"Zadra II" - fragment
Dodane: 05-03-2009 09:53 ()
Krzysztof Piskorski
ZADRA. Tom II
Rozdział jedenasty
W którym:
Tyc stawia czoło swoim najskrytszym strachom. Potem nadchodzi mgła, a wraz z nią – umarli.
Godzinę przed świtem las wyglądał jak węgielny szkic na karcie szarego papieru. Wszystkie barwy, nawet jaskrawożółte kołnierze woltyżerów albo czerwone pagony strzelców, ginęły w dziwnym świetle przedświtu, które tłumiło barwy, pożerało je, zmieniało w odcienie szarości. Dlatego długą linię żołnierzy, która maszerowała w stronę wzgórza przez rzadki sosnowy las, zobaczyć można było dopiero ze stu kroków. A i wtedy bardziej zdradzały ich blade, łyskające bielą oblicza niż mundury Legii Nadwiślańskiej.
Kompania szła w ciszy, powolnym krokiem. Przed nią zwiadowcy krótkimi skokami biegli od krzaka do krzaka i od pnia do pnia, po każdym ruchu przystając długo, by zlustrować teren. Na czele szeregu maszerował zaś kapitan Wower, z dwoma pistoletami mocno ściśniętymi w dłoniach i z szablą przy pasie.
Gdy wreszcie oczom przepatrywaczy ukazały się rozłożone nieco wyżej, okrągłe namioty kozaków, dali znak, a kompania stanęła w miejscu. Wower wysunął się naprzód, przygięty do ziemi i ostrożny, a potem kucnął za powalonym pniem. Wyciągnął lunetę i uważnie zlustrował nią obóz. Para strażników siedziała przy dogasającym ogniu. Konie stały spokojnie w prowizorycznej zagrodzie.
– Jurdań! – szepnął do zwiadowcy, który stał w krzakach nieopodal. – Biegnij na lewo, zamelduj Uhrmanowi, że jesteśmy na pozycji.
Strzelec rozpłynął się w zaroślach.
Nie minęło dziesięć minut, gdy wrócił, niosąc nabazgraną na małym świstku papieru pozycję ułanów. Przyjrzawszy się jej, kapitan kazał sformować kompanię do natarcia. Rozkaz przebiegł szeptem od człowieka do człowieka, linie się rozwinęły i oddział ruszył w stronę cichego obozu wroga. Z każdym krokiem zmęczenie znikało z twarzy żołnierzy, w miarę jak serca zaczynały im coraz szybciej bić, żołądek się skręcał, a na karku i plecach wzmagało się to dziwne mrownienie, którego doznawało się przed bitwą.
Strażnicy nie zobaczyli ich ani kiedy byli dwieście kroków od namiotów, ani gdy skrócili dystans do stu kroków. Po przekroczeniu tej granicy Wower – nie wierząc samemu w to, jak łatwo wszystko na razie idzie – uniósł w górę pistolet i wypalił. W jednej chwili kompania zerwała się do biegu, krzycząc wniebogłosy, a z krzaków daleko po lewej dołączył do nich krzyk ułanów oraz rżenie koni.
Uderzyli z dwóch stron, całą szerokością wschodniego dojścia, które było jedyną drogą na cypel, poza stromymi skarpami. Tylko kilka strzałów rozległo się, nim wpadli między namioty, zrywając je lancami, tnąc szablami oraz wybijając tych nielicznych kozaków, którzy stanęli im na drodze.
Walka jednak zgasła niespodziewanie. Żołnierze Legii, rozsiani już teraz po obozowisku, zwolnili, nie widząc nigdzie wokół wroga. Pod zerwanymi plandekami nie ukazało się nic oprócz wydeptanej trawy, sienników i tobołków. Garstka wrogów, którzy byli w obozie, leżała już martwa na majdanie.
Wower zaklął, przyłożył dłonie do ust i krzyknął:
– Czworobok! Formować czworobok!
Rozkaz padł w ostatniej chwili, bo ledwie sekundę po tym, jak żołnierze zbiegli się z powrotem na środek majdanu, las wokół zadrżał od wściekłych wrzasków. Rzadko zadrzewionym stokiem, tym samym, który przed chwilą pokonali, nacierała na nich pełna kozacka sotnia, z wielkim, czarnobrodym sotnikiem na czele.
Polakom, którzy mieli przyprzeć wroga do przepaści, przyszło się na skraju tejże przepaści bronić.
Kozacy natarli długą, nieregularną linią. Część zderzyła się z ułanami Uhrmana, którzy ruszyli im na spotkanie. Reszta wpadła między ludzi Wowera.
Choć liczebnie to legioniści mieli nieznaczną przewagę, już od pierwszych chwil musieli dawać z siebie wszystko, by nie ulec naporowi wroga. Jeźdźcy atakowali bowiem z niewiarygodną furią, wyjąc jak wilki. Zdawali się za nic mieć własne życie, jakby nie czuli bólu i walczyli mimo strasznych ran.
