strzykawki? Takie same jak w grze komputerowej. To dotyczy wszystkiego. Ty- zwróciłem się do przywódcy.- Główny nemezis w kolejnym serialu. Pokój. Biurko. To wszystko jest z moich wspomnień!- ryknąłem.
- No więc?- spytał spokojnie mężczyzna.- Jaki z tego wniosek?
- Wniosek jest taki, że nie istniejecie i ja was pierdolę.
Paru ważniaków poderwało się z miejsca, ale łysy powstrzymał ich gestem ręki.
- Nie przemyślałeś jednej rzeczy. Co, jeśli właśnie w ten sposób się objawiamy? Mówiłem, że nie będziesz w stanie nas w pełni zrozumieć. Może...to ci pomoże?
Kolejna walizeczka ze strzykawkami. Nawet nie spojrzałem w ich stronę.
- Nie wierzę ci. Możesz to zabrać- wskazałem na narkotyk- Ja już nie biorę. Nie obchodzi mnie czy jestem normalny. Odmawiam brania w tym udziału.
Demony pokazały swoje prawdziwe oblicza. Ja się jednak nie bałem. W końcu zabijałem ich już całe legiony w grach FPS.
Jedynie przywódca wciąż miał normalną twarz. Patrzył na mnie niewzruszony i zaczął teatralnie klaskać.
- Brawo! Brawo. Zobaczcie, marionetka się zbuntowała. Odcięła wszystkie sznurki i zaczęła uciekać. Moje gratulacje- dokonałeś wyboru. A teraz powiedz dziecię maligny- czego chcesz?
- Chcę, by to wszystko się skończyło. Chcę znów być normalny.
- Myślisz, że wciąż jest droga powrotna po tym wszystkim?
- Musi być- odparłem bez namysłu, choć bałem się prawdziwej odpowiedzi.
- Dobrze, dostaniesz to, czego chcesz. Uciekłeś z szaleństwa z powrotem w normalność- jeszcze raz gratuluję.
Demony zaczęły się śmiać. Nie czułem się wcale jak zwycięzca. Rosło we mnie podejrzenie, że za chwilę spadnę z jednego piekła w drugie.
Sala zafalowała i rozmyła się. Znalazłem się w wypełnionej blaskiem ognia jaskini. Otaczały mnie istoty, na myśl o których popadam w obłęd. Nie pamiętam, jak wyglądały. Nie chcę pamiętać. Z pewnością nie były to już stwory z moich wspomnień, bo nawet umysł najgorszego szaleńca nie mógłby zrodzić takich koszmarów. Pamiętam jedynie, że podniosły ręce ( macki, odnóża? ) i zaczęły coś nucić. Wszystko falowało i rozdwajało się przed moim wzrokiem. Odpłynąłem.
Otworzyłem powoli oczy i pierwsze co uderzyło moje zmysły to fetor skrzepłej krwi. Potrząsnąłem głową i spojrzałem na swoje dłonie. Były umazane krwią. Wyglądały jakbym zanurzył je w basenie wnętrzności. Oderwałem w końcu od nich wzrok i rozejrzałem się. Byłem w melinie. Wszystko naokoło było jednak inne i świadczyło o ostatnich wydarzeniach. Na ścianach były krwawe napisy. Odczytałem parę z nich- Siergiej, męka, głód, Teutatjanie.
Spojrzałem pod nogi i spełniły się moje najgorsze podejrzenia. Byłem otoczony trupami:
Rasti, Mocny, Draska- wypatroszeni jak zwierzęta. Obok nich leżała młoda blondynka z poderżniętym gardłem.
Padłem na ziemię i złapałem się za głowę. Wszystko stało się jasne. Normalność...,,znajdziesz się w najgorszym z możliwych położeń.'' Ironia o słodko gorzkim smaku- odzyskałem to, na czym najbardziej mi zależało!
Na zewnątrz słychać było wycie syren policyjnych. Spojrzałem w mrok nocy, widziałem już niebieskie i czerwone światła. Jechali po mnie.
Padłem na kolana i złożyłem ręce za głową. ,,Nie wszystkie chwalebne podróże dobrze się kończą''- mówił Odyseusz i miał rację. Dokonałem słusznego wyboru, nie ze względu na siebie, ale na innych. Łaknący potwór zaczął się budzić w moim wnętrzu.
Nic z tego sukinsynu. Ja już nie biorę. W końcu się nauczyłem, że gdy chowamy się pod ciepłym kocem nowego życia, to świat na zewnątrz wciąż istnieje...
Koniec.
Zobacz też:
"Feniks" - I miejsce w konkursie Mistrz pióra
"Bum!" - II miejsce w konkursie Mistrz pióra
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...