Polacy cofali się ze strachem, za każdym razem, gdy atakował ich kozak z rozpłataną głową albo rozprutym brzuchem. I choć tak ciężko ranni kozacy w końcu spowalniali kroku, a potem osuwali się na ziemię, wcześniej często udawało się im zabić tych, którzy zadali im śmiertelny cios.
Wszystkiego dopełniał łysy, czarnobrody, pobliźniony gigant w stroju popa, z wielkim krzyżem na piersiach oraz bułatem w ręku, który od pierwszych chwil walczył w samym środku bitwy. Kierując swojego konia zawsze tam, gdzie stłoczyła się największa liczba walczących, rozcinał piechurów Legii niemal na pół ciosami, które gięły lufy muszkietów oraz roztrzaskiwały szable.
Klin ułanów szybko pękł, a walka przemieniła się w ciąg kawaleryjskich pojedynków, w których Polacy, mimo zacięcia, częściej przegrywali. Czworobok Wowera kruszył się zaś i cofał, szarpany co chwila nagłymi wypadami kozaków, którzy krążyli wokół niego jak sfora wilków wokół samotnego jelenia.
Ale gdy na szczycie cypla toczyła się zacięta walka, w lesie u jego podstawy zaczął się ruch. Ostrożnie, powoli, jeden za drugim, strzelcy w niebieskich mundurach gramolili się na skarpy z kryjówek u ich podnóża. W całkowitej ciszy, na lesistym stoku, formowali szerokie kolumny.
Po chwili trzy pełne kompanie były już gotowe do natarcia, a w zagajniku przed nimi, za rozdwojonym wiązem, przycupnął Stanisław Tyc. Chwilę patrzył przez lunetę na walkę, a trafiwszy wzrokiem na brodatego olbrzyma, drgnął.
A więc wreszcie! Miał przed sobą człowieka, w którego istnienie nieraz sam już wątpił. Źródło swoich koszmarów, istotę, która postawiła na głowie jego racjonalny świat, wywróciła go na nice, pokazując rzeczy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. W pewien sposób poczuł ulgę, mając go w zasięgu strzału.
Zaraz jednak wrócił do lustrowania całej bitwy. W ogólnym chaosie nie mógł co prawda policzyć dokładnie wroga, ale pewny był, że w zwarciu widzi dobrą setkę jeźdźców. Wyglądało na to, że kozacy uderzyli pełną sotnią – nie zostawili sobie żadnych odwodów.
Uśmiechnąwszy się, Tyc zbiegł niżej, gdzie czekali już jego oficerowie.
– Gryl, Bieliński! Pierwsza i trzecia atakują kolumnami na bagnety, ja idę z wami – rzucił krótko. – Czwarta w podwójnej linii rozkłada się do strzału wzdłuż całego podejścia. Tam, tam i tam mają stanąć sztucery etherowe. Nie chcę, żeby mi się choć jeden kozak wyślizgnął, zrozumiano?
Walewski, dowódca czwartej kompanii, skinął tylko głową.
Chwilę potem dwustu ludzi, wiedzionych osobiście przez Tyca, ruszyło pod górę szybkim marszem. Idąc, nasadzali na lufy długie ostrza, całowali zawieszone na piersi krzyżyki, żegnali się. Dzikie kłębowisko, z którego dochodziły krzyki, szczęk szabli oraz wycie rannych, było coraz bliżej. Widzieli już pojedyncze sylwetki; masa tego koszmaru podzieliła się w ich oczach na pojedyncze starcia, pojedyncze tryumfy i śmierci.
– Pas de chargé! – rozległ się krzyk.
Żołnierze zerwali się do biegu, pokonali ostatnie metry, a potem wpadli na wroga, uderzając z wściekłością bagnetami oraz tłukąc kolbami.
Zaatakowani od tyłu kozacy powinni byli wedle wszelkiej miary spanikować. Nie przejęli się jednak tym wcale i walczyli dalej z wrogiem po obu stronach. I choć Polacy mieli teraz miażdżącą przewagę, ubicie każdego z Rosjan było trudnym wysiłkiem – wymagało zadania wielu ran, z których ledwie jedna wystarczyłaby na zwykłego człowieka.
Wściekła rąbanina ciągnęła się w nieskończoność. Tyc tak pogrążył się w rytmie uników, ciosów, parad i zwodów, że zapomniał o otaczającym świecie.
Szarzyzna świtu, zmęczenie, upiorna biel namiotów, krew, krew.
Mięśnie zdrewniałe, gliniaste.
Głowa dziwnie lekka, szum w uszach.
Trans przerwał mu dopiero krzyk, dochodzący od strony stoku. Cofnął się zaraz z pierwszej linii i spojrzał w tamtą stronę, by w zdziwieniu spostrzec większą część kompanii Walewskiego, która szarżowała w ich stronę z kapitanem na czele.
– Głupiec! – warknął Tyc.
Kozacy również to zobaczyli. Gdy kolumna czwartej kompanii włączyła się do zwarcia, naparli gwałtownie w stronę stoku wzdłuż północnej krawędzi cypla. Wiedzieli, że jeśli uda im się wyrwać z walki, to z łatwością przebiją się przez lasek, gdzie zostały już tylko dwa tuziny Polaków. Cały manewr koordynował Woronienko, a wykonano go tak szybko, że legioniści zdziwieni byli nagłą zmianą kierunku natarcia.
Tyc skrzyknął wszystkich ludzi, którzy byli wokół niego, zerwał ich do biegu, po czym pognał przeciąć drogę kozakom, wciąż próbującym wydrzeć się z bitewnego chaosu. Rozwinął pospieszny szereg, trudny do nazwania linią. A potem wydał rozkaz, który nim rozbrzmiał do końca w powietrzu, przeszył jego samego lodową szpilą.
Gruchnęły karabiny, z których dotychczas nie strzelano, z obawy, by nie razić w tłumie swoich.
Okropne wspomnienia z roku 1813 uderzyły nagle. Wtedy tak samo, zdesperowany w trakcie walki z Woronienką, kazał strzelać w zwarcie, pewien, że ucierpią głównie Kozacy. I zabił wielu własnych ludzi, w tym przyjaciela rodziny i opiekuna, pułkownika Karwińskiego. Teraz przez moment poczuł się jak w piekle. Czy to wszystko znowu miało wrócić? Kupione za straszną cenę zwycięstwo, które okaże się niepełne, wyrzuty sumienia, koszmary, komisja wojskowa?
Na szczęście tym razem trafieni zostali jedynie zbici w ciasną formację kozacy. Ani jeden Polak nie padł na ziemię. To dodało Tycowi odwagi i rozproszyło straszne myśli.
– Naprzód! – krzyknął. – Nie brać jeńców!
Salwa, a potem nagły atak, zniweczyły próbę wydarcia się z okrążenia. Kozacy, na których napierano ze wszystkich stron, zaczęli znów zbijać się w bezładną kupę wokół sotnika i cofać. Z każdą chwilą spychano ich coraz dalej od lasu.
Walka trwała, Tyc był cały czas w pierwszej linii, chcąc czym prędzej dotrzeć do sotnika. Zbijał wrogie pchnięcia, siekł i pchał, cały czas kątem oka śledząc wrogiego dowódcę. A gdy wraz ze swoimi strzelcami dotarł po trupach kozaków dostatecznie blisko Woronienki i zobaczył jego masywną sylwetkę ledwo trzydzieści kroków dalej, wyciągnął zza pasa pistolet. Zrobił krok w tył, pozwolił się wyprzedzić nacierającym wokół żołnierzom, a potem, znalazłszy się za własną linią, spokojnie wycelował i strzelił.
Kula powinna była trafić kozaka w bok. Ale widocznie nie trafiła, bo ów nawet nie drgnął.
– Koper! Dawaj pistolet! – krzyknął Tyc do stojącego nieopodal porucznika.
Chwyciwszy wyślizganą kolbę, którą podał mu młodzieniec, podniósł broń i wypalił znów, jeszcze uważniej celując.
Tym razem był pewien, że trafił dokładnie w szyję. Widział nawet jasną krew, która trysnęła gwałtownie. Mimo to sotnik nawet się nie zatrzymał. Zakręcił nad głową młyńca ciężkim bułatem i głośnymi krzykami zaczął zbierać ludzi do odwrotu. Kozacy znów postanowili wydrzeć się z matni, choć tym razem w innym kierunku.
Szybko zebrała się wokół Woronienki spora grupa okrwawionych niedobitków. I chociaż Tyc, który przewidział, co się stanie, kazał uderzyć na nich wszystkimi siłami, to kozacy wyślizgnęli się spomiędzy atakujących strzelców i ruszyli pędem w górę cypla – do miejsca, gdzie skarpa była najwyższa i w związku z tym nikt jej nie bronił.
Żaden nie zawahał się, gdy stanęli nad piaszczystą stromizną, która w porannym półmroku wyglądała jak prawdziwa przepaść. Tylko konie wryły się w miejscu kopytami, przewidując pewną śmierć. Jeźdźcy zmusili je jednak, kopiąc piętami w brzuch i smagając po bokach płazami szabel. Chwilę potem – jeden za drugim – przetoczyli się przez krawędź i osunęli w dół, przy akompaniamencie przerażonych kwików zwierząt oraz pełnych niedowierzania okrzyków Polaków.
Tyc był jednym z pierwszych, którzy dopadli do urwiska. Przechylił się ostrożnie i spojrzał, z nadzieją, że na dole zobaczy tylko stertę ciał. Ale stok nie był jednak bardzo wysoki, a choć stromy, daleki był też od pionu. Prawie wszyscy kozacy ześlizgnęli się po nim bez szwanku, ale wielu potraciło konie, które połamawszy sobie nogi, zbiły się u podnóża skarpy w wał drgających ciał, z którego dochodziło przeraźliwe, agonalne rżenie.
Jednak ludzie Woronienki nie przejmowali się tym. Byli już w rzece, walcząc z silnym prądem i przeciskając w stronę brzegu, za którym ciągnęła się długa równina. Z każdą sekundą zbliżali się w jej stronę.
Huk, jak grom, zatrzymał ich w miejscu.
Z przodu, na drodze do stepu, w którym upatrywali zbawienia, rozkwitła ściana ognia i dymu. Kule świsnęły w powietrzu. Trafieni, jeden za drugim, padali w wodę, szamocząc się, by ostatkiem sił utrzymać głowę na powierzchni. Postrzelone konie wierzgały, spływając na grzbietach i bokach w dół wartkiego nurtu. Ich kopniaki zrzucały jeźdźców z siodeł i przewracały ludzi. Rzeka natychmiast spieniła się, poczerwieniała od krwi.
Po głównej salwie zaczął się nieregularny ostrzał. Co chwila to tu, to tam brzeg rozbłyskiwał jasnym światłem. Mimo to kozacy parli w jego stronę – tam, gdzie widniały rozproszone, ciemne sylwetki.
Byli to ludzie Dołochowicza. Jeszcze nim zaczął się atak, spłynęli w dół rzeki, tak, aby wartownicy nie mogli dostrzec ich z góry, a potem ukryli się wśród nabrzeżnych zarośli. Byli zabezpieczeniem na wypadek, gdyby szalony przeciwnik chciał uciekać przez rzekę.
Spełnili swoje zadanie wzorowo, lecz jednego ani Tyc, ani Dołochowicz nie wzięli pod uwagę: niewiarygodnej determinacji kozaków, którzy nawet mimo kolejnych ciężkich strat – zostało ich ledwie dwadzieścia szabel, z czego niemal wszyscy byli ranni – zaatakowali o wiele liczniejszego, wypoczętego wroga. Członkowie straży przybocznej sotnika, wytatuowane dziwadła o szalonych oczach, ze wszystkich jego ludzi najsilniejsze i najbardziej wytrzymałe, zajęli miejsce w pierwszym szeregu. Pod ich osłoną kozacy ruszyli do natarcia. I choć w przybocznych zaraz uderzyły kule, zdawali sobie kpić z ran, nacierając na woltyżerów przez coraz płytszą wodę. Nad nimi zaś górował sam sotnik, z którego ust nie potrafiła zetrzeć uśmiechu ani porażka w bitwie, ani nawet rana szyi, którą otrzymał od Tyca.
– Zewrzeć szeregi! Bagnet na broń! – krzyknął Dołochowicz tuż przed tym, jak demony w ludzkiej skórze wpadły na jego linię.
Tyc, obserwując to wszystko ze szczytu skarpy, zaklął. Odwrócił się i krzyknął:
– Dołochowicz potrzebuje pomocy. Bieliński! Atakujemy na dół.
– Panie podpułkowniku, ale to szaleństwo! – rzekł kapitan, patrząc w dół skarpy. – Poskręcamy sobie tylko karki!
– Kozacy jakoś przeżyli, więc i my przeżyjemy! To rozkaz!
Widać jednak było, że ludzie Bielińskiego idą niechętnie. Przed chwilą jeszcze myśleli, że ich rola w bitwie dobiegła końca, zaczęli zbierać rannych i przeszukiwać wrogie namioty, a tu nagle żądano od nich desperackiego czynu. Formowali się przy skarpie niemrawo, sierżanci zaczęli więc biegać jak szaleni, zaciągając ludzi do szeregu siłą oraz groźbami.
Tymczasem do Stanisława zbliżył się Walewski.
– Panie podpułkowniku, jeśli kapitan Bieliński nie chce, ja ze swoimi ludźmi chętnie... – zaczął, ale Tyc uciszył go jednym ruchem ręki.
– Nie ma mowy! – krzyknął zdenerwowany. – Zostajecie tutaj, dość już pańskich wygłupów, kapitanie. Od teraz, proszę zapamiętać, nie powierzę już panu żadnego zadania istotniejszego niż obrona taborów. Rozumie pan?
Kapitan nie odpowiedział. Patrzył tylko, a jego twarz przybrała wyraz głębokiego, przejmującego smutku. Jednak Tyc nie miał się czasu nad tym zastanawiać. Ludzie Bielińskiego byli już bowiem nad krawędzią, a sam kapitan dał im przykład, zsuwając się na tyłku po piaszczystej stromiźnie, przy czym zaczepiwszy o korzeń, wydał mało bohaterski krzyk. Nie zniechęciło to jednak reszty i, drużyna po drużynie, poszli w jego ślady. Jako jeden z ostatnich skoczył Tyc, który wcześniej wziął od adiutanta załadowany pistolet, a porzucił mapnik i torbę z dziennikiem.
Będąc już na dnie skarpy, ruszył od razu w stronę rzeki, w której trzepotali się jeszcze ranni kozacy. Polacy chwilę walczyli z wartkim nurtem, aż w końcu, mokrzy i zdyszani, wyszli na brzeg po drugiej stronie, tylko po to, by natychmiast włączyć się do walki.
Ludzie Woronienki, otoczeni po raz kolejny, tym razem musieli zrozumieć, że to już koniec. Porzucili próbę przebicia się na równiny i uderzali teraz z furią na legionistów, próbując zabrać ze sobą do grobu jak najwięcej z nich.
Tyc zaś, upatrzywszy w tłumie zwalistą sylwetkę sotnika, skrzyknął kilku bliskich sobie ludzi i natarł w jego stronę. Woronienko chyba go poznał, bo gdy odwrócił się do podpułkownika, zamarł na chwilę, a błysk szalonych oczu jakby przygasł.
– Znów się spotykamy! Ale tym razem odejdzie tylko jeden! – krzyknął Tyc po francusku.
Rzucili się na siebie z takim zapamiętaniem, jakby cały świat wokół zniknął – z jednej strony sotnik i trójka jego wytatuowanych przybocznych, z drugiej Tyc wraz z drużyną strzelców oraz woltyżerów.
Woronienko skupił się tylko na oficerze, Tyc zaś w jednej chwili został zepchnięty do desperackiej obrony, próbując zbijać błyskawiczne cięcia bułatu, z których każde było tak silne, że ręka drżała pod nimi aż po łokieć. Szybko też palce Tyca zaczęły przeraźliwie boleć, więc zacisnął je kurczowo na rękojeści, by nie wypuścić broni. Strzelec, który przyszedł na pomoc i próbował ugodzić Woronienkę bagnetem, został zahaczony ostrzem, jakby od niechcenia, i padł z głową upiornie rozszczepioną od czubka po szczękę. Nikt inny tymczasem nie mógł pójść kapitanowi na odsiecz, bo żołnierze zwarli się z przybocznymi sotnika, którzy byli już skłuci całkiem bagnetami, a mimo to wciąż wymierzali kolejne ciosy.
W końcu stało się nieuniknione. Bułat przedarł paradę Tyca i spadł na niego z góry. Desperackim zrywem Stanisław wywinął się spod cięcia – lecz sięgnął go sam koniec szerokiego pióra, rozcinając pierś i zgrzytając na żebrach. Ból był tak silny i nagły, że podpułkownik zgiął się, pewien, że otrzymał śmiertelny cios. Jego twarz wyrażała wściekłość, zmieszaną z bezsilnością.
Górujący nad nim Woronienko już składał się, żeby dobić Polaka pchnięciem od góry, ale wtedy, z dali, gruchnął strzał, a kula z ohydnym plaśnięciem wbiła się w wydęty brzuch kozaka.
Brodacz cofnął się, wybałuszył oczy. Tyc zaś wyprostował się powoli i odetchnął. Skręcająca kiszki panika minęła, a jeden rzut oka na pierś uświadomił go, że to jedynie lekka rana. Rzucił się na przeciwnika. Jednak i ten nie trwał długo w szoku. Wywinął młyńca bułatem i ruszył na spotkanie Tyca.
Na szczęście z tyłu padły kolejne dwa strzały. A potem jeszcze jeden.
Bitwa wokół dobiegła niemalże końca, a legioniści, nie widząc wokół innego wroga, strzelali w potężnego sotnika ze wszystkich ładunków, jakie zostały jeszcze w lufach. Woronienko zachwiał się, ale wziął zamach i uderzył na Stanisława. Ten jednak przetoczył się pod ciosem, a następnie sieknął oburącz szablą w dół pleców kozaka. Krew trysnęła mu na buty. Odbił rozpaczliwą, pospieszną kontrę i pchnął przeciwnika w pierś, po ciosie odskakując na bezpieczną odległość.
Woronienko bluznął krwią z ust, lecz stał wciąż, kołysząc się to w przód, to w tył. Mięśnie jego twarzy spinały się w niekontrolowanych skurczach, przez ciało przebiegały fale drgawek, pomiędzy którymi usiłował przesuwać powoli stopy albo unosić lekko ostrze, nim kolejne uderzenie dreszczy niweczyło rozpoczęty dopiero co ruch.
Wszystko trwało tak długo, że Tyc zaczął się obawiać, iż sotnik, jak Kościej z ruskiej baśni, jest nieśmiertelny, póki kto nie stłucze kryształowego serca, ukrytego w wieży za siedmioma lasami i siedmioma górami. Spodziewał się w pełni, że Woronienko wróci znów do walki i patrzył z zapartym tchem, jak ów człowiek siłuje się z ranami zdolnymi powalić słonia.
Wtedy jednak z tyłu rozległ się głośny trzask. Błysnęło, a zza pleców Woronienki uniósł się siwy dym. Kozak spróbował odwrócić się, ale w pół ruchu, wykręcony w bok, wyprężył się nagle i upadł w trawę. Za nim ukazał się Dołochowicz, który jedną rękę, zakrwawioną, przyciskał do brzucha, a w drugiej trzymał dymiący blunderbuss.
Tyc zachwiał się. Z niedowierzaniem patrzył na nieruchomego już wroga, a napięcie ulatywało z niego wolno, podobnie jak siły.
Wokół trupa sotnika zebrała się wkrótce duża grupa strzelców, którzy szemrając, patrzyli na kilkanaście postrzałowych ran, widocznych na jego ciele.
– Porąbcie go na kawałki. A potem spalcie – rozkazał im Stanisław.
Potem poczuł, że robi mu się ciemno przed oczyma, a w głowie się kręci. By nie upaść, usiadł na trawie, u stóp martwego czarnoksiężnika. Odprawił ruchem dłoni sierżanta, który pytał, czy nic mu nie jest, oparł głowę na podciągniętych pod siebie kolanach i zagapił w próżnię. Głosy rannych oraz pokrzykiwania podoficerów docierały do niego jak przez mgłę.
Obok usiadł Dołochowicz: blady z bólu, lecz uśmiechnięty.
– No tośmy zwyciężyli, podpułkowniku – rzekł, przyciskając do brzucha ranną, przykurczoną rękę. – Masz tu swojego diabła, któregoś tak długo ścigał. Martwy jak mamut w muzeum. W takim stanie, niestety, nie przyda nam się już do teologicznych dysput.
Tyc skinął nieznacznie głową i przymknął oczy.
A potem zasnął.
***
Po zwycięstwie nad Wiktorią armia Żelaznego Marszałka ruszyła dalej na wschód, pełna determinacji i w doskonałym nastroju. Mimo strat, zwycięstwo wskrzesiło w żołnierzach zapomnianego po roku 1813 ducha Wielkiej Armii. Armii niepokonanej, która zaniosła francuskie orły od Egiptu po Moskwę, a której jeden żołnierz był wart więcej niż pięciu wrogich. Dlatego gdy trzy dni potem korpus Compansa napotkał na swojej drodze armię rosyjską – dwadzieścia tysięcy ludzi idących wesprzeć von Gneisenaua – rozbił ją niemal samotnie, dopiero pod koniec bitwy otrzymawszy wsparcie Legii Nadwiślańskiej.
Davout, na którego wielu patrzyło wcześniej podejrzliwie, bo mówiono, że jest już za stary na dowódcę armii, nagle stał się dla prostych żołnierzy niemal bogiem, a oficerowie, którzy śmieli się wcześniej za plecami ze starego marszałka, maleli teraz w jego obecności i karleli jak przy samym cesarzu. Rozprawiano nawet głośno, że to on, a nie małoletni syn Napoleona, powinien zająć pierwsze miejsce w kolejce do sukcesji francuskiego tronu.
Na początku sierpnia armia wdarła się szeroką na niemal sto kilometrów ławą w głąb pruskej kolonii. Lato było nadzwyczaj gorące, z nieba lał się żar, ziemia schła i pękała. Zdawało się, że nawet pogoda sprzyja marszałkowi: mokradła i rzeki wyschły aż do błotnistych koryt, i choć pojawiły się obawy o zapasy pitnej wody, to korpusy maszerowały o wiele szybciej, z trzech stron otaczając powoli Friedrichsburg. Tutaj, wśród małych, ale gęsto rozsianych osad, na udeptanych traktach, żołnierze poczuli się znów jak na starym lądzie. W ciągu niecałego roku Prusacy wykonali bowiem niewiarygodny ogrom prac, przerzucili przez bramę ponad pół miliona ludzi, wytyczyli pierwsze drogi, założyli farmy oraz miasteczka, tak że teraz ich kolonia nie ustępowała wiele trzyletnim już osadom wokół Nowego Paryża.
Ale z taką samą determinacją, z jaką przedtem wznosili drewniane domy, ziemne forty i mosty, teraz ich bronili. Bramę przekroczyły liczne posiłki, a von Gneisenau zaczął odważną, obronną kampanię. Starał się nie dopuścić do połączenia korpusów i planował rozbić centrum armii, dowodzone przez samego Żelaznego Marszałka. Ale nastroje wśród Francuzów były wtedy tak dobre, armia zaś nabrała tak wielkiego impetu, że w żadnym z trzech starć Prusakom nie udało się powstrzymać marszu na stolicę kolonii. A gdy von Gneisenau zginął, w dość trywialnych okolicznościach, trafiony zbłąkaną kulą podczas inspekcji odwodów, armia poszła w rozsypkę. Król Fryderyk próbował ratować sytuację, przez bramę przeszły kolejne posiłki i sam następca tronu, książę Wilhelm Hohenzollern. Było jednak za późno, aby odzyskać inicjatywę. Jedenastego sierpnia trzy korpusy Davouta zamknęły Friedrichsburg w żelaznych szczękach.
Wojna zdawała się wygrana.
***
Trzynastego sierpnia, tuż przed świtem, nadeszła mgła. Wilgotne, chłodne opary spowiły ziemię, nie było widać dalej niż na dwadzieścia kroków. Kapral Lorette, który właśnie wygrzebał się z przytulnego namiotu, zaklął i zadrżał z zimna. Patrol w taki poranek wydawał się głupotą. Nie było nic widać, więc co tu patrolować?
Mimo wszystko, roztarłszy ręce, ruszył po ludzi z wyznaczonej drużyny. Mgła nie mgła – obowiązek trzeba było spełnić. Przynajmniej mógł odpocząć od upałów, które ostatnio zaczynały się jeszcze przed południem i trwały aż do późnego wieczora.
Gdy dotarł pod namioty drugiej kompanii, okazało się, że wszyscy są już na nogach. Sierżant Sartie stał po kolana w rzece i obmywał sobie twarz, jeden żołnierz czekał na brzegu z jego ubraniem i butami, trzech pozostałych, ziewając, przysiadło na pieńku. Spostrzegłszy kaprala, poderwali się na baczność. Sartie wyskoczył z wody i naciągnął szybko mundur. Zapiął przy tym krzywo guziki, ale Lorette, zazwyczaj wielki formalista, nawet nie zwrócił na to uwagi.
Wkrótce swobodnym krokiem, ziewając co chwila, szli w stronę mostu. Jego sylwetka wynurzyła się w końcu z mgły, świeżo ciosane bale drewna błyszczały wilgocią, w dole szumiała rzeka, której jednak nie było widać spod białego dywanu.
Gdy weszli na śliskie deski, Lorette odwrócił się ku obozowi i zamarł. Na zachodzie, ponad horyzontem, widniała pomarańczowa łuna – blada, rozlana, jak słońce, które dopiero ukazać ma pierwszy skrawek swojej jasnej tarczy.
Lorette pomyślał zdziwiony, że musiała nastąpić jakaś kosmiczna katastrofa, która postawiła ziemię do góry nogami, tak że teraz słońce wschodziło od drugiej strony globu, na zachodzie. I dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że to po prostu Friedrichsburg. Widać drewniana zabudowa zapaliła się w końcu od trwającej dwa dni artyleryjskiej kanonady.
– Dają tam nieźle popalić nasi chłopcy – mruknął sierżant, patrząc w tym samym kierunku. – Szkoda, że zamiast być tam, musimy bladym świtem sprawdzać przeklęty most, który nikomu i do niczego nie jest już potrzebny.
– Panie Sartie, przywołuję pana do porządku – rzekł kapral bez przekonania, kwitując to głośnym ziewnięciem.
– Najmocniej przepraszam, panie kapralu – równie anemicznie odparł Sartie.
Dotarli do końca mostu i tam zatrzymali się na chwilę. Tak jak przewidywał Lorette, po drugiej stronie nie było nic widać. Co więcej, bał się, że gdy się zanurzą w opary, będzie kłopot z powrotem do mostu. Jedynym znakiem rozpoznawczym po drugiej stronie był bowiem niedokończony młyn, który stał nieopodal mostu, po lewej. Drewniane, nieprzykryte dachem ściany, które pionierzy porzucili na wieść o nadchodzących Francuzach, wyglądały stąd jak tajemnicze ruiny.
Kapral rozejrzał się wokół bezsilnie, nie wiedząc, co robić. Nagle, kącikiem oka, złowił jakiś ruch pod ścianami młyna. Wzdrygnął się, zaskoczony. Wysilił wzrok i wkrótce już widział wyraźnie tuzin postaci, które oderwały się od ciemnej sylwetki budynku i szły powoli w ich stronę. Choć były coraz wyraźniejsze, Lorette nie dowierzał własnym oczom. Szturchnął łokciem sierżanta.
– Niech no pan tam spojrzy. Zdaje mi się tylko, czy...
Blada twarz Sartiego starczyła za odpowiedź.
– Gotuj broń! – krzyknął kapral.
Sylwetki nie przyspieszyły, zupełnie jakby nie przeszkadzało im, że zostały odkryte.
– Stój tam! Hasło! – Lorette pomyślał, że jeśli idą tak pewnie naprzód, muszą być przyjaciółmi.
Ale od strony nadchodzących nie padło żadne słowo.
– Stać! Hasło albo strzelamy! – słowa kaprala przeszły w płaczliwy, pytający ton.
Nie doczekał się odpowiedzi. Sylwetki były już ledwie dwadzieścia kroków od nich, ale wciąż wyglądały jak pacynki z teatru cieni, czarne obrysy wykrojone we mgle. Posuwały się naprzód tak powolnym krokiem, że zdawało się, iż czas stanął w miejscu.
– Co robić? – szepnął kapral do Sartiego. – Och, co robić?
Stary, doświadczony sierżant wziął sprawy w swoje ręce. Wyciągnął szablę i krzyknął:
– Ognia!
Żołnierze, którzy już od dłuższego czasu mieli gotowe karabiny, ściągnęli spusty. Huknęła salwa. Szare kosmyki prochowego dymu splotły się z białą mgłą w osobliwe spirale i wzory.
– Matko Przenajświętsza – jęknął Lorette.
Był pewien, że słyszał kule wbijające się w ciała. Widział nawet, jak sylwetki zachwiały się. Mimo to żadna nie upadła na ziemię. Tylko dwie przystanęły i odpowiedziały ogniem. Jedna kula uderzyła z trzaskiem w balustradę mostu, śląc w powietrze ostre drzazgi. Druga ugodziła sierżanta Sartiego w serce.
Mężczyzna spojrzał ze zdziwieniem w dół, na ranę, z której trysnęła jasna krew, po czym osunął się na mokre deski. Strzelcy popatrzyli pytająco.
– Ładuj! – rozkazał Lorette odruchowo.
Ale nim jeszcze strzelcy ubili nowe ładunki, wróg zbliżył się na tyle, że kapral dostrzegł szczegóły jego wyglądu. Wtedy zaś poczuł, jak świadomość osuwa mu się w nieskończenie głęboką, śliską studnię.
Naprzeciw maszerowały trupy.
W porwanych, skrwawionych mundurach, z rozczochranymi włosami, szły machinalnie, krok za krokiem. Zeszklone, mętne oczy patrzyły w nicość. Miejsca po odpadłych nosach oraz dziury w policzkach ziały czernią. Żółtozielone, pełne kłębiących się larw ciało odpadało od kości.
Francuzów ogarnął powiew słodkiego odoru, na dodatek za młynem ukazało się kolejnych kilkanaście postaci. Lorette nie wytrzymał. Pisnął cienko, wypalił z pistoletu, po czym rzucił się do ucieczki w stronę drugiego brzegu. Ludzie puścili się za nim pędem, łomocząc na deskach ciężkimi butami.
Długi most, przez który uprzednio szli kilka minut, teraz przebiegli w mgnieniu oka.
Strzały musiały obudzić całą kompanię, bo na końcu mostu stał już sam kapitan, w otoczeniu kilku zaspanych grenadierów. Lorette wypadł na niego i niemal przebiegł obok, jednak surowy krzyk zatrzymał go w miejscu.
– Co się dzieje, kapralu?
– Melduję, że po drugiej stronie... spotkaliśmy wroga – słowa ledwie przechodziły przez ściśnięte gardło i minęła chwila, nim dowódca zrozumiał to mamrotanie.
– Kogo?! Prusaków, Rosjan? – spytał.
Wtedy zaś kapral zdał sobie sprawę, że nie wie, co powiedzieć. Ludzie za nim również milczeli, nerwowo oglądając się za plecy.
– Lorette? – oficer potrząsnął kapralem za ramiona. – Ilu ich jest?
Przynajmniej na to pytanie Francuz mógł jasno odpowiedzieć.
– Jakieś trzy tuziny.
– Pewnie awangarda kompanii – ocenił dowódca. – Przeklęte diabły, próbują wziąć most z zaskoczenia.
Wydał szybko kilka rozkazów. Żołnierze, którzy wciąż nadbiegali od strony namiotów, zaczęli się formować u początku mostu, a na jego deskach klęknął podwójny szereg grenadierów. Ale we mgle wciąż jeszcze nie było nikogo widać.
Lorette chciał ich ostrzec, uprzedzić, co zaraz wyłoni się z oparów. Nie mógł jednak znaleźć odpowiednich słów.
– Kapralu – rzekł dowódca. – Niech pan natychmiast dołączy do swojego plutonu i przekaże porucznikowi, by tyralierą rozstawił się przy brodzie. Nie chcemy, żeby obeszli nas od południa. Jeśli...
Lorette patrzył na niego spojrzeniem tak nieprzytomnym, że dowódca urwał w pół słowa. Zaraz potem kapral zerwał się niespodziewanie do biegu, zostawiając w tyle zdziwionych oficerów i resztę swojej drużyny.
– Lorette? Gdzie pan do diabła idzie? – rozległo się we mgle za jego plecami. – Lorette!
A zaraz potem ktoś krzyknął:
– Są!
Kapral Simon Lorette biegł dalej. Porzucił szablę, która obijała mu się o nogi, odpiął ciężką ładownicę. Nie myślał, władzę nad nim przejął instynkt, który kazał pędzić w głąb mgieł, oddalić się czym prędzej od napuchniętych, przegniłych twarzy.
Gdy od strony mostu gruchnęły strzały i rozlegać się zaczęły przerażone wrzaski, kapral przyspieszył tylko, pędząc w stronę łuny na horyzoncie, jakby pomarańczowe światło mogło go ocalić przed mrocznym koszmarem, który w ciszy postępował za nim.
Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...